Czerwona księga Savalla
Fot. Michał Ramus

Czerwona księga Savalla

Łukasz Kozak

Pisanie recenzji z koncertów Savalla mogłoby być zajęciem perwersyjnie przyjemnym, problem w tym, że o każdym jego wykonaniu muzyki średniowiecznej można napisać to samo: jest złe. Zapraszać Savalla na festiwal muzyki dawnej, to jakby zaprosić Rubika na Warszawską Jesień

Jeszcze 2 minuty czytania

37 lat temu Jordi Savall kierując swoim zespołem Hespèrion XX oraz sześcioma (sic!) towarzyszącymi grupami, nagrał pieśni zachowane w rękopisie zwanym „Llibre Vermell” (Czerwona księga), przechowywanym w bibliotece klasztoru Montserrat. Nagranie to, które wraz z rosnącą popularnością Savalla uznane zostało za kanoniczne, jest jedną z większych pomyłek w wykonawstwie muzyki dawnej. 1 kwietnia, na festiwalu Misteria Paschalia, Savall z zespołem Hespèrion XXI i La Capella Reial de Catalunya pokazał, że przez prawie cztery dekady w jego podejściu do średniowiecznego repertuaru praktycznie nic się nie zmieniło.

10 utworów zapisanych na 6 pergaminowych kartach wchodzących w skład „Llibre Vermell” to najbardziej udręczony repertuar średniowieczny. Sięgają po niego głównie zespoły amatorskie, eklektyczne, mieszające muzykę dawną z folkiem, choć i kilka ansambli uznawanych za wyższą ligę (Alla Francesca, Micrologus). Z podobnym zwykle skutkiem. Zapisane pod koniec XIV wieku, choć z pewnością o starszym rodowodzie, łacińskie i katalońskie piosenki taneczne, proste kanony i wdzięczne polifoniczne kawałki przeznaczone dla pielgrzymów odwiedzających katalońskie sanktuarium sprawiają wrażenie niewymagających, wręcz banalnych – stąd ich popularność. Zamieszczone w rękopisie komentarze, które precyzują historyczny kontekst i funkcje tej muzyki, choć powszechnie znane, nie są zwykle brane pod uwagę. Większość poważnych zespołów ukierunkowanych na średniowiecze od „Llibre Vermell” trzyma się z daleka. I dobrze.

Savall z kolei do tego zbioru powraca i nie oferuje nic nowego. Parę lat temu w krytycznej recenzji dla „Ruchu Muzycznego” (którą ówczesna redakcja postanowiła stonować czołobitną relacją z koncertu) podkreśliłem, że kataloński maestro od dłuższego czasu tworzy najzwyklejsze komercyjne przeglądy tematycznych „debeściaków”, odgrzewając swój wcześniejszy repertuar. Tegoroczny koncert w Krakowie to potwierdził. Można było odnieść wrażenie, że po prostu odkurzono stare partytury (wszyscy muzycy grali z partytur, co przy utworach z „Llibre Vermell” zakrawa na kuriozum) i, choć skład zespołu się zmienił, to dzwonki uderzały w tym samym momencie, niby-improwizowane wstępy brzmiały podobnie, a głosy były identycznie prowadzone. Co się zmieniło? Mocno odczuwalny był brak Montserrat Figueras, która w nagraniu z 1978 roku jest w doskonałej, niezmanierowanej formie i momentami w pewnym stopniu nawet ratuje Savallowską interpretację. Ponieważ opracowanie partii wokalnych nie uległo żadnej zmianie, na miejsce nieboszczki weszła Maria Cristina Kiehr, która swoje zadanie wykonała jak najzwyklejszą muzyczną chałturę, bez cienia wokalnego indywidualizmu Figueras. Irytująca była postępująca orientalizacja instrumentarium. Wszędobylski duduk (czyżby do katalońskiego klasztoru masowo pielgrzymowali Ormianie?), który solowo rozpoczynał utwory i wybrzmiewał po umilknięciu pozostałych instrumentów, był chwytem tanim, żywcem wyjętym z muzyki filmowej. Podobnie dawał się we znaki perski santur, z kolei qānūn i al-ʿūd były nieco bardziej znośne, bo skutecznie zagłuszały je inne instrumenty (poza solowym wstępem arabskiej lutni w „Cuncti simus…”). Oczywiście nie zabrakło blaszano-plastikowego bębna rodem z tureckiej potańcówki.

Fot. Michał Ramus

Kolejny raz Savall przedstawił koszmarną wizję „średniowiecznej orkiestry symfonicznej”, grającej na instrumentach renesansowych i folkowych z drobną tylko domieszką średniowiecza. Andrew Lawrence-King dzierżył dwie harfy – jedną wzorowaną na XII-wiecznej ikonografii, a drugą rodem z tryptyku Boscha – nie trzeba dodawać, że żaden z tych instrumentów z czternastowieczną Katalonią nie miał nic wspólnego. Kornet, szałamaja i puzon mogłyby się sprawdzić w szesnasto- lub siedemnastowiecznej alta capella. Dziwiła nieco obecność Pierre’a Hamona, który z zespołem Alla Francesca nagrał chyba najlepsze wykonanie „Llibre Vermell” (Opus 111, 1995), bardzo dalekie od bombastycznej interpretacji Savalla.

Cały skład kierowany przez Savalla liczył 24 osoby. Dzięki temu taneczna pieśń „Stella splendens” została potraktowana jak kantata, dwu- i trzygłosowe kanony „Laudemus virginem” i „Splendens ceptigera” otrzymały obfitą i całkowicie niepotrzebną oprawę instrumentalną. Subtelny, poetycki dwugłos „Imperayritz de la ciutat joyosa” został zmasakrowany zaangażowaniem wszystkich śpiewaków i instrumentalistów. Proste tańce kołowe „Cuncti simus concanentes” i „Los set gotxs” swoją dynamiką i opracowaniem odchodziły nawet od barokowo-operetkowego charakteru całego koncertu i zbliżały się bardziej do czegoś w stylu folk-metalu. To wrażenie potęgowała groteskowa inscenizacja: gasnące światła, faksymile rękopisu wyświetlane na filarach kościoła św. Katarzyny, paradowanie śpiewaków przez nawę świątyni w czasie wykonania „O virgo splendens”, co miało niby symbolizować pochód pielgrzymów na Montserrat, którą to symbolikę nieco psuł jeden z instrumentalistów nagrywający ów dziwaczny pochód iPhone'em.

Pisanie recenzji z koncertów Savalla mogłoby być zajęciem perwersyjnie przyjemnym, problem w tym, że w zasadzie o każdym jego wykonaniu muzyki średniowiecznej można napisać to samo: jest złe. Ponadto jest to zajęcie szczególnie niewdzięczne, bo krytyka osób uchodzących za autorytety nie uchodzi – niezależnie, czy wzruszenie publiczności wzbudzają marną literaturą, kiczowatą muzyką, czy wyznaniami, że edukację średnią zakończyli spożyciem wyrobów cukierniczych. W każdym razie odnoszę wrażenie, że obecnie zapraszać Savalla na festiwal muzyki dawnej, to jakby zaprosić Rubika na Warszawską Jesień.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.