NOWE OTWARCIE: Dansing kontra bansy

13 minut czytania

/ Obyczaje

NOWE OTWARCIE: Dansing kontra bansy

Włodzimierz Pessel

W XXI wieku, gdy faktem kulturowym stał się clubbing, a na mieście rzucają się w oczy panowie w modnie skrojonych garniturkach zaczynający „piąteczek”, udanie się na dancing zakrawa na wybór kontrkulturowy

Jeszcze 3 minuty czytania

Gdyby zajrzeć – nie będąc jednak na miejscu – do karty pewnej kawiarni i restauracji w Warszawie, można by stwierdzić „standard”. Ot, współczesna pop-mieszanka potraw, których nie powstydziliby się dumni posiadacze fartucha z telewizyjnych konkursów oraz „warsiawskiego” bufetu: tatarek, wątróbka, zrazy. Bardziej eklektyczny jadłospis aniżeli menu światowe. Gdyby pobieżnie zajrzeć do samego lokalu, można by natomiast skonstatować brak współczesnego standardu tudzież wyczulenia na „trend”. Szatnia wyjęta wprost z Barejowskich komedii, kuchnia dymiąca wprost na salę, wysłużone krzesła gdzieś z epoki premiera Bieleckiego, brak piwa z niszowych browarów i obsługa „jaka jest, każdy widzi”. Ale lokal wiąże jeszcze koniec z końcem, czego zewnętrznym zwiastunem jest nietknięty, zacny neon z poprzedniej epoki „Café Mozaika”. Nie tyle istnieje nadal siłami wolnego rynku, bo ten najchętniej wydarłby cenny lokal ajentom, oddanym swojej robocie od dziesięcioleci, i odsprzedał jakiemuś telebrycie z biznesplanem na kolejną drogą knajpę, ile trwa dzięki sile praktyki kulturowej, żeby nie powiedzieć po prostu: miejskiej tradycji. W Mozaice jedzenie to przystawka, chociaż smakuje jak u babci, bo garnkami rządzi stara wiara. Prawdziwym daniem głównym jest dancing. W piątki i soboty wieczorem do lokalu wkraczają dyskdżokeje – nikt nie używa tu skrótu DJ, bo i panowie są „w charakterze”, wśród młodzieżowej hipsterki ze śródmieścia czuliby się raczej nieswojo – i rozpoczyna się zabawa przy muzyce tanecznej z lat 60., 70. lub późniejszych, która rzeczywiście ma stałych bywalców. Właściwie brak tylko muzyki i śpiewu na żywo. Ażeby wytworzyła się atmosferka znana, na przykład, ze „Strzału na dancingu”; w trzynastym odcinku serialu o polskim Bondzie akcja zaczyna się i kończy w lokalu. Borewicz nie chce od razu aresztować gwiazdy lokalu i byłej prostytutki, która pozbyła się gacha z przeszłości, i pozwala jej dokończyć występ; dancingowi należy się aprobata i stylowy finał (w tej scenie podłożono utwór „Między nocą a mgłą” w wykonaniu Alicji Majewskiej). 

DANCING NA WAŁBRZYSKIEJ 3/5

29 maja, z okazji otwarcia nowego budynku NInA odbył się dancing wielopokoleniowy z udziałem didżejów: DJ Wiki i Burna Reynoldsa.
Więcej informacji o wydarzeniu tutaj.

Dzisiejsi sympatycy dancingu nie są pokaźną grupą społeczną, ma się rozumieć, ale taka klientela istnieje. Oprócz weteranów i dinozaurów stołecznego życia rozrywkowego, w typie znanym także z ulicy Nowy Świat, i zaktywizowanych, co się wielce chwali, seniorów chcących oddać się tanecznemu sentymentowi, ściągają na dancing młodzi uczestnicy kultury powtórzenia. Zwrot ten pożyczam od socjologa kultury Marka Krajewskiego, który przy jego pomocy uchwycić chciał w książce „Kultury kultury popularnej” pamięć Polski Ludowej przez filtr kultury popularnej, mającej sporo wdzięcznych stron, nie ohydy politycznej i ustrojowej. Nieprzypadkowo premiera nominowanego do nagrody Nike tomu opowiadań Sylwii Chutnik „W krainie czarów” odbyła się w lokalu z dancingiem na Mokotowie. Na takim parkiecie spotyka się Warszawa A i Warszawa B: resztówki miasta Marka Nowakowskiego z młodą kulturą rozwijającą się bez podziału na to, co elitarne, i to, co niskie, przaśne.

W samej rzeczy wybierający się dziś na dancing, którzy sami urodzili się w momencie końca jego świetności lub po, nie myślą o „rekonstruowaniu” fatalnego smaku kawy po turecku ze szklanki na spodku czy ciepłej żytniówki, tylko chcą przenieść się w świat zabawy, relaksu o lekkim charakterze ruchowym, którego w teraźniejszości nie ma. Bo w kulturze współczesnej ogólna idea potańcówki (sobie-potańczenia) została strywializowana, sprzeniewierzona. Z jednej strony, sprowadzona do młodzieżowego, melanżowego bansu. Z drugiej – nagle publicznie poddana profesjonalizacji wskutek uderzeniowej dawki tanecznych talent-shows w telewizji – nawet Zbigniew Wodecki jako juror z eksperta wokalnego przemienił się w znawcę prawidłowego kąta stóp. Na dodatek socjalizacja do „dancingu z gwiazdami” zaczyna się już na etapie przedszkolnym. Fraza „wyginam śmiało ciało”, która świetnie przebiła się do świadomości potocznej i ma rozmaite użycia, pochodzi przecież z animowanego filmu „Madagaskar”: „I like to move it” śpiewają dzieciakom lemury.

Na tym tle, o ironio, dancing okazuje się normalny, szlachetny, niewysilony. Co prawda, internetowy słownik miejskiego slangu i mowy potocznej tłumaczy bansy również jako aktywność taneczną, ale w istocie nie ma ona nic wspólnego z niegdysiejszym „pójściem na tańce”. Jest to synonim „imprezki”, co najwyżej imprezowych wygibasów przy muzyce różnej, często w pojedynkę. Dancing tymczasem jawi się jako zrytualizowany, więc uporządkowany. Ale by wziąć w nim czynny udział, wystarczy ogólna sprawność taneczno-ruchoma, umiejętność zrobienia przyzwoitego wrażenia na parkiecie – „radzenie sobie”. Nie potrzeba rozległej wiedzy stosowanej o ramie, milionie różnych kroków. Symetryczne oczekiwania zgłaszano bowiem wobec zespołów muzycznych i solistek (-ów) występujących na dancingach. Wirtuozami być nie musieli, utrzymanie rytmu i tonacji starczało za profesjonalizm. Aczkolwiek dancingi, tak jak inne utylitarne formy koncertowania (gra do kotleta na promach), oznaczały dobrą fuchę również dla wykwalifikowanych muzyków i magistrów sztuki.   

Słówko bans tworzy przykład współczesnego slangu, czerpiącego z angielszczyzny. Słowo to pochodzi najprawdopodobniej od bounce – sprężystości, odbijania się, podskakiwania, falowania (całym ciałem, biustem, włosami). Przed dwunastoma latami, a to na bansach cała wieczność, Bartek Chaciński w „Wypasionym słowniku najmłodszej polszczyzny” kładł nacisk na konotacje hiphopowe tego neologizmu i zjawiska, na związek z tanecznym rytmem rapu i ekstrawaganckiego, luksusowego stylu życia. Do robiących „focie” z „dzikich bansów” poetyka „wyginania ciała”, kręcenia biodrami trafia zatem znakomicie. Rodzi się jednak interesujące pytanie, w jaki sposób, jakim to dziwnym zrządzeniem w polszczyźnie powojennej – gdy dancing był jednym ze szczytów ekstrawagancji i dawał zaledwie posmak luksusu światowego – zadomowił się imiesłów zapożyczony z języka „imperialistów” z charakterystyczną końcówką „ing”. Zresztą do dzisiaj pisownia nie ustaliła się: spotykamy i dancing, i dansing, mimo że ta druga wersja jest starsza, więc teoretycznie ustępująca. Charakterystyczny neon na Nowym Świecie z lat 60., górujący nad dachami odbudowanej stolicy, stosował się do anglosaskiej pisowni.

Istotne, że zjawisko dancingu skupia jak w soczewce przemiany polskich obyczajów i postrzegania tańca samego, głównie zaś dzieje stosunków kultury polskiej z Zachodem. Dancing, pomimo najczęściej swojskiej oprawy, rozwinął się jakby na zachodniej licencji, miał cenny walor praktyki kulturowej z importu.

Dancing w Zakopanem, 1932 /  Ilustrowany Kurier Codzienny, NACDancing w Zakopanem, 1932 / Ilustrowany Kurier Codzienny, NAC

Wyraźny rys dancingowy pojawia się w kulturze polskiego dwudziestolecia międzywojennego. Panie jednak udają się na tańce w męskim towarzystwie (czytaj: oficjalnego partnera) bądź pod inną męską kontrolą. Jeśli jej się wymykają, to jest to przejawem wykroczenia. Na tańcach budzi się wszakże seksualność, co polskie przedwojenne komedie pokazują nieśmiało, w woalach, ale już ze świadomością dwuznaczności. Tańczy się w parach, praktyka dancingowa w widomy sposób łączy się z matrymonialnymi, obyczajowymi aspektami relacji międzyludzkich. Zważmy, że na okładce wydania nut do walca „Mimi z dancingu” z 1920 roku, tytułowa tancerka odsłania długie nogi; słowa pieśni brzmią „usta z purpury, a w oczach jej żar”.


To tłumaczy, dlaczego potem błyskotliwy milicjant Borewicz – bohater czasów, w których na dancingach dochodziło, już bez niedomówienia, do różnych przetasowań w parach, przychodzenia do lokalu samotnie i wychodzenia w nowym towarzystwie – spodziewał się strzałów nie na naradzie partyjnego kolektywu, lecz w lokalu z tańcami właśnie; w odcinku „Hieny” w prowadzonym przez rzutkiego kierownika Walaska (w tej roli rewelacyjny Piotr Fronczewski) ośrodku kempingowym na Mazurach pod przykrywką nocnych potańcówek dla wczasowiczów działa po cichu dom schadzek. Dorabiano dancingowi opinię szemranej dziedziny życia, rozrywki preferowanej przez półświatek, różnej maści cwaniaczków, cinkciarzy, córy Koryntu. Przede wszystkim najpierw, w czasach stalinowskich, propagandziści ogłosili wszelkie formy tańca burżuazyjnym przeżytkiem. Z tego względu Witold Lutosławski pisaniem „zakazanych”, lekkich melodii tanecznych zarabiał na środki utrzymania pod pseudonimem „Derwid”. Alternatywą było pisanie monumentalnych pieśni masowych, zagrzewających do parad i roboty; ostatnio kompozycje „Derwida” przypomniane zostały dość stylowo przez polona.plpolona.plprojekt i płytę „Warszawski Lutosławski” Magdy Navarrete i Piotra Steczka. Nim się jednak ta manipulacja wizerunkowa i zdławienie tańca udały, Polacy, tak jak przed wojną, tańczyli chętnie; w Warszawie pląsali dosłownie na gruzach, o czym przypomina film fabularny Leonarda Buczkowskiego „Przygoda na Mariensztacie”, jak i „Mariensztacka piosenka” skomponowana przez Władysława Szpilmana: „tańczą ludzie na rynku, a ja tylko nie tańczę”. Ten cytat z wesołego socrealistycznego slow-foxa – sprzeczność treści i formy jest tu charakterystyczna, wszak nowe przesłanie polityczne wyrażały sprawdzone „burżuazyjne” konwencje, tak jak w przypadku rewelersów z Chóru Czejanda śpiewających o budowie osiedla MDM – warto zderzyć z cytatem z Balu na Gnojnej: „ferajna tańczy, ja nie tańczę”. W „Bazie ludzi umarłych” Czesława Petelskiego z 1959 roku, ekranizacji „Następnego do raju” Marka Hłaski, jest wielce przejmująca scena, w której koledzy w pustym kościółku nad prostą trumną żegnają kolegę-wyrzutka, a organy grają właśnie kompozycję Juliana Krzewińskiego, silnie skojarzoną z zakamarkami sfery życia publicznego i wykonaniem „apacza” Stanisława Grzesiuka. Taniec w odmienionych warunkach ustrojowych i społeczno-kulturowych oznaczał życie, błysk witalności, ale to życie tliło się na marginesach oficjalności, w podrzędnych lokalach, choćby daleko w Bieszczadach. Nic więc dziwnego, że w ramach Gierkowskiej prosperity dokonała się oddolna rehabilitacja dancingu; władza musiała się z nią pogodzić, chcąc odkręcać polityczne wentyle bezpieczeństwa i otwierać kraj na wymianę z wybranymi państwami zachodnimi. Dancing jednocześnie skutecznie barwił szarą rzeczywistość. Wprawnie uchwycono to na pewnej fotografii z 1971 roku: technologiczne braki, pęknięta rura, znowu brak ciepłej wody w kranie, uliczny chaos, ale w tle – kawiarnia o wymownej nazwie Kaprys, rzecz jasna, z dancingiem i stosownym neonem.

Zalana jezdnia przy wjeździe na Most Poniatowskiego, 1971 /  fot. Grażyna Rutkowska, NACZalana jezdnia przy wjeździe na Most Poniatowskiego, 1971 / fot. Grażyna Rutkowska, NAC

W gruncie rzeczy trudniej aniżeli państwowej cenzurze przychodziło zaakceptowanie kultury dancingu ludziom statecznym i dobrze wychowanym. W książce emerytowanego profesora Andrzeja Z. Makowieckiego „Warszawskie kawiarnie literackie” powstaje wrażenie, że powojenni pisarze, okiełznani przez system, zalegli przy stolikach. Odmienne wrażenie nasuwa się po zajrzeniu do „nieuczesanych” wspominków Janusza Głowackiego. „A na najwyższym piętrze Grandu – przeczytamy w „Z głowy” – otworzono elegancki nocny lokal z dancingiem, który nazwano Olimp. Bawili się tam co wieczór cudzoziemcy, badylarze i «eleganckie kobiety z miasta ulic», a wejście bez odpowiedniego powołania się było w ogóle niemożliwe. […] W czasie jakiejś beztroskiej zabawy, z szóstego piętra Grand Hotelu wyfrunęła przez okno goła dziewczyna i wylądowała na ozdobnym daszku nad wejściem. Potem elita przeniosła się do nocnego Bristolu i nocnego Europejskiego […]”. W lata 80., ostatnią dekadę przed Wielką Zmianą, wszedł u nas dancing w dobrej kondycji, wszelako stopniowo zaczął ulegać nowej kulturze dyskoteki. By tak powiedzieć, dancing zastąpił dance. Wskazuje na to nie tylko błyskawiczny sukces młodzieżowego zespołu Papa Dance, ale materia znaczeniowa piosenek z tamtego czasu: „dyskdżokej szczerzy kły znad konsolety” (Lombard), „dancing queen – jeszcze masz styl i makijaż” (Halina Frąckowiak), „nowy taniec, nowe disco, każdy się w tym tańcu gnie […] słaby jest bez szans, nie dla niego dance, ekscentryczny dans” (Felicjan Andrzejczak). Lata 90. przekierowały tę dyskotekową tendencję w dół: taniec niekoniecznie profesjonalny splótł się z nurtem disco polo, wielkimi klubami disco w interiorze. Aleksander Kwaśniewski w 1995 roku nie zatańczył w parze, obejmując małżonkę Jolantę, ale w pojedynkę wyginał śmiało ciało na powiatowej estradzie do muzyki Top One – i odniósł sukces.

W XXI wieku w warunkach, gdy faktem kulturowym stał się clubbing, a na mieście rzucają się w oczy panowie w modnie skrojonych garniturkach zaczynający „piąteczek”, udanie się na dancing, paradoksalnie nieco, zakrawa na wybór kontrkulturowy, jeśli nie inteligencki. A tej kontrkulturowości swoistej pikanterii dodaje to, że dancing łączy pokolenia, bynajmniej nie w sloganowym wyłącznie wymiarze. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.