Jeszcze 4 minuty czytania

Dorota Masłowska

JAK PRZEJĄĆ KONTROLĘ NAD ŚWIATEM, NIE WYCHODZĄC Z DOMU (11)

Dorota Masłowska

Dorota Masłowska

Oglądając „W labiryncie”, można zobaczyć, jak wiele obyczajowej wody upłynęło w Wiśle, w studni oligoceńskiej, pijalni wód w Krynicy i zwykłym kranie

Czy może nam się spełnić marzenie kogoś innego? Odpowiedź: może, i to jak nagle.

Choć nie mogę całkiem wykluczyć, że kiedyś nieopatrznie coś przebąkiwałam o Disneylandzie do spadającej gwiazdki czy do karty „Szansa” z Eurobiznesu, czy też gdy modliłam się do bł. Karoliny Kózki… Choć zupełnie tego sobie nie przypominam. 20 lat gdzieś leżało więc to moje czy też nie moje marzenie za meblościanką, pęczniejąc potajemnie, cichaczem spełniając się.  I potem nagle, nie bawiąc się już w manowce stylu, ląduję w tym Disneylandzie, mając lat 31 i wcale tego nie chcąc… A rozgrywa się to tak, że znajoma mówi „Zabieram twoją córkę do Disneylandu”, ja na to „Super, dlaczego nie”, ale w następnym mailu już od niej nagle złowróżbne „No to pojedziecie do tego Disneylandu”. Nie zdążę nawet napisać, żeby to wyjaśnić; „wy” – „my”, też mi się to zawsze jebie, „m” i „w” to są takie łudząco podobne litery, wystarczy się zagapić i… Ale wtedy już tylko czytam:  „To jak już będziecie w tym Disneylandzie, to zawsze miejcie ze sobą wodę, bo będzie gorąco”, „To jest długa wyprawa” „Przygotuj się na wieczorny powrót”, a już chwilę potem… 

W Disneylandzie jak to w Disneylandzie, co tu dużo opowiadać. Bardzo dużo wszystkiego, bardzo dużo dziewczynek przebranych w plastikowe suknie niby za księżniczki, trochę też kobiet przebranych za księżniczki mimo bardzo gorącej pogody i trochę niemowląt przebranych za księżniczki, i psów przebranych takoż. Właściwie nie wiem, jak to opisać poza tym, że jest to jakby takie odurniałe plastikowe mega giga miasteczko, które od biedy można nazwać wesołym, gdzie góra stoi obok morza i vice versa, statek piracki zderza się z promem Heweliusz, wielka Myszka Minnie świergoli jak dzień długi, kręcąc kauczukowym kuprem, a żar leje się z nieba. Trochę umyka mej percepcji, co tu jest takiego wspaniałego, bo prawdopodobnie chodzi o to, że bohaterowie Disneyowskiego uniwersum pojawiają się tu w wersji namacalnej. Czy to moje wewnętrzne dziecko jest już zupełnie martwe? Moje żywe dziecko zewnętrzne, jeśli ryczy z uciechy, to też raczej zupełnie bezgłośnie. 

Słowem, osoby nienaćpane nie mają tam czego szukać, a ja do nich niefortunnie należę. Wyobrażam sobie jednak, że osoby naćpane z kolei mogą tam zaznać ekstazy, wśród tych pląsających misiaczków, Eskimosków, Kubanek, pierwszych chrześcijan i owoców morza z twarzami papieskiej łagodności, o, to właśnie coś dla nich. Tak czy siak jest tam to, tamto i jeszcze tamto. Jeśli jednak ktoś liczył, jak ja, że chociaż się przejedzie na jakimś rollercoasterze, to też nie to, bo poziom rozrywki dostosowany jest do potrzeb noworodków. Oraz zarodków. Więc są to różne kręcące się kukły i śpiewające dorsze, i popierdujące karuzele o 1,5-minutowym cyklu, i  dwumetrowej wysokości kolejki górskie wydające przy jeździe odgłosy „prytu-prytu-pryt”, „tok-tok-tok” i „rach-ciach-ciach”, i „bum bum bum”. 

Jedno, co wyniosłam z tego pobytu, to że czułam się tam bardzo szczupło. Ba, moja rachityczność na tle setek otyłych, wytatuowanych i obpiercingowanych od stóp do głów Amerykanów z uszami Myszki Miki krzyczała! Mój brak uszu tejże myszki! I była jak gdyby prerekompensatą za pozostałe dni mojego pobytu w Kalifornii, gdy na tle smukłych opalonych kobiet, których piersiami można by z powodzeniem grać w koszykówkę i to zarówno pod względem kształtu, jak sprężystości i koloru, i tu zostawiam kilka pustych linijek, żebyście mogli sobie to co napisałam dobrze wyobrazić...

  

….więc na ich tle byłam tylko starą, nieopaloną, nieumiejącą pływać na windsurfingu ruderą rozsypującą się na brzegu wsi w województwie podlaskim. I znowu wraca stara prawda, że „nie porównuj się nigdy, bo zawsze znajdziesz lepszych i gorszych od siebie” (Susan Sontag). Jednak wcale nie przeszkadzało mi to aż tak bardzo, zważywszy, że każdą wolną chwilę poświęcałam tam na oglądanie „W labiryncie”, serialu produkcji polskiej w reżyserii Pawła Karpińskiego. I jest to dla mnie niepierwszy dowód na to, że seriali nie oglądamy wcale dlatego, że są dobre. Gdyż o „W labiryncie” trudno powiedzieć, że jest dobry. Co nie znaczy że nie ma on innych zalet. 

Tu garść danych geopolitycznych. Mowa o pionierskiej polskiej telenoweli, powstającej w realizacyjnym doskoku z tygodnia na tydzień i z tą samą częstotliwością emitowanej w latach 1989–1991, w łącznej liczebości 120 odcinków, których widownia dochodziła momentami do 16 milionów. Zdaje się więc, że w podświadomości  każdego prawdziwego Polaka błąka się przynajmniej kilka powidoków z TVP Polonia z charakterystycznymi cytrynowymi kitlami, szczurami doświadczalnymi, czy Sławomirą Łozińską w jednym kolczyku i ogólnie stylóweczce „człowieka, który spadł na ziemię”, lub chociażby niefalsyfikowalna fraza „W labiryncie ludzkich spraw, zagubieni ty i ja”. 

Choć z góry mówię, że chropowatości rzemiosła filmowego mogą czasem mózgowi upasionemu na różnych „Detektywach” sprawiać prawdziwą torturę, a adaptacja percepcyjna do świata przedstawionego następuje powoli. To nie są te zwariowane współczesne produkcje, gdzie wszystko dzieje się tak szybko, ledwie włączysz początek, trach bum trach, a już jest koniec ostatniej serii, inna pora roku, inna partia u władzy i nie macie rodziny ani pracy. Widać czarno na białym (a biorąc pod uwagę kolorystykę serialu: brązowo na szarym lub cytrynowożółto na buraczkowym), że twórcy nie musieli wtedy walczyć o względy widza tak zaciekle jak teraz, a czas antenowy płynął sobie niespiesznie i leniwie jak woda w Zalewie Zegrzyńskim. Bądźcie gotowi więc na szafujące waszą uwagę dialogi, takie jak: 

– On nie żyje.
– Nie żyje?
– Tak. 
– A więc umarł?
– Zginął.
– Jest więc martwy.
– Tak. Niestety. 

oraz dziesięciominutowe sceny siedzące, w których dwóch bohaterów rozmawia, popijając koniaczek; beztroskie podmiany aktorów i koincydencje westymentarne z ery przedyoutubowej, gdy nie było szansy na ponowne odtworzenie odcinka (oto nagle Krystyna Duraj wyskakuje w tym samym dresie, w którym Marta Racewicz przechadzała się po mieszkaniu 30 odcinków wcześniej). Jednocześnie to, co początkowo nuży, czyni świat „Labiryntu” łagodnym, bezpiecznym, spokojnym; i ani się nie obejrzymy, a doceniamy jego nieprzebodźcowaną, niespieszną atmosferę na tle współczesnej wielokanałowej, agresywnej rzeczywistości medialnej z terroryzującymi nas zewsząd okienkami i reklamami. 

Scenariusz, często doimprowizowywany przez aktorów, raz lepiej, raz gorzej, z naciskiem na to drugie, obfituje w mielizny i rozmaite śmieszności, jednak śmiem twierdzić, że między innymi właśnie to realizacyjne niedopracowanie sprawia, że „W labiryncie” po upływie ćwierćwiecza ogląda się tak ciekawie. Kostropata forma w ścisłym sprzężeniu zwrotnym z kostropatą treścią daje w rezultacie prawdziwą sekcję zwłok kostropatego czasu przełomu. Gdy tylko ten fakt zaakceptujemy, labirynt ludzkich spraw otworzy się przed nami niby skarbiec, skarbiec kipiący od pradawnych klejnotów, matowych, chropawych i w kolorach, o których istnieniu zupełnie zapomnielibyśmy, gdyby nie altanki w ogródkach działkowych i stare zasłony w pawlaczu. Uważam bowiem, że jego oglądanie ma w sobie coś z rebirthingu, hipnozy, wąchania perfum „Pani Walewska” czy innych technik przywoływania wypartych motywów, figur i choreografii naszej zbiorowej podświadomości. Warto od czasu do czasu zatrzymać się, odłożyć iPada i przypomnieć sobie, że jeszcze całkiem niedawno dezodorant kupowało się w pewexie. 

Nie chcę spoilować, więc tylko pokrótce omówię fabułę, która zresztą ze względu na gordyjską zawiłość i tak jest nie do omówienia. Osią fabularną serialu są prace nad lekiem przeciwbólowym Adoloran, toczące się w warszawskim Instytucie Farmakologii. Prywatne i zawodowe życie laborantów jest centralnym punktem panoramy społecznej o iście racławickim rozmachu, która skłania do szerokiej refleksji na temat około- i poprzełomowych przemian społecznych, obyczajowych, estetycznych i materialnych. 

Początkowo wiodącą postacią jest Ewa, skromna, łagodna, dzielnie znosząca policzki od losu blondynka (przecież nie brunetka!!!). Śmierć narzeczonego, powikłana ciąża, problemy mieszkaniowe, wreszcie narodziny chorego dziecka – pomiatana i upokarzana, w pokorze przebiera groch swego cierpienia, bo wie, że Bóg kocha takie dzielne Polki. Nie dziwota więc, że ani szybko, ani powoli skromność zostaje nagrodzona (książę – Jan Jankowski), a krew płynąca w żyłach okazuje się błękitna (Ewa to nieślubna córka znakomitego pisarza). 

Co innego jej demoniczna siostra przyrodnia – nie domyślicie się, brunetka. Córka badylarza, Renata (Anna Chodakowska) nie stroni od alkoholu, pokera, paserów, rozrzutnych zakupów w pewexie, prostytucji i taksówek. Jednak i ona będzie musiała pójść po rozum do głowy i Boga do serca. Kuse spódniczki zamienia na obszerne spódnice i golfy khaki, podejmuje pracę w kwiaciarni i udaje się na terapię alkoholową (prowadzoną nomen omen przez Macieja Orłosia!). Tam zresztą zapoznaje Joannę Racewicz (Sławomira Łozińska), również niewylewającą za kołnierz wziętą redaktorkę telewizyjną, gospodynię programu „Godzina szczerości”. I tu moment refleksji nad przemianą kondycji gwiazdy telewizyjnej: czy Joanna zajmuje się operacjami plastycznymi, ściankami i pisaniem książek o diecie bezchlebowej? Nie, ona ciężko haruje, wiecznie z tym wiklinowym koszem pełnym kaset magnetowidowych i butelek mineralki, gotuje barszcz z fasolą lub kapustę z grochem, zmaga się z wypaleniem zawodowym, goryczą, alkoholizmem, nabuzowaną hormonami córką (Jowita Budnik) i niewiernością męża (Marek Kondrat). Nie ma się jednak co śmiać, bo jest to właściwie jedyny wątek w serialu, w którym klasa zawodowa aktorów pozwala im wyjść cało z ruchomych piasków scenariusza. Jest to prawdziwy cud, że tym fantastycznym artystom udaje się w grane postaci wtłoczyć krew i nadać swoim wątkom wszelkie znamiona realności. 

Bo „Labirynt” to prawdziwy aktorski labirynt, z którego niemalże wyłącznie oni, Wiesław Drzewicz i Leon Niemczyk, wychodzą suchą aktorską stopą. Reszta w jego manowcach zwyczajnie kluczy, brnie i błądzi, czasem niebezpiecznie blisko rejonów kuriozum. Specjalny nacisk położyłabym tu na Małgorzatę Lorentowicz odtwarzającą rolę Anny Sucheckiej, która odziana nieodmiennie w draperie i aksamitne zasłony, z postarystokratyczną manierą dykcyjną i operowymi gestami, miota się wśród boazerii i tapczanów niby tęga bezradna Brunhilda. Innym znaczącym koszmarkiem aktorskim jest kreacja Karola Strasburgera: udało mu się stworzyć postać amerykańskiego dziennikarza, który po angielsku nie bardzo, po polsku natomiast śmiga bez najmniejszego akcentu. I na koniec wisienka w postaci Witolda Żaboklickiego w roli Akindu. Ten nieporadnie wysmarowany pastą do butów obcokrajowiec studiujący farmację nie umie mówić po polsku, choć nawet dziecko to potrafi! Boże, ci Murzyni, czy oni się kiedyś nauczą? Tak pociesznie kaleczy polską wymowę, że wszyscy bezustannie muszą go poprawiać. MARRRR-JO-LA, nie „majola”! Beczka śmiechu z tym nieudacznym dzikusem! 

I tutaj pojawia się jeszcze inna kwestia: politycznej poprawności. Gdzie są te piękne beztroskie dni, gdy kalendarze z gołymi babami wisiały w każdym polskim zakładzie pracy i przedszkolu, i na każdej plebanii? Gdzie się podziały żarty o cycach i dupie, seksualne podjazdy do pracownic, palenie fajek gdzie popadnie, picie alkoholu przez kobiety w ciąży, picie alkoholu przez wszystkich, wszędzie, do śniadania, obiadu, kolacji i nocnej przekąski? Jeśli więc co dzień powtarzacie ciągle i ciągle, że w Polsce nic się nie zmieniło, wciąż ten sam syf itp., to dopiero oglądając „W Labiryncie”, można zobaczyć, jak wiele obyczajowej wody upłynęło w Wiśle, Warcie, Odrze, Sanie, w studni oligoceńskiej, pijalni wód w Krynicy i zwykłym kranie, odkąd przełożeni po wyjściu pracownicy z gabinetu, na oficjalu wykonywali na wysokości klatki piersiowej znaczące półkola dłońmi. Chyba wybuchnęliby śmiechem, widząc, co wyprawiają w biały dzień z tym biednym Durczokiem 25 lat później! 

Słowem serial „W labiryncie” polecam wszystkim, i tym, którzy piszą pracę magisterską na temat „Dokąd zmierzamy, skąd przychodzimy?”; i tym, którzy piszą na ten temat pracę doktorską; i tym, którzy zadają sobie to pytanie w codziennej refleksji czy stekach porannych przekleństw. 

Na koniec zaś prezentuję najpiękniejsze stop-klatki w wyborze Macieja Chorążego.

zdjęcie nr 1

W Labiryncie„W labiryncie”

Dobra i zła siostra razem na łóżku drewnianym. Alegoria odwiecznego pokrewieństwa dobra ze złem.

zdjęcie nr 2

W Labiryncie„W labiryncie”

Adam Racewicz na kolacji z projektantką mody Dorotą Mayer. Zazwyczaj chadzają do restauracji chińskiej, gdzie przed posiłkiem kelnerzy instruują, jak jeść pałeczkami. Ich ulubionymi potrawami są sajgonki („weźmy sajgonki, sajgonki są dobre”) oraz ryba w sosie słodko-kwaśnym. Zainteresowanym projektami Doroty Mayer polecam też odcinek 108, „Pokaz mody”. Można tam zauważyć rozliczne kreacje damskie w stylistyce jesienno-operowej. 

zdjęcie nr 3

W Labiryncie„W labiryncie”

Marta Racewicz śpi po męczącym dniu w budzie z ukochaną maskotką.

zdjęcie nr 4

W Labiryncie„W labiryncie”

Bardzo ważna scena. Straszliwa Olenka Duraj dostaje od babci jednego banana. „Nie musiałaś się tak wykosztowywać, mamo!” – strofuje ją Krystyna Duraj, stewardesa.

zdjęcie nr 5

W LabiryncieW Labiryncie

Rozerotyzowana matka Bajbusa, prowadząca prywatny sklep z ciuchami, malwersantka i handlarka walutami. Apologetka seksu i erotyki uczęszcza na siłownię w dresie i klapkach na obcasie. Tu w rozmowie z milicjantem. 

zdjęcie nr 6

W Labiryncie„W labiryncie”

Renata po przemianie wewnętrznej rozmawia z ojcem w szklarni. Ma smykałkę do prowadzenia kwiaciarni, choć w tym samym czasie wdaje się w relację seksualną z nieletnim synem nieżyjącej przyjaciółki, Igorem, postacią o niedopuszczalnie zrealizowanych postsynchronach.

zdjęcie nr 7

W Labiryncie„W labiryncie”

Anna Suchecka rozważa nabycie dezodorantu. Ekspedientka psika kosmetykiem do zakrętki. Obydwa pachną prześlicznie, ale większy jest droższy, ale większy, natomiast mniejszy tańszy, ale wiadomo – mniejszy. Po chwili nadchodzą kurwy, kupując bez zażenowania najdroższe perfumy. Salomon by tu nie wiedział, jak się zachować.