Skąd wiesz?

Skąd wiesz?

Ludwika Mastalerz

„Zaginiony” – serial, który po raz kolejny bierze na warsztat zaginięcie dziecka – ma trudne zadanie: motyw ten świetnie wygrywany był już w dwóch sezonach „Dochodzenia”, „Broadchurch” i „Tajemnicach Laketop”

Jeszcze 2 minuty czytania

Dziecko jako ofiara stało się niemal trendem w nowoczesnym serialu detektywistycznym, który znudził się już mrocznymi tajemnicami wielkiej polityki, pięknymi prostytutkami, o skorumpowanych policjantach nie wspominając. Łatwo zrozumieć dlaczego ten motyw jest tak chętnie eksplorowany. Zbrodnia na dziecku zawsze budzi silne emocje, zwłaszcza jeśli serialowi twórcy podsycają atmosferę seksualnej dewiacji. Kolejnym powodem jest fakt, że poszukiwania zaginionego lub jego mordercy pozwalają bardzo długo gubić tropy – dziecko nie może być przecież bezpośrednio zamieszane w jakąś aferę, nie wiążą go żadne zawodowe i miłosne powiązania z dorosłymi. Motywów trzeba szukać dużo dalej, tym samym narracyjny pociąg może mknąć szybko przed siebie, nie nudząc widzów. I wreszcie ludzi zamieszanych w śledztwo można dokładniej niż dotąd inwigilować emocjonalnie – dotyczy to zarówno rodziny małoletniego, jak i zajmujących się śledztwem detektywów. Dziecięca ofiara skutecznie trzyma opowieść z dala od twardych policjantów i robi miejsce dla różnej maści neurotyków, straumatyzowanych dziwaków – ludzi z jakąś wyraźną skazą, która czyni ich szczególnie wrażliwymi na los maluchów.

„Zaginiony” – serial, który po raz kolejny bierze na warsztat zaginięcie dziecka – ma trudne zadanie: motyw ten świetnie wygrywany był już w dwóch sezonach „Dochodzenia”, „Broadchurch” i „Tajemnicach Laketop”. W każdym z nich ostateczne wyjaśnienie zagadki okazywało się dużo mniej sensacyjne niż sugerował początek, ale nie stawało się przez to mniej pogmatwane. To przesądziło o ich sukcesie – dostarczenie widzowi zaskakujących rozwiązań bez uciekania się do tanich chwytów. Przede wszystkim jednak każda z tych udanych produkcji za pomocą detektywistycznej opowieści kreśliła taki czy inny obraz rzeczywistości – rzeczywistości, która pod swą spokojną fasadą drży, skomle i skręca się w konwulsjach.

„Zaginiony”

W deszczowy dzień Tom pije piwo w barze, uśmiecha się do małego chłopca, mówiąc, że ma syna w jego wieku. Choć Olivier zaginął osiem lat temu, a śledztwo zostało zamknięte, Tom zachowuje się, jakby wciąż byli razem. Mieszkańcy małego miasteczka z niechęcią spoglądają na mężczyznę, pojawił się tu już trzy lata temu, gdy policja wpadła na trop innego zaginionego dziecka. Wtedy w rodzicach na nowo rozpaliła się iskierka nadziei na odnalezienie chłopca, albo chociaż na wyjaśnienie jego zaginięcia. Tym razem Tom jest sam jak palec – detektyw i policjanci, którzy prowadzili jego sprawę traktują go jak oszalałego z rozpaczy dziwaka, a była żona nie chce słyszeć o kolejnych „tropach”. Ich małżeństwo nie przetrwało próby, którą była nie tyle strata dziecka, co odmienne sposoby radzenia sobie z żałobą. Wyjaśnienie jak doszło do tego, że rozstało się dwoje tak zsolidaryzowanych w rozpaczy ludzi jest równolegle prowadzonym „śledztwem”. Dzięki temu twórcy nie tracąc nic z atrakcyjności serialowego kryminału, starają się opowiedzieć o czymś więcej niż tylko o historii pewnej zbrodni. Tropy podrzucają widzowi często według logiki uczuć – to one decydują, kiedy przywołać jakieś zdarzenie z przeszłości, a kiedy pochylić się bardziej nad drugoplanową postacią, a tych jest w „Zaginionym” całkiem sporo. Francuski detektyw z uzależnioną od narkotyków córką, właścicielka hotelu z mężem alkoholikiem, lokalny pedofil, wypuszczony jakiś czas temu z więzienia, tropiący sensacje dziennikarz czy zamieszany w nieczyste interesy lokalny przedsiębiorca, a nawet siostra rumuńskiego mafiosa – wszyscy mają swój udział w tej „nieboskiej komedii”. W „Broadchurch” kryminał noir nurzał się w pełnym słońcu sielankowej nadmorskiej miejscowości, w „Zaginionym” postaciami dramatu rządzi fatum zepsutych wakacji: awaria samochodu zatrzymuje Toma i Emily we francuskim kurorcie, w którym basen kojarzy się z pedofilią, wypełniony kibicami pub z obojętnym tłumem, a hostel – ostatnia przystań szczęśliwej rodziny – jak na ironię nosi nazwę „Eden”.

„Zaginiony”

Bogaty ludzki krajobraz i nie tak sensacyjne, jak by się początkowo wydawało, wyjaśnienie sprawy przypomina w dużej mierze właśnie „Broadchurch” i pewnie dlatego wielu widzom i recenzentom nie podobało się zakończenie serialu. Jednak zaskakująca koda pojawiająca się w momencie, gdy wszystko wydaje się zmierzać do słodko-gorzkiego happy endu, bardziej przypomina zakończenie z „Detektywa” i podobnie obnaża nowe reguły gry, które dotąd widz ledwie dostrzegał. „Detektyw” był ateistycznym, ale dość neutralnym pochyleniem się nad kwestią wiary, pokazywał, jak „utrata światła” pcha ludzi w stronę szukania łatwych drogowskazów. „Zaginiony” ma podobną idée fixe, ale bardziej przyziemną, w której kwestie metafizyki zajęło pojedyncze egzystencjalne doświadczenie.

Twórcy bardzo równo prowadzą główne postaci matki i ojca: choć jedno jest spokojne i ugodowe, a drugie narwane, ze skłonnościami do przemocy, w rzeczywistości ich racjonalizm plasuje się na tym samym poziomie. Emily jest rozsądna w swoim pragnieniu ułożenia sobie życia po traumie, rozumie, że wobec braku poszlak nie można prowadzić śledztwa, a bez dowodów niczego udowodnić. Z drugiej strony Tom, nieustannie szukając nowych tropów, popycha śledztwo do przodu – jeśli coś się finalnie wyjaśnia, to dzięki jego uporowi i niezgodzie na impas. Tak wyrównana „walka” pozwala twórcom unikać banalnych kontrastów między złudzeniem nadziei a rozsądkiem akceptacji i łatwych rozstrzygnięć słuszności takiej czy innej postawy. Bolesny moment prawdy – banalność zbrodni podobnie jak w „Broadchurch” obnaża nie tyle sprawcę, co jej świadków. Jest jak grawitacja dla uczuć – ostry ból i żywione nadzieje okazują się za słabe, aby stawić czoła twardej rzeczywistości. Gdy okazuje się, że wyjaśnienie jest tak dalekie od oczekiwanego, pojawia się pewien paradoks: zamiast poczucia ulgi, że w tej tragedii zdarzenia potoczyły się najlepiej jak to tylko możliwe, władzę nad ludzkim umysłem przejmuje mimowolna złość, że wyjaśnienie tajemnicy nie jest mroczniejsze – ostatecznie z dwojga złego lepiej okazać się ofiarą podłego przeznaczenia niż chaotycznego świata, którym nie rządzi żaden sens, a jedynie przypadek. Ten (prawie) finał pokazuje, dlaczego teorie spiskowe są tak pociągające. Nawet jeśli do mordercy nie można się dobrać, jego wskazanie wprowadza ład w niezrozumiałą, nieczułą na ludzkie cierpienie rzeczywistość, pozwala nazwać, a więc jakoś dotknąć znienawidzony obiekt i samemu ustawić się w opozycji do niego. Może to nie pozwoli na otarcie łez, ale wystarczy, by umyć samemu ręce.

„Zaginiony”

Właściwy finał, który zamiast zakończyć opowieść, rozpuszczając ją w zasadzie rzeczywistości – w tym nieznośnym „i tak wszystko jakoś się ułoży” – jeszcze raz buntuje trybiki przeciwko maszynie, która nimi kieruje. Ostatnie spotkanie z Tomem można rozumieć jako kameralny dramat człowieka, który nie potrafi pogodzić się ze stratą, dla którego pogrążanie się w szaleństwie jest szczepionką przed światem, który za nic ma jego cierpienie. Ten brak akceptacji jest ostatnim przyczółkiem wierności samemu sobie. Jednak, podobnie jak w „Detektywie”, niejednoznaczne zakończenie pozwala odwrócić to proste rozumowanie, zdejmując ciężar z bohatera, i skierować go w stronę widza w formie pytania: skąd wiesz, że pozbycie się winy i zostawienie za sobą przeszłości to przejaw mądrości, a nie samozachowawczego instynktu? Skąd wiesz, że kieruje tobą odwaga, a nie strach podszyty złudzeniem? To moment, w którym pojedyncze detektywistyczne śledztwo zamienia się w egzystencjalną tragedię: skąd wiesz, co myśleć, skoro nie masz na to żadnych dowodów? 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.