Wiosna z kilkoma jaskółkami
Sepia Ensemble, fot. Marek Lapis

Wiosna z kilkoma jaskółkami

Jan Topolski

Poznańska Wiosna Muzyczna to festiwal z bagażem tradycji, który nieraz przytłaczał słuchaczy. Coś jednak drgnęło kilka lat temu. Dziś to jeden z najciekawszych krajowych festiwali muzyki współczesnej

Jeszcze 3 minuty czytania

Przeglądając programy festiwali muzyki współczesnej, często mam podobne wrażenia jak przy kartkowaniu menu restauracji. Zawsze znajdą się pozycje klasyczne w rodzaju penne all'arabbiata czy kremu brokułowego, ale zdarzyć się mogą prawdziwe specjalności lokalu, jak makrele marynowane w szampanie. Opisy przykuwają uwagę poetyckim zacięciem („pod kołderką”, „z łezką”) i często niewiele już więcej trzeba, by porządnie zaostrzyć apetyt. Tak samo na festiwalu: ze smakiem dobrane składniki w postaci kompozytorów i wykonawców, a nawet czasem zaskakujące fusion, społem obiecują „prawdziwą muzyczną ucztę”. Później jednak dania wjeżdżają na stół i nierzadko zdarza się, że poezja ustępuje prozie, a uczta zwyczajnej kolacji, choć niby najeść się można do syta, a wszystko świeże i porządne.

Podobne wrażenia odniosłem po tegorocznej, 44. już odsłonie Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej „Poznańska Wiosna Muzyczna”, choć zastrzec muszę, że ocenę buduję na koncertach weekendowych, w sumie 9 na 19 wydarzeń, nie licząc paneli dyskusyjnych i imprez towarzyszących.

PWM to festiwal z bagażem tradycji, który nieraz przytłaczał podróżnych. Pamiętam edycje sprzed kilkunastu lat, na których można było zazwyczaj posłuchać dość konserwatywnych utworów kompozytorów polskich (z przewagą poznańskich) w dość przeciętnych wykonaniach, co sprawiało, że wzbudzały one rezonans raczej lokalny niż krajowy (nie wspominając o międzynarodowym). W roku 2012 dyrektorem artystycznym został jednak Artur Kroschel, jeden z najciekawszych i jednocześnie najbardziej zapoznanych twórców z generacji ’70, czyli pokolenia Mykietyna, Duchnowskiego i Wojciechowskiego, dla którego ważnymi punktami orientacyjnymi są konkretna muzyka instrumentalna Lachenmanna czy spektralna Griseya i Muraila. I program PWM zaczął się powoli, z roku na rok, zmieniać. Było to zasługą tak kompozytorek Moniki Kędziory i Katarzyny Taborowskiej w Radzie Artystycznej, jak i założonego przez Kroschela i Rafała Zapałę zespołu Sepia. Wyrasta on na flagowy poznański ansambl i gospodarza festiwalu. Tegoroczny program jest zatem kolejnym etapem wiosny w Wiośnie. Nawet jeśli przysłowiowa jedna jaskółka jej nie czyni, to kilka już i owszem.

44. Poznańska Wiosna Muzyczna (23–30 marca 2015)Z klasycznych pozycji festiwalowego jadłospisu miłe łaskotanie na podniebieniu melomana wywoływały na pewno już same nazwy zespołów takich jak Aventure (23 marca), Duo steuber.öllinger (26 marca),  NeoQuartet i Sepia (28 marca), Distractfold (29 marca) czy nazwiska kompozytorów wyróżnionych kilkukrotnymi utworami: Luciano Berio, Helmut Lachenmann, Witold Lutosławski czy Tristan Murail. Ale były też dania mniej oczywiste: wciąż na nowo odkrywana Barbara Buczek, odkładane prawykonanie altówkowego kwartetu Bogusława Schaeffera, półtora koncertu ze zbyt rzadko w Polsce granym Pierluigim Billonem czy miłe kameralne desery w postaci kameralnych dzieł Johannesa Kreidlera, Stefana Prinsa i Kaiji Saariaho, odkrycia w postaci Christiana Winthera Christensena i Santiago Diez-Fischera. Trafiło się nawet prawdziwe fusion, czyli fanfara Moniki Kędziory na Orkiestrę Reprezentacyjną Sił Powietrznych w poewangelickim kościele. Mogło brakować koncertu symfonicznego, niemniej spektakularnych wrażeń w finale (30 marca) dostarczyła niezawodna Lidia Zielińska swoim rytuałem „The Missing Link”, łączącym elektronikę z muzyką tradycyjną (śpiew, lira korbowa).

Petra Stump, fot. Marek Lapis

Drugi weekend PWM tak obfitował w koncerty, że trzeba było niektóre opuszczać, by nie zalec z przejedzenia; tym niemniej udało mi się wysłuchać połowy wydarzeń festiwalu, niczym kulinarnemu recenzentowi pełną gębą. Prawdziwą ironię stanowi fakt, że dwa największe moim zdaniem wydarzenia – „1 + 1 = 1” Billonego na dwa klarnety basowe oraz utwory smyczkowe prezentowane przez członkinie Distractfold Ensemble – zderzyły się z otoczeniem, które bynajmniej nie ułatwiało ich przeżywania. Pierwszy koncert duetu Petry Stump i Heinza-Petera Linshalma w ostatniej chwili musiał zostać przesunięty na niższy poziom Starego Browaru, podczas gdy wyżej, po drewnianej podłodze, chodzono w obcasach i przesuwano meble po bankiecie… Mimo że trudno było więc zanurzyć się w delikatnych przepływach niskich brzmień między dwoma ustawionymi naprzeciw siebie klarnetami, to wciąż imponowała żelazna konsekwencja tej ascetycznej kompozycji. Billone wychodzi od słynnego napisu nawiedzonego Domenica z „Nostalgii”, próbując tak skonstruować tytułowe równanie, by dojść do zamierzonej przez siebie „dyshomogenicznej galaktyki zjawisk”. Jedność w wielości objawia się tu także w mnogości asocjacji od mantry i spektralizmu po noise i free jazz, nie bez dosłownych cytatów. Całość wyznaczona jest szeregiem kluczowych zjawisk takich, jak oscylacje i zderzenia, tony składowe i dominujące, mowa i śpiew, wreszcie mikrotony i dwugłos, które wyznaczają wciąż zmienne akcenty ponadgodzinnego utworu.

Z kolei drugi wspaniały koncert w Auli Nova zakłócony został przez skądinąd uroczo ambientowy deszcz, co dziwi tym bardziej, że mowa o koncertowej sali Akademii Muzycznej i siąpiącej mżawce, a nie nawałnicy (weterani wspominali, że na ubiegłorocznej PWM w tym samym miejscu zraszacze instalacji przeciwpożarowej w ramach automatycznego testu oblały perkusistów orkiestry...). Distractfold Ensemble został współzałożony w Wielkiej Brytanii przez absolwentkę poznańskiej uczelni, skrzypaczkę Lindę Jankowską, która do Polski przyjechała wraz z altowiolistką Emmą Richards i wiolonczelistką Alice Purton. Każda kolejna pozycja programu sprawiała, że dosłownie przecierałem uszy ze zdumienia, tak naturalnie czuły się wykonawczynie w repertuarze końca XX i początku XXI wieku – jakbym był na mistrzowskim pokazie szefowych kuchni prosto z restauracji odznaczonej michelinowską gwiazdką. „Embellie” Xenakisa mieszało archaizujące modalności i akordy z pasmowymi klasterami altówki. „Ensuite” Prinsa wymagało bardzo precyzyjnych perkusyjnych uderzeń smyczkiem po strunach wiolonczeli. Wreszcie „Its fleece electrostatic” Mauricio Pauly’ego dzięki prostym trickom z dwoma gitarowymi pedałami umożliwiały zapętlanie i zagęszczanie skrzypcowych brzmień. Jeśli chodzi o kompozycje zespołowe, to największe wrażenie zrobił na mnie „Far-off” Diez-Fischera z przemyślaną artykulacją i „Trio” Christensena z subtelnymi aluzjami do XIX wieku, natomiast „Mani. Giacometti” Billonego jakoś tym razem wynudziło niską dynamiką i brakiem rozwoju czy kontrastu.

Sepia Ensemble, fot. Marek Lapis

Niestety, oba powyższe występy cieszyły się znikomą frekwencją, a na grono kilkudziesięciu osób składali się w co najmniej połowie znajomi i znajomi znajomych. Trochę więcej słuchaczy przybyło na PWM posłuchać poznańskiego zespołu Sepia – jednego z nielicznych w Polsce ansambli specjalizujących się w muzyce współczesnej (nie liczę śląskich orkiestr ani warszawskich czy gdańskich kwartetów). Zaproponowany program składał się z dwóch czterodaniowych posiłków o podobnej, czytelnej dramaturgii: od solowych przystawek, przez zespołowe dania główne, po komiczne desery. Pierwszą połowę rozpoczynały „Eko” Krzysztofa Gawlasa na skrzypce i elektronikę oraz „Basta” Folke Rabego na puzon; drugą – „Randspiel” Helmuta Zapfa na perkusję i elektronikę oraz „Monochromia” na obój Włodzimierza Kotońskiego; szczególnie uwagę mą zwrócił ten przedostatni, iście psychotyczny utwór w brawurowym wykonaniu Aleksandry Dzwonkowskiej. „The Sun Shadow VIII” Wenchen Qina na trio dętych drewnianych i perkusję zafrapował orientalną heterofonią i kaligrafią, natomiast mieszany kwintet „Shortly on Line” Wojciecha Widłaka rozbawił konceptualną ideą wiecznego rozpoczynania w różnych fakturach i konwencjach. Tym łatwiej można było potem przełknąć Andrew Hamiltona pastisz knajpianego bandu pod tytułem „Frank O’Hara on the Phone Piece” na zwieńczenie wieczoru, choć wykonaniu „Musical Games” Kotońskiego na koniec pierwszej połowy trochę brakowało wigoru i vis comica, tak że ów uroczy teatr instrumentalny zaczynał się nieco dłużyć. W całokształcie wieczór udany, a przyszłość zespołu widzę w barwach dość różowych, nie bez odcienia sepii.

Pewne zastrzeżenia wzbudziły we mnie natomiast dwa piątkowe (27 marca) koncerty: Neo Quartet oraz recital skrzypaczki Anny Kwiatkowskiej i pianistki Joanny Opalińskiej. W interpretacji gdańszczan zabrzmiały dwa utwory, co do których nie mam wątpliwości, że – mimo krótkiego dystansu czasowego od prawykonania – przejdą do kanonu polskiej literatury na kwartet smyczkowy. Zarówno II Kwartet smyczkowy Pawła Mykietyna, jak i „Blindspot” Sławomira Wojciechowskiego to udana fusion, rzadki w nowej muzyce splot konsekwencji i swobody: w pierwszym słychać echa mikrotonowości, repetytywizmu i góralszczyzny, ale żaden wątek nie wygrywa; w drugim niczym ogień z wodą współegzystują sonorystyczna wynalazczość (ach, te grzebienie!) z motoryką i płynnymi zmianami brzmienia. W takim towarzystwie zbladły pozostałe utwory: elegijny IV kwartet smyczkowy Baculewskiego, aforystyczne „Hommage à Marc Cagall” Ewy Fabiańskiej-Jelińskiej oraz II Kwartet smyczkowy Ligetiego, czy to z powodu jednostajnego charakteru czy niezróżnicowanego wykonania. Na nocnym koncercie Anna Kwiatkowska zaprezentowała rozległy program, w którym trudno mi było wszak doszukać się dominanty: od przedwojennej „Sonaty” Hannsa Eislera przez nową złożoność „Eidos I” Barbary Buczek po wirtuozowską „Sequenzę VIII” Luciana Beria. W środku brzmiały (chyba trochę niepotrzebnie?) „Intermezzo” i „Les accords ésotériques” Buczkówny na fortepian, „Riconescenza” Elliotta Cartera na skrzypce oraz duetowe „Tocar” Kaiji Saariaho. Najbardziej do dziś imponuje dwudziestoletnie „Quasare/Pulsare” Olgi Neuwirth, który oryginalnie stawia możliwe korelacje między dwoma, bądź co bądź, strunowymi instrumentami, na dodatek nie rezygnując ze spójnej formy.

Nie miejsce i czas rozpisywać się już o poniedziałkowych (30 marca) koncertach Poznańskiej Wiosny Muzycznej: sopranowym recitalu Irene Kurki i audiowizualnym performansie Thomasa Bjelbkerborna i Michaela Larssona przed wspominanym rytuałem Lidii Zielińskiej. Warto natomiast odnotować prawykonanie „Abstrakt” Katarzyny Taborowskiej na cztery altówki: żywiołowej, heterofonicznej i heterogenicznej partytury, która kontrastowała z przegadaniem Kwartetu smyczkowego Schaeffera na tym samym koncercie. Warto też docenić próby przełamania przez organizatorów zaklętego kręgu tych samych słuchaczy, poprzez wprowadzenie nowych kuchni i nowych przepisów w postaci Orkiestry Reprezentacyjnej Sił Powietrznych pod batutą majora Pawła Joksa, koncertu pełnego programowych utworów na dęciaki i perkusję. Bardzo istotnym nurtem PWM jest też od kilku lat Poznańska Wiosna Młodych i Najmłodszych, współorganizowana przez Centrum Sztuki Dziecka. Obok klasycznych już „Dominobajek” Jarosława Siwińskiego, w programie pojawił się performans „W jakim morze jest humorze” Sebastiana Ładyżyńskiego, warsztaty Orkiestry AGD pod kierownictwem Patryka Zakrockiego oraz dwa koncerty grane przez młodych wiolonczelistów i akordeonistów (Gorria Duo) dla młodych słuchaczy. To właśnie dzięki takim inicjatywom Poznańska Wiosna Muzyczna ma szansę w przyszłości jeszcze bardziej zestroić swój wysmakowany program z zainteresowaniem smakoszy, a festiwalowa restauracja – zapełnić się bywalcami.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.