Lata fermentu
tom-b/ CC BY-NC-SA 2.0

21 minut czytania

/ Literatura

Lata fermentu

Paweł Kozioł

„Czas między rokiem 2000 a 2005 był wyjątkowy dla literatury. Zaryzykuję stwierdzenie, że utraconemu dobru na imię było nieoficjalność” – portret polskich czasopism literackich sprzed dekady

Jeszcze 5 minut czytania

To nie będzie artykuł encyklopedyczny. Koneserów twardych danych – kto, kiedy, w jakim składzie redakcji wydawał dane czasopismo – odsyłam do „Tekstyliów”, „Tekstyliów bis” oraz „Pospolitego ruszenia” (wszystkie pozycje z katalogu Korporacji Ha!art, przy czym doradzałbym zacząć od pierwszej ze względu na jej gawędziarski ton). Warto też zajrzeć pod ten adres. Tu zajmę się faktami innego rodzaju, bliższymi detalowi niż dowolnej syntezie: wyglądem i zawartością kilku pism literackich sprzed 10–20 lat oraz znikaniem śladów, jakie zostały po nich w internecie.

Znajoma leksykografka powiedziała mi kiedyś, że w języku ukraińskim istnieje słowo tusovka. Pochodzi ono od tasowania kart, ale oznacza mieszanie się ludzi – fakt, że za sprawą tajemnej mocy społecznych powiązań spotykają się ciągle mniej więcej te same osoby, tyle że w różnych konfiguracjach. Tu oczywiście można się szybko skrzywić, że to zjawisko promujące wsobność i pseudoelitarność – ale jakże się krzywić, kiedy ten pasjans układa się obecnie jakby wolniej?

Meblowanie głowy

Miejscem, w którym tusovka odbywała się średnio raz na tydzień, była Aurora – klub na ulicy Dobrej, przez pewien czas prowadzony przez Zbigniewa Liberę i Mariolę Przyjemską. Oczywiście powinienem wspomnieć także Diunę, w której wielokrotnie odbywały się organizowane przez Staromiejski Dom Kultury, a konkretnie przez Beatę Gulę i Tomka Świtalskiego, Noce poetów (imprezy o schemacie: prezentacja autora + turniej jednego wiersza + koncert). Obok znajdowała się Jadłodajnia Filozoficzna, która w czasie, gdy jej cofnięto licencję na sprzedaż alkoholu, stosowała niezwykły model biznesowy: opłata za wejście i przyzwolenie na pełne plecaki. Tu jednak wzmianka zaszczytna przypadnie Aurorze – za spotkania autorskie z poetami, którzy często jeszcze nie mieli wydanych tomików, i za fakt, że tam właśnie Maria Cyranowicz pokazała mi kilka numerów współredagowanych przez nią „Mebli”.

Pamięć o nich chciałem odświeżyć z pomocą internetu. Szukania internetowych emanacji „Mebli” nie ułatwia jednak istnienie pism zajmujących się meblarstwem w znaczeniu dosłownym, więc porażkę uznałem dopiero po paru godzinach. Na pocieszenie dodam, że łatwo znaleźć wszystko, co działo się dookoła. Zacząć można od spokrewnionej z pismem strony barmleczny.com, od kilku lat funkcjonującej wyłącznie w trybie archiwalnym, a potem przejrzeć tamtejsze linki do stron prywatnych. Wśród nich wyróżnia się www.pesto.art.pl – blog Michała Kaczyńskiego, zasadniczo kulinarny, ale zawierający także wiersze i grafiki (w ich wyszukiwaniu bardzo pomaga zakładka „spis”). Kończy się on kryzysowym przepisem na zupę z selera oraz rozpikslowaną fotografią dziewczyny z napisem „biurokraci, wasze dzieci są z nami”. Jest rok 2008, autor sam przyznaje, że czas szczytowej aktywności blog ma dawno za sobą.

..Dalsze poszukiwania ukazują, że nie obyło się bez strat – zamknięty został choćby „brukowiec literacki” kumple.blog.pl, prowadzony przez redaktorów „Mebli”, „Lampy” i „Ha!artu”. Momentami przypominał telegazetę z krótkimi informacjami, momentami – ascetycznego graficznie „Pudelka” (na którym niżej podpisanego wspomniano z okazji ścięcia włosów), kiedy indziej – po prostu miejsce do kłócenia się. Najprościej powiedzieć, że był to portal społecznościowy wyrzeźbiony w nieprzystosowanym do tego celu oprogramowaniu.

Istnienie spójniejszego niż teraz środowiska i intensywniejszej wymiany kulturalnej należy więc odczytywać z sygnałów nieco subtelniejszych. Bo dalej dostępny jest choćby komix.blog.pl, prezentujący wczesne prace Agaty Endo Nowickiej, graficzki pracującej w programie MSPaint. Endo to autorka okładek dla „Lampy”, redakcja tejże mieściła się kiedyś pod poprzednim adresem galerii „Raster” (patrz Michał Kaczyński, drukowany skądinąd w #6 „Mebli”). „Lampa” wydała debiutancki tomik Jarosława Lipszyca, redaktora „Mebli”. I tylko samego pisma, od którego zacząłem tę kwerendę, w cyberprzestrzeni nie widać, mimo że redaktorzy poświęcili jej jeden numer, drukując m.in. hipertekstową interpretację wiersza „300” Mirona Białoszewskiego (jak się drukuje hipertekst? Akapity rozrzuca się na kartce, łącza wytłuszcza i prowadzi się od nich przerywane linie do kolejnych akapitów).

Pozostaje odwołanie się do papieru, a raczej do tego osobliwego spojenia papieru i plastiku, jakie stanowiły „Meble”. Redaktor do tej pory z sentymentem wspomina plastikową sprężynkę łączącą strony pisma. Dodać do tego należy mały format, dobry papier i efektowną typografię, za sprawą których produkt końcowy przypominał krzyżówkę pisma o designie z magazynem lifestylowym. I porównanie to nie jest tak głupie, jak wygląda: „Meble” naprawdę stanowiły wytwór środowiska, dla którego myślenie o sztuce było rozrywką – dostępną na co dzień i mieszczącą się w tej samej kategorii fajności, co chodzenie do klubów. I chyba najbardziej brakuje mi dziś właśnie tego pomysłu na status literatury, wynikający z zalet przynależnych jej samej, nie zaś z nudnej akademickiej gadki albo z kolejnej akcji promocyjnej.

„Meble” bywały nieczytelne. Pamiętam zawijasy czcionki nagłówków albo oryginalne sposoby zapisywania wierszy. Niekiedy wersy miały jednakową długość kosztem powiększenia i rozciągnięcia czcionki. Wiersze Joanny Mueller, podpisanej jako „laureatka konkursu Jednego Wiersza organizowanego w maju 2001 przez Staromiejski Dom Kultury w Warszawie”, wydrukowano z kolei z gustowną pionową kreską przebiegającą przez środek tekstu (#4, styczeń 2002). Co ciekawe, w niektórych przypadkach kreski te zgrabnie podkreślają dwudzielność zapisanej w wersie frazy. Jeszcze gdzie indziej wiersz Radosława Kobierskiego zamiast tradycyjnej wersyfikacji miał przypominające rękojeść szabli znaki podziału linii.

Pamiętam też, że właśnie z tego pisma dowiedziałem się o sonetach Wojciecha Bruszewskiego, losowanych przez komputer z liter („Yk dog fudc ana iffulci faz re ztyw...”), oraz przeczytałem w nim najprostszą definicję hipertekstu na świecie. Nie umiem jej przytoczyć ani nawet stwierdzić, czy sama była cytatem, ale streszczała się tak: piszesz tekst jako zawartość strony www, wybierasz jedno słowo, czynisz je linkiem, czynność powtarzasz.

„Meble” drukowały ponadto inne ciekawe rzeczy – cykl „Lekcje plastyki udzielane samemu sobie” autorstwa Marka Sobczyka czy korespondujący z tytułem czasopisma komiks o krzesłach. Skoro zaś o tytule mowa, to przytoczyć wypada następującą wymianę zdań, w której Paweł Dunin-Wąsowicz (tu występujący pod dawniejszym pseudonimem Pavique, dalej pod inicjałami PDW) natrząsa się z faktu, że pismo nazywa się tak samo jak jego zespół.

Meble: Czy wiesz, że pismo, dla którego cię przepytuję, nazywa się Meble?
Pavique: Jak to Meble?
Meble: No tak to.
Pavique: Miało się nazywać Weble, to jakaś pomyłka.
Meble: Poprzedni numer był Weble, ten jest Meble. Weble brzmi za bardzo internetowo.
Pavique: No trudno...
Meble: Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.
Pavique: Czy redaktorzy w związku z tym założą zespół Lampa?

Będziecie ssać LAMPĘ i nas kochać

Skoro już padło magiczne słowo „Lampa”, należy wspomnieć o początkach tego fascynującego zjawiska. Mam w rękach egzemplarz zina z roku 1991. Numer jest sygnowany jako piąty; wcześniejszych Biblioteka Narodowa nie posiada. Jako wydawca figurują „Zjednoczone Oficyny Odlotystów”, zaś efekt ich działalności podpisano jako „miesięcznik nieregularny hand made”. Pierwsze dwa słowa zadziwiająco dobrze oddają też obecny stan rzeczy.

„Lampa”, 1991„Lampa”, 1991Nie jest to bynajmniej jedyny sygnał długiego trwania oraz konsekwencji w wyborach estetycznych. Paweł Dunin-Wąsowicz zawsze miał, jak to mówił, „swoich autorów”. Od początku pojawiał się wśród nich Marek Sieprawski. Jego powieść „Krymina” PDW wydał w roku 2010, przedtem i potem kilkakrotnie zdążywszy powtórzyć „Nie rozumiem, dlaczego taki autor się nie przebił”. Przebili się natomiast Krzysztof Varga, a potem Dorota Masłowska. Resztę historii znamy: za pieniądze z „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną” PDW zakupił oprogramowanie graficzne, z którego korzysta do dziś, po czym „Lampa” zaczęła świecić na kolorowo i co miesiąc.

Stałymi fragmentami gry pozostają też publikowanie komiksów oraz katalogowe zapędy redaktora. W nowej „Lampie” regularnie ukazuje się „Widmowa biblioteka”, czyli spis nieistniejących książek opisywanych w książkach istniejących. Wówczas funkcję tę spełniały omówienia innych zinów. Wyraźniejsza niż teraz – prawdopodobnie ze względu na nadsyłane teksty – była preferencja dla poezji rymowanej. W numerze 15 (20) 1999 reprezentują ją brawurowe strofy Jana Riesenkampfa:

taka epoka. Boga śle
na dłuższy spacer. chód to zdrowie
bóg jest nicością. Swoje wie
przyśnie Ratzinger, to ci powie.

Należy przy tym zaznaczyć, że w „Lampie” z poezją równouprawnione były (i są) teksty piosenek – Grabaża, Muńka Staszczyka albo samego PDW.

Większość zawartości dawniejszych, to znaczy przedmiesięcznikowych numerów pisma, stanowiła jednak proza. Krótkie opowiadania, na przemian surrealistyczne i ostentacyjnie zwyczajne z tendencją do bylejakości. Z potrzeby wynalezienia kategorii zbiorczej dla tych ostatnich narodził się banalizm (termin ten wymyślił sam Dunin, a na potrzeby sztuk plastycznych przyjął go także zespół „Rastra”). Co ciekawe, opowiadania surrealistyczne i banalistyczne często pisane były identycznym językiem, co nawet dzisiaj wytwarza osobliwe napięcie czytelnicze – wywróci się tym razem rzeczywistość na drugą stronę, czy nie?

numery archiwalnenumery archiwalne

Prawdopodobnie najtrwalszą właściwością „Lampy” okazuje się jednak rozdarcie między niszowością (skutkiem redaktorskiego indywidualizmu) a dążeniem do popularności, czy może lepiej powiedzieć: popularyzacji, najsilniej wyrażającym się w heroicznej próbie wydawania kolorowego miesięcznika o literaturze. Wstępniak do numeru 3 (7)/1992 tak oto kłóci się z czytelnikami:

Nie ma więc sensu robić LAMPY dalej opierając się na zasadzie „drukuję to co mi się podoba”. Będziemy dawać wam dokładnie to, co chcecie. Jeżeli modny będzie wegetarianizm – będziemy wegetami, antyklerykalizm – antyklerykałami. Oharyzm w poezji – będziemy oharystami. Jeżeli modne okażą się narkotyki – będziemy je propagować, to samo zrobimy z faszyzmem jak przyjdzie nań moda. Będziecie ssać LAMPĘ i nas kochać, bo tylko o to nam i wam chodzi.

Wszyscy oczywiście wiemy, że PDW bezczelnie wówczas kłamał, a urok i w ogóle sens wydawania „Lampy” – obojętnie w którym wcieleniu, starym czy nowym – zasadza się właśnie na konsekwentnym trzymaniu się redaktorskiej linii. Jednak równie trwała i prawdziwa jest tęsknota za rzeszami czytelników, na których potrzeby odpowie firmowana przez naczelnego pokręcona literatura. Jej charakter zmieniał się rzecz jasna w czasie. Ten, który interesuje mnie w tym artykule, dość dobrze reprezentowany jest przez tę stronę. Wartością dodatkową jest stylistyka internetu lat 90.

Skład, łamanie, lokalność

O „Portrecie” usłyszałem po raz pierwszy chyba w Krakowie, na festiwalu promującym książkę pod tytułem „Tekstylia”. Książkę, która była znakiem czasu – antologią, wyborem tekstów krytycznych i zbiorem czegoś, co wyglądało na hasła encyklopedyczne, lecz nimi żadną miarą być nie mogło, jako że dotyczyło rzeczy dziejących się dosłownie w momencie wydania. Niektórzy bohaterowie „Tekstyliów” legitymowali się publikacjami będącymi dopiero w przygotowaniu. Takie rzeczy były możliwe w roku 2002, roku wydania „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną”. Tak szybka mogła być reakcja na nowość.

Ale do rzeczy. „Tekstylia” opisywały chociażby akcję, w ramach której związani z pismem twórcy dali się zamknąć w klatce opatrzonej napisami „ZOO” oraz „Nie karmić artystów”. Wykonywali przy tym czynności właściwe dla swojego gatunku (to jest po prostu uprawiali twórczość). Happening trwał 24 godziny.

To jeszcze mogłem sobie przypomnieć dzięki archiwum lokalnych wiadomości, ale z internetową pamięcią o piśmie jest znacznie gorzej. Wikipedia udostępnia wprawdzie link do witryny czasopisma „Portret”, ale pod nim znajduje się już tylko strona-krzak. Potraktujcie to określenie dosłownie, tło bowiem ubarwia fotografia górskiej roślinności. U góry widnieje niegramatyczny bądź ucięty nagłówek („Zaskakujący świat. O ciekawych i wartych uwagi”), z boku zaś lista tematów, na które brak artykułów („Akcesoria dla dzieci. Architektura. Bez kategorii”). To, co tam było naprawdę, można przeczytać jedynie dzięki stronie archive.org, poświadczającej istnienie zawartości przynajmniej do czerwca 2013. Tą drogą można się dowiedzieć, że w dziale „aktualności” ostatni wpis dotyczył śmierci Tomasza Pułki.

Powody, dla których warto pamiętać o „Portrecie”, są dwa. Pierwszy to model pisma jednocześnie zakorzenionego w „północnej”, olsztyńskiej oraz warmińskiej lokalności i jednocześnie ważnego na scenie ogólnopolskiej. Drugi – to efektowne pomysły graficzno-introligatorskie.

Ostatni numer PortretuOstatni numer „Portretu”Numer o starości (14/2002) stylizowany jest na stary zeszyt – kompletny z liniowaniem i płóciennym grzbietem. Czcionka przypomina krótko istniejące dziwo, jakim była elektryczna maszyna do pisania. Numer 16/17 (1/2004), zatytułowany „Ciało”, posiada dwa grzbiety i asymetryczne rozcięcie w środku, otwiera się więc na dwie strony. Właściwie to nawet na trzy, gdyż pod warstwą tekstu kryje się jeszcze „Galeria Środek”, otwierana dla odmiany w górę. Zwyczajny z zewnątrz numer 19 (1/2005) ma w środku drugą parę tekturowych okładek, wyraźnie utrudniających kartkowanie. Między nimi znajduje się proza – „Dłużyzny” Tomasza Białkowskiego. Ta książka w piśmie posiada wszystko, co powinna – ISBN, blurby i zdjęcie autora.

Pomysłem zupełnie legendarnym był numer o kształcie i wielkości modlitewnika. Graficznie zgadza się wszystko: czarna okładka ze złotym tłoczeniem, boleśnie drobny druk, zakładka w postaci czerwonej wstążki i złocone brzegi kartek. Są nawet niby-pieśni: fragmenty zapisu nutowego, zatytułowane zawsze „Moda na biedę”, z podłożonymi pod nie aforyzmami Marka Parulskiego („Nasze miejsce w Europie było zawsze gdzieś / pomiędzy duszą rosyjską a marką niemiecką”). Wszystko układa się w przewrotny komentarz do kultu mamony i złotego cielca.

Epitafium dla biblioteki

Jeśli przyznam, że niezbyt wyraźnie pamiętam „Studium”, okażę się zapewne kimś w rodzaju heretyka. Pismo było przecież solidne, publikowało dobre teksty, łamy miało szeroko otwarte dla debiutantów. Dziś tego rodzaju zwyczajności brakuje, wówczas ta forma cichego sprzeciwu wobec rozbuchanej poetyki „bruLionu” wyglądała cokolwiek szaro.

Zjawiskiem bardzo jasnym była natomiast seria wydawnicza firmowana przez pismo oraz przez wydawnictwo Zielona Sowa, które także zrezygnowało z dawniejszej wielotorowej działalności i obecnie publikuje jedynie książki dla dzieci. Wehikuł czasu, czyli wayback machine ze strony webarchive.org nie pozostawia nawet cienia wątpliwości co do skali transformacji. Głęboka i poważna zieleń witryny dawniejszej nasuwa porównania z ciemnym błękitem à la PWN; obecna wersja wygląda jak wycinanka ze współczesnych ilustracji do książek dla dzieci młodszych i pozbawiona jest jakichkolwiek nawiązań do czasów chwały. Pełen spis prawie stu książek wydanych w BIBLIOTECE STUDIUM, który z pewnością stanie się ważnym dokumentem dla przyszłego historyka literatury, przechowuje jedynie serwis Biblionetka.

W skrócie warto powiedzieć przynajmniej tyle, że seria była bardzo różnorodna. Niezwykłe jest to, że udało się zachować jej wysoki poziom bez narzucania ułatwiającego to jednorodnego profilu. Publikowali tam autorzy tak różni jak Maria Cyranowicz i Jacek Dehnel, jak Karol Maliszewski i Ewa Sonnenberg. Pojawiała się też proza, jak choćby debiutancki zbiór opowiadań „Copyright” Michała Witkowskiego czy „Opowieści samowite” Wojciecha Kuczoka. I dopiero z perspektywy czasu dostrzegam, że za moje zapomnienie o zawartości pisma i za nieustającą pamięć o firmowanej przez nie serii wydawniczej odpowiada ten sam czynnik – konsekwentnie zachowywana redaktorska neutralność. Roman Honet mówił o niej tak oto: „Zbyt poważnie traktujemy literaturę, żeby w każdym nowym numerze publikować nowy manifest literacki”.

Dobry symbol tego redaktorskiego wyciszenia może stanowić scena z którejś spośród warszawskich Nocy poetów, odbywającej się w nieistniejącym już lokalu w gmachu Teatru Wielkiego. Lokal miał ściany obite czarną tkaniną oraz scenę ustawioną dość niewygodnie, bo przy dłuższym boku sali. Był także miejscem raczej hałaśliwym. I w takich okolicznościach przyrody Roman Honet, redaktor „Studium”, zdecydował, że woli czytać bez mikrofonu.

Obrazy pasujące do ubrania

Żeby uniknąć nadmiaru melancholii, napiszę też o zniknięciu, które było skutkiem ewolucji, nie zaś zwinięcia się. Istniała kiedyś taka niewielka gazetka odbijana na ksero. Nazywała się „Raster”. Jej logo można do tej pory zobaczyć na stronie galerii o tej samej nazwie, założonej w 2001 przez Łukasza Gorczycę i wspomnianego już wyżej Michała Kaczyńskiego. Galeria zdołała się trwale wpisać w krajobraz sztuki, wypromowała kilku znaczących artystów, a przy tym zachowała pewien rodzaj normalności, o którym wspominało już pismo:

„«Raster» jest tak samo potrzebny, jak tytani sztuki i literatury, bo «Raster» to klasa średnia kultury. Staramy się robić pismo poprawne według obiektywnych kryteriów i doskonałe subiektywnie. Nie jesteśmy geniuszami, jesteśmy zwykli, jak nasi czytelnicy, to gwarantuje nam porozumienie, właściwy odbiór” (Michał Kaczyński, „Warszawska wrażliwość”, „Raster” 3, marzec 1997).

Jak wspomniana zwykłość wyglądała w praktyce tego samego numeru? Jest w nim artykuł autorstwa Piotra Rogacza prezentujący vlepki jako „nową formę miejskiej aktywności twórczej”. Jest wreszcie radykalny, bo naraz zaczepny i potoczny język mówienia o sztuce:

„ILE DOBRYCH OBRAZÓW NAMALOWAŁ PIOTR POTWOROWSKI? Na pewno kilka, szczególnie aktów. Poddał w nich figurę kobiety niezwykłej próbie. Magiczne gesty: dłonie nagiej kobiety zatapiają się w tapicerce kanapy. Więc kilka bardzo dobrych obrazów, a poza tym sporo pasujących do ubrania (zresztą są przecież z płótna)”.

Obecnie strona internetowa galerii wygląda czysto i nowocześnie, chociaż wczytując się w opisy poszczególnych przejawów aktywności galerii, wciąż można odnaleźć dawnego, zadziornego ducha. I tutaj jednak internetowy archiwista dysponuje całkiem przyzwoitym polem manewru. Stara witryna www.raster.art.pl przekierowuje wprawdzie do nowej, ale już po wstukaniu adresu www.raster.art.pl/pdf pojawiają się linki do pewnej ilości staroci. Dostępny jest na przykład kultowy numer 6. Wedle żartobliwego manifestu opisywana w nim „popsuta literatura” „stara się być na tyle interesująca, by utrzymać przy sobie przynajmniej część odbiorców twórczości artystycznej aż do czasu pojawienia się (za parę lat) dobrej współczesnej literatury i sztuki”. Pod adresem http://www.darta.art.pl/raster/ znajduje się z kolei ascetyczna wizualizacja tytułu czasopisma. Kiedy się zatrzyma, można w nią kliknąć, a wtedy z lewej ukaże się miejsce po zaginionym tekście, po prawej zaś – działający (!) spis treści. Jest to zjawisko piękne i pokrzepiające na tle wcześniejszych kwerend. Szkoda jedynie, że do tych śliczności trzeba docierać szpiegowskim zygzakiem, nie zaś przez jednoznaczny link ze strony głównej.

***

Podsumowania nie będzie – nie tylko dlatego, że materiały, chociaż znikające, są jednak stosunkowo świeże. I nie dlatego, że w kolejce do omówienia czekało jeszcze całkiem sporo pozycji, jak choćby ogromne i efektowne płachty śląskiej „Kursywy” czy białostockie „Kartki”. Nie chodzi też o to, że sporo z omówionych pozycji posiada przecież bliższe czy dalsze kontynuacje, a zaangażowane w nie osoby z reguły nadal robią interesujące rzeczy. Przede wszystkim chodzi o przekonanie, że to nie jest jeszcze przeszłość. Definitywnie nieistniejącym zinem wydawał się na przykład Breg-Art – tymczasem proszę spojrzeć tutaj. I chociaż powody odwieszenia nie są do końca radosne, o czym wyraźnie powiadamia wstępniak, to jednak widać, że duch w narodzie nie zginął.

Coś jednakże zginęło, skoro czas między rokiem 2000 a 2005 pamięta się jako wyjątkowy dla literatury. Zaryzykuję stwierdzenie, że utraconemu dobru na imię było „nieoficjalność”. Nie ta kojarzona z obiegiem zinowym, który zanikał wraz ze wzrostem dostępu do komputerów i internetu, i również nie ta z początków oswajania się z siecią, chociaż do tej ostatniej jest już jakby bliżej. Chodzi raczej o fundamentalną niewiarę w hierarchię, o ciągłą gotowość na jej przebudowę. Oddaj nam to, kulturo, nim się sobą zadławisz.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.