Jeszcze 3 minuty czytania

Maciej Sieńczyk

MÓJ KĄCIK:
W matni

Maciej Sieńczyk

Maciej Sieńczyk

Po kilku dniach zadzwoniłem do urzędu skarbowego w Lublinie, mając przeczucie, że certyfikat oddala się ode mnie niczym ociemniały jeździec w burzową noc, siedzący tyłem na rumaku spiętym ostrogami

Ciekawe, że ten dzień wbił mi się w pamięć jako szczególnie radosny. Właśnie wtedy skończył się długi okres niepogody i silne ulewy zapoczątkowały ocieplenie. Miła dziewczyna, oddelegowana przez pewną galerię, przyszła odebrać pięć moich rysunków. Niebawem miały pojechać na Słowację. Przy okazji dała mi do podpisania umowę. Nazajutrz z galerii przyszedł mail, że chodziło o inne rysunki niż te, które wzięła dziewczyna, i trzeba je wymienić. Nie widziałem w tym nic złego, nawet wcześniej dziwiłem się, dlaczego wybrano te mniej udane. Jednocześnie nadesłano umowy ze Słowacji i kiedy dziewczyna znów przyszła, podpisałem je w jej obecności. Pamiętam, śmieliśmy się, że nie znamy słowackiego i kto wie, co ja tam podpisuję. Minęło kilka dni. Wbrew oczekiwaniom wiosna nie rozwinęła się jeszcze i zrobiło się zimno. Przyszedł mail ze Słowacji, że potrzebny jest dodatek do umowy. Że muszę pójść do urzędu skarbowego i wziąć pewien certyfikat, wypełnić go i odesłać na Słowację. Bez certyfikatu będę musiał zapłacić 35% podatku od honorarium za wypożyczenie prac, a z certyfikatem tylko 5%. Honorarium było niewielkie, więc zapomniałem o całej sprawie. Kilka dni później zadzwonił telefon. Jakaś pani dzwoniła ze Słowacji i coś mówiła po angielsku. Odparłem, żeby wysłała maila.

Jakiś czas później spotkałem listonosza, który wręczył mi list ze Słowacji. W środku znów była umowa. Prawdopodobnie przez jakieś przeoczenie, a może nieporozumienie, poprzednia nie doszła na Słowację. „Chyba nigdy – pomyślałem, kręcąc głową z uśmiechem – nie podpisywałem aż tylu dokumentów w tak błahej sprawie!”. Wydrukowałem jeszcze raz wszystkie strony, podpisałem i odesłałem. Tymczasem czekał na mnie mail ze Słowacji. Pytali o certyfikat. Napisałem, że proszę, aby naliczyli mi 35% podatku, ponieważ nie chce mi się chodzić po urzędach. Nazajutrz przyszła odpowiedź, że to przecież w moim interesie, żebym zapłacił 5%, a nie 35%. Odpisałem, że jutro pójdę po certyfikat.

To są ostatnie chwile jasności mojego umysłu, następne dni potrafię zrekonstruować tylko z największym trudem. Pamiętam, poszedłem do urzędu skarbowego nieopodal domu, w którym obecnie mieszkam i odszukałem stanowisko, gdzie, jak mi się zdawało, wydają od ręki owe certyfikaty. Przyjął mnie jakiś dziadziuś. Ponieważ znalazłem w internecie wzór, wydrukowałem i wypełniłem go, więc podałem dokument dziadziusiowi. Oparty o stolik i patrząc w zupełnie inną stronę, czekałem, aż opatrzony pieczęcią spłynie z powrotem do moich rąk. Zamiast tego usłyszałem skrzekliwy głos „Co mi pan tutaj daje?”. „Daję panu certyfikat – odparłem, całkowicie wybity z rozmyślań – bo mi jest potrzebna pieczątka urzędu skarbowego”. „Jaki certyfikat?” – odparł dziadziuś. „Nie wiem – odparłem niedbale – nie znam się na tym. Wydrukowałem go dla pewności, wypełniłem i teraz daję go panu”. „To ja mam wiedzieć, o co panu chodzi?” – zapytał. Zupełnie przywrócony rzeczywistości i lekko już wkurwiony zadziornością dziadziusia zapytałem, co mam wobec tego zrobić, aby otrzymać ważny certyfikat. „Musi pan napisać podanie”. „Jakie podanie?” – zapytałem zdziwiony. „To ja mam wiedzieć jakie podanie? – zapytał. – Niech pan napisze, że chce pan otrzymać certyfikat”. „Nie mam żadnego papieru. Czy mogę napisać na odwrocie tego certyfikatu, który przyniosłem?”. „Ma pan tu czystą kartkę”. Napisałem, że proszę o wydanie mi certyfikatu itd. Dziadziuś powiedział: „Opłata skarbowa 17 zł”. Wyciągnąłem pieniądze, ale dziadziuś odparł: „Ja nie przyjmuję pieniędzy. Musi pan wpłacić na konto urzędu skarbowego”. Spytałem, gdzie jest kasa, to wpłacę natychmiast. Dziadziuś odparł, że tutaj nie ma kasy. Po pewnym wahaniu dodał, żebym poszedł do urzędu gminy, tam zapłacił i wrócił do niego z dokumentem wpłaty. Poszedłem więc do urzędu gminy, po czym wróciłem. Dziadziuś przyjął podanie, przeczytał, kazał uzupełnić w niektórych miejscach, a następnie powiedział: „Niech pan się zgłosi po odbiór za tydzień”. Zapytałem, jak to możliwe, że w dzisiejszych czasach sprawdzenie danych i opatrzenie dokumentu pieczątką jest tak skomplikowane. Dziadziuś odparł: „W przyszłości ma się coś zmienić, ale jeszcze nie teraz”.

Minął tydzień. Pewnego ranka usłyszałem w słuchawce drżący głos. Dzwonił dziadziuś. „Mam do pana żal, że pan mi nie powiedział, że jest pan zameldowany w Lublinie, bo tu na mnie nakrzyczeli, że ja przyjąłem pana podanie, a pan powinien to tam zgłosić, gdzie jest pan zameldowany. Ale dobrze. Wysłałem do Lublina i niech pan do nich dzwoni”. Żal mi się zrobiło dziadziusia, bo pewnie młodsi koledzy bardzo mu dokuczali, a jednocześnie byłem zły, że tak nieporządnie wykonuje swoje obowiązki. Powinien na miejscu sprawdzić moje dane, a nie teraz zawracać mi głowę.

Po kilku dniach zadzwoniłem do urzędu skarbowego w Lublinie, mając przeczucie, że certyfikat oddala się ode mnie niczym ociemniały jeździec w burzową noc, siedzący tyłem na rumaku spiętym ostrogami. Urzędniczka powiedziała, że pani, która obsługuje te dokumenty, jest nieobecna i będzie jutro. Zadzwoniłem więc następnego dnia. Po niekończącym się przełączaniu do różnych coraz to nowych osób utkwiłem w międzystrefie, którą obsługiwała jakaś kobiecina. Zaczęła mnie wypytywać, gdzie jest moja siedziba. Odparłem, że moja siedziba jest w Warszawie i w Lublinie, i że kursuję między tymi dwoma miastami. Ale że we wniosku podałem swoje miejsce zameldowania i miejsce, w którym odprowadzam podatki. „Ale to nie jest tak. Gdzie pan dłużej mieszka, gdzie jest pana siedziba? Gdzie pan płaci za mieszkanie i rachunki za prąd i za gaz?”. Odparłem, że płacę i tu, i tam, że moja siedziba jest w obu tych miejscach. „Naprawdę, trudno mi jednoznacznie powiedzieć, gdzie jest moja siedziba”, dodałem, licząc, że może tak sformułowana odpowiedź ją zadowoli. Kobiecina kazała podać mi imię, nazwisko oraz pesel, który jej mozolnie przeliterowałem, po czym powiedziała krótko: „Żaden wniosek nie wpłynął”. Poczułem, jak groza powoli rozczapierza mi palce. Słyszałem już opowieści o różnych instytucjach, ale puszczałem je mimo uszu bądź kładłem na karb ogólnej skłonności do narzekania. Nieraz nawet robiłem miny za plecami nieszczęśników, którzy opowiadali o tym w towarzystwie. Teraz sam tkwiłem, z głupkowatym uśmiechem, w kadzi pełnej stężałego łoju. Aby ochłonąć, położyłem się do łóżka i zasnąłem. Nazajutrz zadzwoniłem do dziadziusia, aby mi powiedział, czy naprawdę przesłał moje podanie, ale dziadziusia nie było. Jakaś kobieta powiedziała, że będzie jutro. Następnego dnia zbudził mnie telefon. Dzwoniła kobiecina z urzędu skarbowego w Warszawie. Powiedziała, że dzwoni w sprawie certyfikatu i przełącza mnie do dziadziusia. Usłyszałem szelesty, po czym w słuchawce rozbrzmiał dobrze mi znany, słaby głos. Dziadziuś mówił to, co za pierwszym razem, czyli że wysłał dokumenty i teraz powinienem dzwonić do Lublina. Powiedziałem, wciąż jeszcze trochę nieprzytomny, że wczoraj dzwoniłem i że żadnych dokumentów nie dostali. „No wie pan, ten tego – odparł głosem może nawet bardziej albo tak samo bezradnym jak uprzednio – trzeba czekać, musi pan czekać”.

Obróciłem się na bok i zapadłem w malignę. Sen jeszcze nie wybrzmiał, kiedy zbudził mnie telefon. „Skąd pani dzwoni? – pytałem, wyrwany ponownie ze snu – z jakiego urzędu?”. Z niesłychanej dali padła odpowiedź, że z urzędu skarbowego, po czym zaczęła coś szybko i niewyraźnie mówić. „Ale pani dzwoni z urzędu skarbowego w Warszawie czy w Lublinie?”, pytałem nazbyt głośno. Okazało się, że w Lublinie, że właśnie wpłynął wniosek wysłany z urzędu skarbowego w Warszawie. Najpierw zaczęła mnie standardowo pytać o moją siedzibę. Następnie powiedziała, że wniosek jest niepełny, bo do wniosku trzeba dołączyć jakieś nowe dwa dokumenty i najlepiej, żebym to zrobił osobiście. Odparłem, że ten pan, który przyjął mój wniosek, którego nie powinien był przyjąć, nic nie mówił o dodatkowych dokumentach. Ale już miałem to gdzieś. Powiedziałem, że wycofuję wniosek, że zbyt długo czekałem, aby ów certyfikat mi się do czegoś przydał. Wszystko teraz powinno zostać zakończone za obopólnym zadowoleniem, ponieważ ja uiściłem opłatę manipulacyjną, a oni w zamian powinni odstąpić od wystawienia certyfikatu. Ale kobiecina odparła, że to tak nie jest, że wystarczy powiedzieć, że się coś wycofuje. Mówiła to z naciskiem i jakby z dumą. Że teraz trzeba wysłać następny wniosek, który wycofa podanie o wystawienie certyfikatu i najlepiej, żebym to zrobił natychmiast, listem poleconym i priorytetowym, bo inaczej będę upominany, a poza tym będę się musiał stawić osobiście. „Więc mogę liczyć, że kiedy wyśle pan ten wniosek o rezygnację z wydania certyfikatu?”. Powiedziałem dla świętego spokoju, że teraz pracuję, ale gdy tylko skończę, napiszę nowy wniosek i natychmiast go wyślę. „Ale czy wyśle pan dzisiaj, żebym go miała jutro?”. Ugiąłem się pod miłym głosem i obiecałem, że wyślę natychmiast. Z przekleństwem zerwałem się z łóżka, napisałem wniosek i poszedłem na pocztę. Nie potrafiąc się jeszcze wyzbyć gorączkowej dyspozycyjności, pobiegłem do urzędu gminy, gdzie zapłaciłem 200 zł podatku od nieruchomości i za użytkowanie wieczyste. Dwa dni później zadzwoniła do mnie matka. Powiedziała, że odebrała pismo z urzędu skarbowego, które informowało, że złożyłem wniosek z prośbą o certyfikat. Wyjaśniłem pokrótce, co to za wniosek i że już złożyłem kolejny wniosek, który prawdopodobnie unieważni tamten wniosek. Trzy dni później, przed ósmą, zadzwoniła pani z urzędu skarbowego. Chciała się upewnić, że wysłałem wniosek wycofujący podanie o certyfikat. Zdaje się, że odparłem, że wysłałem.

Od wizyty owej dziewczyny w sprawie pięciu rysunków minęły trzy tygodnie. Mimo swoich 43 lat jestem już siwym człowiekiem, drżącym i mrużącym proszalnie załzawione oczy. W każdej chwili mogą zadzwonić w sprawie certyfikatu, więc kreślę te słowa pospiesznie, przycupnięty na rogu łóżka. Zupełnie niespodziewanie, niejako przy okazji, nauczyłem się cieszyć małymi rzeczami. Chodzę po mieście i uśmiecham się do objętych par i do uczniów spieszących do szkoły. Poznają zgarbionego pana, który czasem przystanie albo siądzie na ławce i rzuci gołębiom kawałek bułki. Myślę o dziadziusiu. Może kiedyś był zwykłym człowiekiem, ale potem zwariował i całkowicie utożsamił się z urzędem skarbowym, gdzie teraz niewprawnie i za darmo pełni swoje posługi? Słuchając o różnych okropnościach, które dzieją się na świecie, o obcinaniu głów, bombardowaniach, cieszę się, że los okazał się łaskawy dla tego zakątka świata. I że wbrew trudnościom, którymi wybrukowany jest dzień powszedni, nic nie potrafi stłumić odradzającego się życia.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).