Polska muzyka na jednym zdjęciu
Fot. T. Karwiński

Polska muzyka na jednym zdjęciu

Paweł Sajewicz

Teksty hip-hopowych klasyków zaśpiewane przez wokalistów starszego pokolenia w jazzowych aranżacjach to pomysł sympatyczny i sprawdzony. Co więc w przypadku „Albo inaczej” poszło nie tak?

Jeszcze 3 minuty czytania

Koncert promujący projekt i płytę „Albo inaczej” był jasnym punktem warszawskiej edycji Red Bull Music Academy Weekender 2015. Przez półtorej godziny na scenie Teatru Dramatycznego rządzili naprzemiennie didżej, klasycy polskiego hip-hopu i wreszcie wokaliści związani z tzw. piosenką estradową wraz z towarzyszącym im big-bandem. Nie było to spójne doświadczenie artystyczne, ale znaczące, gdy chodzi o rozumienie krajowej muzyki popularnej, zwłaszcza na płaszczyźnie symbolicznej. Weźmy taką choćby scenę: Ewa Bem żartuje, że udzieliła na temat „Albo inaczej” wielu wywiadów, ale najbardziej zdziwiło ją pytanie, czy nie boi się kontaktu z publicznością. No i proszę, 46 lat od rozpoczęcia kariery jest gwiazdą jednego z modniejszych wydarzeń muzycznych sezonu, oklaskuje ją zarówno młodzież lumberseksualna, jak i ta preferująca klimaty miejskie. Czego tu się bać? Ale kiedy chwilę później pani Ewa prezentuje publiczności własny utwór, dansingową salsę „Por Favor”, wykonując przy tym zaśpiew latynoskiego muezina („Arriba, arriba!”), dziewczyna obok mnie, która jeszcze przed chwilą wiwatowała, komentuje z rezerwą: „No nie, to jednak nie ten target”. Oto cała Polska (muzyka) na jednym zdjęciu – historia źle odczytanych intencji, nieporozumień i rozmijania się zamiarów artystów z oczekiwaniami odbiorców. Projekt „Albo inaczej” jest kolejną próbą przerzucania mostu porozumienia, ale, paradoksalnie, sporo nieporozumień też utrwala.

Fot. T. KarwińskiEwa Bem i Ola Trzaska, kompozytorka „Minut”, fot. T. Karwiński

Idea tego przedsięwzięcia – teksty hip-hopowych klasyków zaśpiewane przez wokalistów starszego pokolenia w jazzowych aranżacjach – jest tyleż sympatyczna, co sztubacka, a przy tym nie tak znowu oryginalna. Już dwadzieścia lat temu Pat Boone, amerykański Jerzy Połomski, nagrywał swingujące covery heavymetalowych evergreenów. Jednak konfrontowanie artystów znajdujących się – czy to z racji wieku, czy okoliczności – poza aktualnym mainstreamem z kulturą młodości wciąż ma medialny potencjał. Ile to razy można było przeczytać o grupie seniorów śpiewających „My Generation” The Who albo o imprezach rozkręcanych przez najstarszą stołeczną didżejkę, DJ Wikę. Jeszcze lepiej, gdy mowa o artystach, którzy chętnie by do mainstreamu wrócili, a przecież nie ma w Polsce muzyków bardziej wykluczonych i niezrozumianych niż ci, którzy skupili na sobie uwagę przy okazji „Albo inaczej”. Ewa Bem, Krystyna Prońko, Andrzej Dąbrowski i Zbigniew Wodecki – doskonale muzykalni, o olbrzymiej wyobraźni, a przede wszystkim już w latach 70. otwarci na najbardziej wysmakowane formy muzyki pop (inkorporujące jazz, soul, zafiksowane na kompozycyjnych detalach) – z nadejściem lat 80. utracili łączność z młodzieżą, a jednocześnie żyli w kraju zbyt biednym, by ich wizerunek artystów dla statecznej klasy średniej znalazł pokrycie. Pomimo kilku znaczących prób rehabilitowania ich twórczości (najgłośniejszą był występ Wodeckiego na Off Festivalu), pan Zbigniew na koncertach wciąż musi wykonywać „Pszczółkę Maję”, a Krystyna Prońko nadal nie doczekała się reedycji żadnej ze swoich klasycznych płyt.

O ile jednak udział starszego pokolenia (na płycie reprezentowanego również przez Felicjana Andrzejczaka i Wojciecha Gąsowskiego) dał „Albo inaczej” medialny wykop, według pierwotnego założenia projekt miał komplementować przede wszystkim swój hip-hopowy rodowód. Chodziło o to, żeby zaprezentować muzyków tej sceny nie jako raperów, a doskonałych tekściarzy. Wydawałoby się, że kiedy Narodowe Centrum Kultury publikuje „Antologię polskiego rapu” i jednocześnie zainteresowanie samą muzyką nie słabnie, hip-hop nie potrzebuje już legitymacji ani ze strony akademii, ani szerokiej publiczności. Jednak jakaś natrętna potrzeba uzyskania akceptacji poprzez przykrojenie tej kultury do niehip-hopowych kryteriów wciąż znajduje miejsce w samym środowisku i u jego kronikarzy (o czym na tych łamach pisał Borys Dejnarowicz).

Istnieje więc subtelna linia porozumienia, która ufundowała projekt „Albo inaczej” – dla zaangażowanych wokalistów jest kolejną okazją, by przypomnieć, że są dużo bardziej cool, niż sądzi przeciętny słuchacz „Lata z radiem”, a dla inicjatorów sposobnością, by oddać hołd i swoim gościom, i samym sobie. Upraszczając, mogę sobie wyobrazić, że wzorcowymi odbiorcami „Albo inaczej” będą nastolatek, który sięgnie do bogatej dyskografii Krystyny Prońko i oszaleje na punkcie czy to „Specjalnych okazji”, czy „Króla pozorów”, oraz jego ojciec, który zrozumie Kaliber 44 dzięki interpretacji, znanego mu z zespołu Test, Wojciecha Gąsowskiego.

Różni wykonawcy, Albo Inaczej, Alkopoligamia 2015Różni wykonawcy, „Albo inaczej”, Alkopoligamia 2015Nie byłoby w tym zresztą nic nagannego, pierwszy zwiastun „Albo inaczej” – „Re-fleksje” Pezeta zaśpiewane przez Andrzeja Dąbrowskiego – też pokazałbym rodzicom. Czemu nie? Tym bardziej że ten, wówczas wolnostojący, klip łatwiej było zaakceptować po prostu jako błyskotliwy materiał wiralowy. Dąbrowski, postać nieco już zapomniana, ale przez to tym bardziej kultowa, wyposażony jest w charyzmę absolutną – mam wrażenie, że to człowiek niezdolny do niebycia cool. Doskonały perkusista jazzowy, który od niechcenia został wokalistą; kierowca rajdowy o aparycji Elvisa Costello – w klipie „Re-fleksji” przemierza Warszawę czarnym kabrioletem i śpiewa, że „przydałby się jakiś melanż”. Wprawdzie w dolnym rogu ekranu znajduje się podpis „Alkopoligamia. Ubrania / nagrania / styl”, ale wypada przyznać, że akurat styl ten teledysk zawdzięcza głównie panu Andrzejowi.

Dlaczego album w całości wypełniony podobnymi sztosami sprawia trudności poznawcze? Format longplaya odsyła bowiem do innych kryteriów oceny. Pojedynczy klip o żartobliwym zabarwieniu można potraktować jak doraźną rozrywkę – kolejny materiał migający w facebookowych aktualnościach. Płyta wymaga zaś uogólnienia. A więc różnice w przeznaczeniu, formie dystrybucji oraz sposobie recepcji wiralowego wideo i długogrającego albumu są mniej więcej takie, jak różnice pomiędzy trailerem i filmem pełnometrażowym. Slow motion i dramatyczne cięcia montażowe zrobią trailer, ale nie stanowią recepty na film. I chociaż siedem kolejnych utworów składających się na album „Albo inaczej” zostało wykonanych z charyzmą i klasą, trudno oprzeć się wrażeniu, że każdy z nich jest po prostu wariacją na temat pierwszego – wspomnianych „Re-fleksji”. Trzeba by mieć serce z kamienia, żeby je z tego względu uznać za utwory złe, niemniej składającą się z nich płytę trudno też potraktować zupełnie serio. 


Album zawodzi na dwóch polach – i są to porażki na tyle subtelne, że nie przesądzają o przyjemności odsłuchu. Po pierwsze, czy cenzurowanie tekstu rzeczywiście jest sposobem na przekonanie o jego uniwersalnej, a nie tylko środowiskowej, jakości? A przecież to właśnie stało się z „Oszustami”, którzy w wykonaniu Krystyny Prońko ubożsi są m.in. o wersy „Pamiętam, chciał zerżnąć cnotkę w tyłek / Mówił: Będziesz miała ze mną krok do boga / Jakby co, znam dobrego proktologa”. Wątpię, żeby o cięciach zadecydowały wyłącznie kwestie metryczne. Ale bardziej kłopotliwe jest tu co innego – jazzowe kompozycje przygotowane specjalnie na potrzeby tego projektu wydają się materiałem poniżej możliwości zaproszonych gości. Są to konwencjonalne i poprawne numery swingowe, pozbawione jednak rysu autorskiego. Dość powiedzieć, że ani Dąbrowski, ani Wodecki, ani Prońko czy Bem nie mogliby potraktować tych piosenek jako asumptu do odświeżenia własnego repertuaru, bo nie ma tu na czym budować indywidualnej tożsamości. „Albo inaczej” nowemu odbiorcy przybliża tych starych mistrzów nie jako artystów, ale sympatycznych seniorów w kozackim klipie na YouTube. I nie jest to czepliwa nadinterpretacja – przecież publiczność przed koncertem w Teatrze Dramatycznym rozgrzewały, między innymi, „Pszczółka Maja” czy „Do zakochania jeden krok”, te poczciwe standardy, które, w kontekście miejsca i okoliczności, pełniły rolę lolcontentu – didżej zagrał je dla beki.

Że można ten temat zrealizować inaczej pokazała w zeszłym roku nieoczekiwana kolaboracja pomiędzy jeszcze bardziej zardzewiałym, niż weterani lat 70., tercetem VOX a producentem i kompozytorem Janem Młynarskim (synem Wojciecha, który, zresztą, wspomógł przedsięwzięcie tekstem). Firmowany marką VOX & Legendarne Melodie „Tęczowy Most”, jak na razie jednorazowy singiel, pod względem rewitalizacji krajowej muzyki popularnej mógłby zrobić wiele więcej niż cała płyta „Albo inaczej”. Była to bowiem piosenka rozpięta pomiędzy vintage’owym brzmieniem sekcji dętej, jakby wyjętej z opolskich orkiestr, które od zawsze towarzyszyło bohaterom polskiej estrady, a syntezatorową pulsacją klawiszy, która, chociaż nie do końca nowoczesna, od kilku lat stanowi o tym, co w muzyce pop modne. Traktując tropikalny wizerunek VOX jako punkt wyjścia i przydając mu formę zgodną z duchem czasu, Janek Młynarski zrealizował utwór, który jednocześnie uchwycił esencję scenicznej tożsamości Witolda Paszta, Jerzego Słoty i Dariusza Tokarzewskiego  i ją zaskakująco poszerzył, zreinterpretował. Co oczywiście nikogo, poza gronem pasjonatów, nie obeszło. VOX & Legendarne Melodie, zamiast trafić na festiwal podobny Red Bull Weekender, skończyło karierę w Opolu, gdzie z widowni głośniej oklaskiwano Ewelinę Lisowską. Po raz kolejny okazało się, że „to nie ten target”.

Fot. T. KarwińskiFot. T. Karwiński

Tak jakby publiczność i ci artyści o specyficznym, przykurzonym emploi mogli spotkać się tylko w obrębie najmniejszego wspólnego mianownika – przysłowiowej „Pszczółki Mai”. Co jest oczywiście nieprawdą i co podważają recepcja Wodeckiego potraktowanego serio na Off Festivalu czy przyjęcie solowych numerów Andrzeja Dąbrowskiego i Krystyny Prońko na koncercie pod szyldem Red Bulla. Oboje zaprezentowali utwory nieco starsze – Dąbrowski ikoniczne „Zielono mi”, któremu jednak daleko do popularności „Do zakochania jeden krok”, a Prońko zupełnie nieznane „Uratuj mnie, uratuj siebie”, będące autorską kompozycją wokalistki, nieźle skrojoną pod big-band. Oba te wykonania dały pojęcie, z jakimi artystami naprawdę mamy do czynienia, i oba wywołały po stronie publiczności taki entuzjazm, przy którym ciepłe przyjęcie występującego w międzyczasie reaktywowanego Flexxip (zdawałoby się dużo bliższego sercu festiwalowej publiczności) wydawało się zawstydzająco niemrawe. Po drugiej stronie byli zaś Bem i Wodecki, których piosenki (wspomniane na wstępie „Por Favor”, a z repertuaru pana Zbigniewa „Opowiadaj mi tak”) dużo mniej mówiły o nich jako artystach. Bo czy Ewa Bem, mająca w dorobku jedne z najbardziej błyskotliwych popowych kompozycji nagranych w Polsce, naprawdę musiała zaprezentować utwór w zasadzie pozbawiony znaków szczególnych?

Te rozmaite nieporozumienia, które wprawdzie nie przekreślają jakże sympatycznego projektu, uniemożliwiają potraktowanie „Albo inaczej” inaczej niż jako ciekawostki. Byłoby nieuczciwe wobec gatunku uznać wydaną przez Alkopoligamię płytę za papierek lakmusowy dla kondycji tekstów w polskim hip-hopie, tak jak niesprawiedliwe byłoby odbierać pierwszoplanowych bohaterów tego projektu przez jego pryzmat.            


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.