Parki i polityka
„Parks and Recreation”

12 minut czytania

/ Film

Parki i polityka

Darek Arest

Łatwo zrozumieć Francisa Underwooda z „House of Cards”, który gra o władzę i chwałę. A co jest nie tak z bohaterką „Parks and Recreation”, która wierzy w politykę jako służbę publiczną, chce zmieniać świat na lepsze i gotowa jest zacząć od swojego podwórka?

Jeszcze 3 minuty czytania

 27 lutego na telewizyjne ekrany w Ameryce powrócił z hukiem król cynicznych politycznych rozgrywek Frank Underwood w trzecim sezonie „House of Cards”. Trzy dni wcześniej z widzami na zawsze pożegnała się Leslie Knope z serialu „Parks and Recreation” – idealistyczna działaczka z prowincjonalnego Pawnee w stanie Indiana, utopijnie wierząca w politykę jako służbę publiczną, która małymi kroczkami zmienia życie ludzi na lepsze. Wśród wielu jaskrawych przeciwności, które reprezentują te seriale, jest i ta, że „House of Cards” stał się w Polsce nieoficjalnym przebojem bijącym rekordy nielegalnych ściągnięć z internetu, a „Parks and Recreation” takim przebojem się nie stał. I to mimo faktu, że sitcom NBC z sezonu na sezon stawał się coraz lepszy, podczas gdy artystyczna jakość produkcji z Kevinem Spaceyem po pierwszej serii gwałtownie poszybowała w dół. Nie traćmy szansy na zbyt pochopne wyciągnięcie efektownych wniosków – wygrał nie tylko thriller z komedią i globalne z lokalnym, ale też pewna wizja polityki. Taka, w której rządzenie dokonuje się poprzez „nocne zmiany”, zakulisowe targi ponad głowami obywateli i skrytobójstwa. Nie zdziwiłbym się, gdyby w wyborach Polacy postawili na gotowego wbić im nóż w plecy Underwooda, bo co to za jedna ta Lesie Knope i co jest z nią nie tak? Jakie mogą być prawdziwe cele dziwnej kobiety, która wierzy w demokrację, własnoręcznie zbiera psie kupy i dla dobra ogółu gotowa jest pokroić się na plasterki?

„Parks and Recreation”„Parks and Recreation”

No, we can't

Gdy „Parks and Recreation” startował w Stanach, wielu widzom i krytykom serial wydał się nie dość efektowny, nie dość oryginalny i szybko przyklejono mu metkę nieudanej podróbki „Biura”. Rzeczywiście, projekt był początkowo pomyślany jako spin-off przeboju ze Stevem Carellem, co zostawiło ślady w jego „paradokumentalnej” konwencji i ogrywaniu komediowego potencjału przestrzeni biurowej. Źródłem komizmu w obu produkcjach jest także rozdźwięk między rzeczywistością a jej wyobrażeniem, którym żyje główny bohater. Michael z „Biura”, któremu wydawało się, że jest równym gościem i doskonałym liderem, ulepiony był z koszmarów o korporacyjnym świecie. Tymczasem Leslie (Amy Poehler) jest esencją najczystszych demokratycznych ideałów. Z energią godną Białego Domu zarządza tytułowym departamentem lokalnej administracji, finansowo marginalizowanym, skutecznie paraliżowanym przez biurokrację, lekceważonym przez pracowników. Fantazje o przyszłej prezydenturze nie przeszkadzają jej w entuzjastycznym wykonywaniu obowiązków – własnoręcznie przepycha więc zjeżdżalnię, w której zaklinował się pijaczek, walczy z watahami grasujących szopów i próbuje inspirować towarzyszy biurowej niedoli. Robi to z olśniewającym uśmiechem na ustach, bo praca nie jest dla niej trampoliną czy poczekalnią. Dla Leslie polityka rozumiana jako służba i nieustanne działanie dla dobra społeczeństwa jest najwyższą formą istnienia. Nikt wokół niej fantazji tej nie podziela.

Postać Leslie to bardzo ryzykowna konstrukcja. W serialach Aarona Sorkina – „Prezydenckim pokerze” czy „Newsroomie” – idealistyczni bohaterowie też rzucają wyzwanie światu, ale tam świat poddaje się konwencji i traktuje ich poważnie. Tymczasem Pawnee pozostaje niewzruszone. Gotowa zmieniać świat Leslie zjawia się codziennie w pracy, pośród współpracowników w najlepszym razie apatycznych i ironicznych, w najgorszym – sabotujących jej pracę. Najbardziej jaskrawy wyraz znajduje to w relacjach z jej szefem Ronem Swansonem (Nick Offerman), zdeklarowanym libertarianinem, który najchętniej zlikwidowałby rząd i sprywatyzował parki (a także: odciął internet i kazał sobie radzić społeczeństwu przy użyciu strzelb i paciorków). Twarz bohaterki rozświetla optymizm towarzyszący pierwszej kadencji Baracka Obamy (jest rok 2009), ale gdy podwija rękawy i bierze się do roboty, słyszy z każdej strony zgodne „No, we can't”. Początkowo Leslie wydaje się po prostu nie dość inteligentna, by zauważyć ograniczenia systemu i szyderstwa podwładnych. Ale gdy pozory głupoty ścierają się, odsłaniając uparty i cierpliwy heroizm, widz ma szansę przebyć tę samą drogę, co pracownicy, których Leslie w końcu zajeżdża swoją dobrocią i idealizmem. Największym wyzwaniem stojącym przed twórcami było utrzymać ją na poziomie widza – nie zrobić z niej kretynki, ale też nie pozwolić ulecieć w moralną stratosferę.

Leslie nie jest z innej planety, nie ma uszkodzenia mózgu ani ukrytych intencji. Oddycha tym samym powietrzem co inni bohaterowie współczesnej komedii, używający Facebooka, zanurzeni w popkulturze, świadomi władzy wielkich korporacji. Jak będąc inteligentnym i świadomym, wciąż można pokładać ufność i nieskończony entuzjazm w mechanizmach demokracji? Leslie musiała doświadczyć momentu, w którym Clinton przyznawał, że jednak utrzymywał stosunki seksualne z „tą kobietą”, a Bush, że jednak nie znaleziono tej „broni masowego rażenia”. Jak mogła się nie rozczarować, nie zdystansować, wciąż jarając się demokratycznym systemem, jak nowym odcinkiem „Gry o tron” czy goframi z bitą śmietaną? Sukces odnosi być może za sprawą utrzymania skali – nie próbuje przecież (jak Underwood) zostać w ciągu dwóch sezonów amerykańskim prezydentem ani (jak bohaterowie „Newsroomu”) w dwa odcinki zmienić oblicza amerykańskich mediów. Jej projekt to zbudować park w miejscu wielkiego, szpecącego miasto wykopu. Wykopu na tyle głębokiego, tak gęsto wypełnionego biurokratycznymi przeszkadzajkami, że zasypanie go zajmuje siedem sezonów.

„Parks and Recreation”„Parks and Recreation”


Impeachment w piaskownicy

Z polskiego punktu widzenia może się wydawać, że tzw. serialowa rewolucja omija komedię. To nieprawda, dzieje się tu sporo ciekawych rzeczy, ale niełatwo je dostrzec z planety, na której telewizja publiczna napędza się maratonami przaśnych kabaretów. Z tej perspektywy patos amerykańskiej komedii (ostatnio skutkujący niemal żałobą narodową po odejściu z „The Daily Show” Jona Stewarta) jest czymś kulturowo niezrozumiałym. Sitcom znajduje się w naszym wyobrażeniu gdzieś obok kreskówki z Królikiem Bugsem, co słabo klei się z pojęciami „dobra wspólnego”, „przestrzeni publicznej” czy „społecznego kompromisu”, do których „Parks and Recreation” tak śmiało nawiązuje. Tego alfabetu nasz humor raczej nie tyka, szokująco niechętnie odwołuje się do niego nawet polska polityka. Samą „politykę” wolimy zresztą traktować jak brzydkie słowo, określające coś, na co nie mamy wpływu, ewentualnie znajduje się ona poza naszymi kompetencjami. „Parks and Recreation” ładnie komentuje tę postawę już w pierwszym odcinku, w scenie z forum publicznego, na którym największe brawa zbiera niejaka Ann Perkins, wstydliwie deklarująca, że nie interesuje się polityką. Ale potem wspomina o wykopie straszącym pod jej domem, co powoli prowadzi do zrozumienia, że „polityką” może być zarówno niebezpieczny wykop, jak i śmiały plan jego usunięcia. „Mniej wykopów, więcej parków, precz z szopami” też jest politycznym stanowiskiem.

W mniejszej skali wszystko staje się bardziej sympatyczne, ale choć twórcy uświęcają prowincję, to udaje im się jej nie idealizować, unikając eskapizmu proponowanego na przykład przez „Przystanek Alaska”. Pawnee nie ma w sobie nic z raju i nie jest miejscem, do którego można uciec przed globalnymi problemami, żeby żyć wśród „zwykłych, dobrych ludzi”. To udana miniatura Ameryki, z niewydolnym rządem, gnuśnymi obywatelami, klęską otyłości, kłopotliwą indiańską przeszłością, stabloidyzowanymi mediami i zdegenerowanymi politykami. Dociera tu recesja, postawy antyspołeczne i kryzys finansowy (w pewnym momencie miasto nawet bankrutuje). Także żyjąca ideałami Leslie nie jest ideałem i nie jest wolna od próżności. Misja społeczna to nie tylko powinność i obowiązek – polityczny ceremoniał najzwyczajniej ją kręci i kiedy inni czcili gwiazdy rocka, ona wieszała nad łóżkiem plakaty polityków, fantazjując o występach na posiedzeniu komisji. Pawnee nie jest polityczną utopią, ale raczej wielką klasą kłócącą się zaciekle o kształt szkolnej wycieczki. Polityka nie zaczyna się za wielkimi wrotami dorosłości. Ba, nie zaczyna się za nimi nawet sama dorosłość.

„Parks and Recreation”„Parks and Recreation”

W „Parkach”, jak w wielu innych amerykańskich komediach, w życiu bohaterów po trzydziestce nie nastąpiła żadna magiczna zmiana. Nie zamienili się nagle w swoich rodziców, nie przestali się zajmować „niepoważnymi sprawami”. Liceum trwa dalej, kujon ucieka przed osiłkiem, pod niespokojnym wzrokiem dziwaka. Dorośli-dorośli są tu rzadkimi gośćmi. Twórcy eksploatują specyficzną relację zachodzącą między postaciami i aktorami, płynną granicę między kreacją a osobowością. Trudno tego uniknąć, gdy aktorzy improwizują na planie, wnosząc do scenariusza swoje pomysły i wrażliwość, ale w przypadku zgodnej chemicznie obsady „Parków” efekt jest piorunujący. 125-odcinkową przygodę z serialem można sobie łatwo przedłużyć, oglądając grupowe wywiady i materiały z planu, które zalały internet. Amy Poehler i Nick Offerman zdążyli napisać książki o swoim życiu, które równie dobrze mogłyby być biografiami postaci. Wracając do wyjściowego porównania: „House of Cards” było napędzane dużymi nazwiskami, „Parks and Recreation” raczej gwiazdy kreował. Aktorzy nie trafili tu oczywiście z ulicznego castingu – serial był wręcz pisany pod Amy Poehler, która długo rozpalała swoją energią „Saturday Night Live” (do legendy przeszedł m.in. rap Sarah Palin w jej wykonaniu), ale dzięki tej produkcji wszyscy wybili się na zupełnie nowy poziom popularności. Uważniejsi widzowie mogli zauważyć, jak Andy (Chris Pratt) szlifował między odcinkami formę, by z pociesznego misia przekwalifikować się na hollywoodzką gwiazdę pierwszej wielkości, chwytającą angaże w hitach w rodzaju „Strażników Galaktyki”, nowego „Jurassic Park”, czy zapowiadanej kontynuacji „Indiany Jonesa”.

Ocalić podłość

Gdyby trzeba było dokonać jednak słusznego politycznie wyboru, „Parks and Recreation” trzeba by określić jako serial przede wszystkim cudownie zabawny, a nie zaangażowany. Choć śmieszy prawdopodobnie w dużej mierze właśnie dzięki zaangażowaniu. Z braku wyrazistości, który mu początkowo zarzucano, czerpie mnóstwo profitów, pięknie rozmazując nie tylko kontury między postaciami a aktorami. Bohaterowie bywają podli i początkowo jest coś niepokojącego w humorze, który nie pozwala śmiać się bez wyrzutów sumienia. Silne relacje opierają się czasem na wyjątkowo silnej niechęci: przez wiele sezonów trwa festiwal nienawiści April (Aubrey Plaza) w stosunku do Ann (Rashida Jones), wszyscy jednomyślnie znęcają się nad Jerrym (Jim O'Heir), Tom (Aziz Ansari) stara się wszystkich efektywnie wykorzystać do swoich celów. Stopniowo jednak podłość ugina się pod ciężarem miłości, a w lekko groteskowe portrety wkrada się cień sentymentalizmu. Ale zanim to popsuje nam zabawę, w postaciach płynie już krew, z wzajemnego okrucieństwa wyłaniają się przekonujące przyjaźnie. Teoretyczne ograniczenia sitcomu ironicznie traktującego rzeczywistość zostają przekroczone – serial coraz częściej próbuje wydusić z nas wzruszenie, mówiąc coś poważnego o społeczeństwie i przyjaźni, dodając przy okazji, że wcale nie muszą to być tak odległe sprawy.

Z czasem Leslie wypływa na szersze polityczne wody, Pawnee przestaje być dla bohaterów centrum wszechświata, a ostatni sezon toczy się w przyszłości, formalne realizując w zasadzie kryteria science fiction. Ale to ciągle ten sam świat, w którym kariera polityczna zaczyna się od wykopu w ziemi i obietnicy złożonej przez Leslie obcej kobiecie, która uwiedziona osobistym zaangażowaniem stała się jej najbliższą przyjaciółką. Pawnee forever.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).