wiersze

Alicja Rosé

Zmierzch

Siedzieli na tarasie, a białe łodzie
wypływały daleko poza horyzont
ich wyobraźni. Na stole jawił się
świat bogatych cukierniczek
i talerzyków możliwości. Osy
tonęły w miodzie, choć tyle razy
trąbiło się o tym, niejedną już wizję
Daniela drukowali w gazetach.

Powietrze parzyło, nie było cienia
myśli ani bladego pojęcia, co zrobić
z taką ilością czasu, może jednak
uczynią jak Scarlett O'Hara
i pomyślą o tym jutro.

Mówili mało, a i tak za dużo;
o wielkich wojnach
z kaszlem i katarem,
o przyszłości klarownej
jak galaretka z tatarem.

Panowie łowili wzrokiem nie swoje
kochanki przy sąsiednich stolikach,
co nogi miały przykrótkie i nieczyste
obrusy – wyrok wydała jednomyślnie
ława przysięgłych im żon.

Byli tak zajęci, nawet nie zauważyli,
że nadchodzi zmierzch, ale kto by się
przejmował tym vaticinium ex eventu.

Pozytywka

Trwała wojna na dzikich krańcach ziemi,
oglądaliśmy ją z foteli, które ze znawstwem
wschodnich mistrzów masażu, przyjmowały
czule zmęczone kręgosłupy.

Samoloty latały nisko, nie śpiewały ptaki.
Chmury obracały się jak tancerka
z porcelanowej pozytywki, aż do
rozmycia się w niebieskie nic.

Tyrani byli wyjątkowo niegrzeczni,
nie słuchali naszych mądrych rozkazów,
by chodzić wcześnie spać. Śnili zatem
o terra incognita na jawie.

Oglądaliśmy wojnę z optymalnej odległości,
jak w magicznej kuli, z takiej perspektywy
widać lepiej i wystarczy mocno potrząsnąć,
by spadł śnieg.

Kasztany

Kaczki na trawniku tańczyły tango.
Orchidee w doniczkach patrzyły
przez okna zazdrosne. Kasztany
zakwitły w nocy, gdy nikt nie patrzył.

Chór wieczornych wiadomości
zawiadamiał o nowych wojnach
na starych lądach i niekorzystnym
biomecie dla wierzących

w cuda. A przecież wcale
nie musiały zakwitnąć.

Wigilia. Kłajpeda 2014

Było jak w teatrze, wiatr bujał nami jak kołyską,
czekałam, aż prom zabierze mnie na drugą
stronę, mewy próbowały przysiąść na barierkach,
ale wiatr podrywał je do lotu.

Mierzeja jest wąska, każda droga nad morze ma
piętnaście minut, gdzie mieszka tylko właściciel
sauny, który otwiera mi drzwi i mówi prostymi
słowami, jak z ewangelii Łukasza, a jego blizna
niczym linia brzegowa biegnie przez środek twarzy.

Sauna nieczynna, nic się nie stało, morze huczało,
na stole stały dwa talerze po ciepłej zupie. I trochę
tak się czułam, jakbym dostała prezent, najlepszy,
bo wcale się go nie spodziewałam, jak lisa, który
przebiegł mi drogę w lesie.

1730

fot. kurkot kollektivAlicja Rosé, poetka, tłumaczka, ilustratorka. Współpracuje z „Kulturą Liberalną, gdzie redaguje rubrykę Między wersami. Publikowała w Zeszytach Literackich, Więzi, Gazecie Wyborczej. Jej ilustracje można znaleźć na stronie: alicjarose.com.






 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.