Najlepsza impreza w mieście

Najlepsza impreza w mieście

Inez Okulska

„Temat samobójstwa mnie prześladuje”, przyznaje Jakobe Mansztajn – postać zmarłego przyjaciela powraca w jego nowym tomie, choć w innej scenografii

Jeszcze 2 minuty czytania

Jest rok 2010 i miesiąc po tym, gdy tragedia narodowa podzieli naród na tych, którzy owszem, i tych, którzy bardziej, po raz trzeci ogłoszona zostanie wrocławska nagroda poetycka Silesius; w kategorii debiut zwycięży Jakobe Mansztajn, 27-letni poeta z Gdańska, o którym będzie wiadomo mniej więcej tyle, że się tak nie nazywa. 

Wiadomo też, że debiut udaje się poecie nad wyraz spójny, przekonywający, przemyślany, nasiąknięty aktualnymi dykcjami (Świetlicki, Dycki), a jednak osobny. Za dobry, i dlatego, jak stwierdzi Krzysztof Siwczyk, wyjątkowo podejrzany. 

W opisie werdyktu czytamy, że młody autor „uporczywie szuka własnego języka, prowadząc nas w świat mnożących się pytań, nieustannego, przedśmiertnego reisefieber i onirycznych zapisków”, a krytyka dopowiada, że „cień śmierci zawsze jest obecny w tych wierszach – «przewija się wzdłuż jak taśma wideo na funkcji slow motion»” (Adam Przegaliński). Śmierć przyjaciela, uosobionego w postaci Marcina, będzie przerażać i zachwycać, jak się później okaże, również w drugiej książce Mansztajna. „Temat samobójstwa mnie prześladuje”, przyznaje autor, i nietrudno mu uwierzyć, bo Marcin z „Wiedeńskiego high life’u” powraca jak mantra, choć w nowej scenografii. 

W jedenastominutowym filmie Seana Penna „11th of September 2001” kluczową rolę gra kwiat na oknie, kwiat, który nie może zakwitnąć, bo w mieszkaniu panuje półmrok – cień sąsiedniego budynku kradnie całe światło. Pewnego dnia cień znika, a kwiat pod wpływem słońca pręży łodygę i rozpościera liście. Zburzone zostają wieże World Trade Center, ów wielki sąsiad. Giną tysiące ludzi, z drugiej strony do życia budzi się kwiat. „We need light to wake up”, mówi bohater filmu. W przypadku Mansztajna inny jest kaliber, inne są realia, ale ironia chyba ta sama. Ten dramatyczny dzień, w którym przyjaciel młodego Jakobe postanowił wyskoczyć z dziesiątego piętra, ustawia wrażliwość, myślenie i obsesje autora na długie lata, nie daje mu spać, nie daje mu odpocząć, ale z pewnością daje mu pisać. Ten jeden Marcin, który „leży równiutko i doumiera” jest z pewnością patronem tej twórczości, jej mecenasem, światłem dla tej poetyckiej fotosyntezy. 

Jakobe Mansztajn, „Studium przypadku”. WBPiCAK,
52 strony, w księgarniach od grudnia 2014
W drugim tomie, „Studium przypadku”, na który przyszło nam czekać aż pięć lat, nie chodzi jednak o utratę przyjaciela, przyjaciel został już pochowany (choć wcale nie wiadomo, czy nie wróci) – tym razem wiwisekcji poddana jest sytuacja rodzinna, jakby te lata ciszy pozwoliły nabrać dystansu na tyle, by przestać myśleć o sobie jako jedynym spadkobiercy tragedii, ale dokręcić drugi sezon serialu o młodym samobójcy, gdzie punkt ciężkości przeniesiony zostanie na rodzinę zmarłego, ojca, brata. Jak się czuli, jak reagowali, jak żyli później i co to za życie: „pierwszemu synek wypadł przez okno, drugiemu przez okno dał nogę braciszek”. Tyle punktów widzenia, tyle możliwości, a tylko jeden trup. Poetycka ekonomia śmierci. Nowe wiersze to kolejne próby podejścia do tematu, niczym kolejne ujęcia na planie tego serialu, ustawka kamery pod wizję lokalną:

trzask, kamera odjeżdża i dopiero teraz widać:
gdyby nie stolik, gdyby nie stolik z jabłkami, mieliby do siebie
bliżej. a tak – siedzą bez szans, że wyjdą z tego cało,
ojciec i syn i puste między nimi ciało

Potem znów perspektywa zostaje przesunięta na zbiorowy podmiot rodzica, ale jak zwykle nie wprost. Wiersze Mansztajna konsekwentnie nie lubią formy pierwszoosobowej, jeśli już, to tylko zbiorowo, ale nawet jeśli podmiot zbiorowy, to tak naprawdę w rękach i myślach osób trzecich – w tłumie trudniej o patos i zbyt szczere emocje. Więc mamy rodziców, ale na tle ich przyjaciół, tych którzy przychodzą z nachalną, choć przecież serdeczną, wizytą, tyle że po śmierci dziecka serdeczne wizyty nie mieszczą się już w drzwiach:

                       całe popołudnie
spędziliśmy w łóżku, ale nie mogliśmy
ich nie przyjąć i nie powiedzieć: przyszliście,
choć właśnie umarł nam synek, wprawdzie
na wino był za mały, za to uwielbiał czekoladę.  

Mansztajn obraca więc tę jedną sytuację samobójstwa w palcach, przygląda się, komponuje coraz to nowe obrazy, przesadza bohaterów, bierze dawne wątki i rzuca na nie światło – bo światło w drugim tomie jest ważne, kadr jeszcze ciepły, chociaż w zimnej tonacji. Wciąż próbuje i jakby wciąż bez satysfakcji, w poszukiwaniu niemożliwego domknięcia, jakby sam siebie parafrazując, chciał powiedzieć, że wiersze różnią się od żałoby zapisem, bo żałoby jeszcze nikt nie zapisał, a on ją właśnie czuje. 

Niesamowity jest potencjał tego suicydalnego studium przypadku, ale nie jest tak, że go Mansztajn na chwilę nie odkłada na bok, że na chwilę nie zawiesza. Odkłada i zawiesza, po skończonych zdjęciach, po wielu trafionych ujęciach, należy się święto, należy się impreza, a „Studium przypadku” zaczyna błyszczeć jak neon nad wejściem do nowego klubu. Oczywiście w Gdańsku, gdzie „wariatka z rynku robi kółko, obwąchuje nas i prosi, by czasem zajrzeć na jej grób i gdzie niebo znów nas robi w chuja”. Oprócz zasłużonych samobójców (Celana, Cobaina, Sándora Márai) wpadają sąsiad leszek dźgnięty nożem i dariusz, „wypadkowa wyobraźni i ofiara luźnych asocjacji”. 

Świetlik, Dycki, Szymborska i nawet Wittgenstein też dostali do tego klubu zaproszenie, ale zamiast przyjechać, przysłali pocztówki, które zmyślnie rozstawiono po kątach, żeby cieszyły intertekstualne oko czytelnika, ale nie za bardzo, bo najważniejsze „żeby nie mieszać pojęć”.

Jak jest w „Studium”? Jest duszno, jeśli jasno, to do bólu, słońce niczym esemes z piekła wypiecze ci na twarzy numer duszy, zadzwoń, jak będziesz chciał porozmawiać, jest ciasno, bo oprócz zaproszonych gości jest paru na gapę, niby nie żyją, ale uparte skurczybyki nie mogą się pożegnać, wracają jak pijany sąsiad, dobijając się do drzwi, aż w końcu, wbrew sobie, „którą to już wiosenkę”, znowu otwierasz i wpuszczasz te „duszki goi”, i tego „upartego umrzyka”. 

Jest ból, „cały dariusz boli dariusza” i „cały Mansztajn boli”, jest upadek ciała leczony magnezem i upadek duszy nie do uleczenia, możesz się gimnastykować, ile chcesz, a skończysz jak Kafka, nawet od świeżego powietrza zostanie „przeciąg w sercu”. Nie ma miłości, może trochę, ale raczej nie bardzo, była, „odgarnęła” włosy, trochę nakłamała, bez przekonania, za to z przyzwyczajenia, i „pa skarbie”, poszła. Nie jest łatwo, nie jest miło, nie jest pięknie, a jednak wiesz, po prostu czujesz, że to najlepsza impreza w mieście.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.