Coetzee evergreen

Coetzee evergreen

Joanna Tokarska-Bakir

W otwartości, z jaką we własnym przekonaniu podchodzimy do inności,  kryje się „wirus podstępnej zdrady” – twierdzi J.M. Coetzee w debiutanckiej powieści i w esejach „Białe pisarstwo”

Jeszcze 3 minuty czytania

„Istnieje gatunek zjawisk, których dżentelmen nie może znać z tej przyczyny, że gdyby je poznał, przestałby być dżentelmenem” – pisze Gombrowicz i swoim zwyczajem otwiera drzwi hordzie barbarzyńców. Są wśród nich dwaj bohaterowie „Ciemnego kraju” J.M. Coetzee'ego, książki, której nie należy zabierać ze sobą nad plażę (w miejscu, gdzie leży, piasek topi się na żużel).

Część pierwsza, opowieść o kompulsywnym biuraliście na usługach Systemu (Eugene Dawn jest wojennym analitykiem z okresu konfliktu wietnamsko-amerykańskiego), nie kończy się wprawdzie do końca źle. Choć gdy już myślimy, że przynajmniej połowę tego koszmaru mamy za sobą, sytuacja gwałtownie się pogarsza. Coetzee nikomu nie pomoże. Na tym polega jego metoda pisarska: ujawniać intencje tak powoli, by czytelnik nie mógł się już wycofać. Wtedy blokuje wszystkie drzwi. Dziwne, że to właśnie Gombrowicz pomaga mi wyjść z tej książki i że właśnie piewca formy wie, jak nieludzki staje się „człowiek użyty jako sonda” („Bakakaj”).

J.M. Coetzee, „Ciemny kraj”. Przeł.
Magdalena Konikowska, Znak, Kraków,
160 stron, w księgarniach
od 6  października 2009
Sondę zapuszczono w najlepszych intencjach. Chodziło o podzielenie się z dzikimi tym, co na Zachodzie najlepsze: chrześcijaństwem, komunizmem lub antykomunizmem,  słowem – wyższą kulturą. Takie były intencje kolonializmu i formacji mentalnej, która powołała go do życia: teologii moralnej ludów niechrześcijańskich, ich antropologii, mitografii, socjologii i psychologii porównawczej. Wszystkie te nauki rozpoznają się w „Ciemnym kraju”, wszystkie odnajdą w nim swoją szyderczą fizys.

Szczególnie sugestywny jest konterfekt etnografii. „Propaganda musi zastosować pierwszą zasadę antropologii według Franza Boasa: chcąc podporządkować sobie dane społeczeństwo, trzeba albo pokierować nim od wewnątrz, wykorzystując strukturę kulturową, albo też unicestwić kulturę i narzucić nowe struktury” – tak wyimaginowany bohater rozpoczyna projekt „Nowe życie dla Wietnamu”, czyli traktat z zakresu antropologii stosowanej w służbie amerykańskiego panowania w Indochinach. „Mity plemienne to fikcja, którą stwarza dany lud, aby zachować siłę. Odpowiedzią na mit o sile nie musi być przemoc, bo jeżeli mit przewiduje takie następstwa, to przemoc jedynie go umacnia. Mitografia podpowiada, że subtelniejszą formą riposty jest obalenie, przeróbka mitu. Najwyższa forma propagandy to tworzenie nowej mitologii” (s. 39).

Najlepiej takiej, w którą samemu się wierzy i której wcale nie uważa się za propagandę. Uważa się ją za prawo albo za naukę, co zresztą na jedno wychodzi. Zrozumiałe, że w tym pochodzie ku Światłom trzeba było odrzucić „mroczne ja” Europejczyków, skądkolwiek pochodziło, z jego wątpliwościami, skrupułami, przede wszystkim w takiej jego odmianie, która chciałaby  ukorzyć się przed niewolnikiem, „obmyć wrzody trędowatego” (s. 42). Nie wygrywa się bitew, hamletyzując, dlatego też pogromca dziczy, z notatnikiem lub bronią, składał się wyłącznie z „ja” jasnego. Wątpliwości tępiono tak samo jak dziś. Były nie tylko nieskuteczne – były obsceniczne, niegodne  dżentelmena. Tylko zwycięstwo zdobi.

Winner, wiemy to i dzisiaj, to przede wszystkim forma estetyczna. Stąd właśnie Gombrowicz wziął swoją wizję dżentelmena jako „półgłówka”, który ze względów estetycznych pewnych rzeczy wiedzieć po prostu nie może.

Gdyby melancholię kolonialną, wcale nie minioną, dało się sprowadzić do pojedynczej narracji, wyraziłaby się najlepiej w wyrzucie zawiedzionego w miłości wojennego analityka pod adresem niewdzięcznych Wietnamczyków:

„Czemu nas nie przyjęli? Moglibyśmy ich pokochać. Całą nienawiść zrodziły zawiedzione nadzieje. Zjawiliśmy się, godni politowania, na wpół nierealni, prosząc jedynie o to, by nas dostrzegli. Przywieźliśmy ze sobą broń – karabin oraz jego metafory – nie znaliśmy bowiem innego łącznika ze swym celem. (…) Dręczył nas jeden koszmar: skoro wszystko, po co sięgamy wymyka się z rąk jak dym, to może nie istniejemy? skoro wszystko blednie pod naszym dotykiem, może istniejemy tylko my. Do brzegów Wietnamu przybiliśmy z błaganiem, by ktoś niezłomny stawił czoła nagim faktom. «Dowiedźcie własnej wartości», krzyczeliśmy – «a wówczas my też okażemy się coś warci, pokochamy was na wieki i obsypiemy podarunkami». Lecz tak jak cała reszta oni również zblakli. (…) Złościły nas własne łzy. Udowodniwszy sobie, że ci ludzie nie są ciemnookimi bogami z naszych snów, woleliśmy, by odeszli, dali nam spokój. Nie chcieli. Przez chwilę byliśmy gotowi im współczuć, choć bardziej żałowaliśmy swoich tragicznych poszukiwań transcendencji. A później współczucie się wyczerpało” (s. 30).

Analityk rozpacza. Zaiste godzien jest pożałowania. Nie dość, że masakry nie przyniosły rezultatów, że niewdzięczne brzegi nie chcą go znać, to jeszcze  natrętni, na darmo zabici kolorowi mącą spokój jego domu, jak ów czarny, którego zwłoki wciąż wynurzają się spod ziemi w powieści Nadine Gordimer „Zachować swój świat”, albo jak emigranci z globalnego Południa szturmujący bramy naszych miast.

Żeby nie było wątpliwości: w obu częściach książki autor mówi o sobie, o takich jak on (instynktownie czujemy, że jest od nas „lepszy”, co szczęśliwie zwalnia nas z szukania podobieństw). W historii początkowej Coetzee, imiennik autora, postać poboczna, ale smakowita („moim zdaniem mitografia jest fascynująca i ma przed sobą wielką przyszłość”), jest zwierzchnikiem rozhisteryzowanego Dawna. Na plan pierwszy wysuwa się dopiero w kolejnej – w pseudoepigrafie burskiego kolonizatora w Południowej Afryce sprzed trzech stuleci, o tym samym co autor nazwisku. W ten sposób neutralizuje zarzut moralizatorstwa, samounicestwia się, ale i maskuje. Jest nieuchwytny, nie wiadomo, co naprawdę sobie myśli, choć żyć z ciężarem podobnej samoświadomości można przecież tylko wtedy, gdy znalazło się dla siebie jakieś usprawiedliwienie.

Dalsze studia nad tematem umożliwia kolejny wczesny tom J.M. Coetzeego, „Białe pisarstwo” (1988), zawierający zalążki wszystkich pomysłów, które przyniosły mu Nobla, jakby jako pisarz urodził się już gotowy. Rzecz jest konsekwentna, choć nierówna. Książkę otwiera motto z „Przemian” Owidiusza, które w wolnym przekładzie idei brzmi: nie siej smoczych zębów, jeśli nie chcesz zginąć z ręki ludu, który z nich wyrośnie.

J.M. Coetzee,  „Białe pisarstwo. O 
literackiej kulturze Afryki Południowej”
.
Przeł. Dariusz Żukowski, Znak, Kraków,
232 strony, w księgarniach od 6 
października 2009
Kolonia jako ogród i antyogród – tego dotyczą zebrane tu eseje. „Dzicz”, „pustynia” to ważne słowa w spuściźnie judeochrześcijańskiej, słyszymy. „Określają świat, w którym rządzi prawo natury i gdzie pierwszy akt kultury, czyli nadanie przez Adama nazw, się nie odbył” (s. 70). Są to słowa, które występują we wszystkich ludzkich językach, ale duch, wyrażający się w kompulsji wypełniania i oswajania, już wcale taki powszechny nie jest. Judeochrześcijanie rywalizują z przestrzenią, zamiast dać się jej ogarnąć i żywić. Niektórzy filozofowie widzieli w tym geście sygnaturę lokalnej techniki i ekspansji. Można w nim jednak także widzieć reakcję na niepewność, poczucie niższości, szukanie wymówki, potrzebę samousprawiedliwienia.

Krajobraz jest obcy, dopóki nie zostanie wynaleziony język, który go udomowi, pisze Coetzee (s. 16), i na literackich drobiazgach pokazuje kolonialną „ślepotę na czerń”, zdumiewające wyparcie wszystkiego, co ten krajobraz wypełniało przed przybyciem Białych. Może złudzenie białej karty, nieprzyjmowanie do wiadomości palimpsestu, w który się wpisujemy w nowej (dla nas) ziemi,  to sam nerw kolonializmu? „Poeta bada krajobraz swoim hermeneutycznym spojrzeniem, ale nie odnajduje w nim żadnych tropów, nie objawia mu się zrozumiały pejzaż znaczeń. On przemawia, ale skały milczą, nie chcą ożyć. A jeśli jest inaczej, jeśli wydaje się, że już prawie ożywają, to przybierają formę jakiego giganta, niemego, dyszącego zemstą potwora z przeszłości” (s. 19).

Najlepsze eseje w tomie to „Bezczynność w Afryce” o toposie lenistwa Czarnych w literaturze podróżniczo-etnograficznej i „Krew, skaza, wada” o rasistowskich powieściach południowoafrykańskiej Żydowki, Sary Gertrudy Millin. Gatunkowo należą do antropologii literatury, które to określenie może być mylące – leżą na bezkolizyjnym skrzyżowaniu pisarstwa naukowego z bezprzymiotnikowym. Kluczem do nich jest zdanie Hansa Schemma, hitlerowskiego ministra w rządzie Bawarii: „narodowy socjalizm to biologia stosowana” (s. 206), wystrzelone w kierunku  antropologii.

W Polsce, którą komunizm wyręczył w krytyce kolonializmu, czyniąc ją niewiarygodną, nie ma ono zbyt wiele sensu. Bez własnej zasługi uniknąwszy zachodnich zaślepień, ślepi jesteśmy na własne. Śmieszą nas postkolonialne kompleksy zachodnich Europejczyków, podczas gdy poziom naszego myślenia o egzotyce i rasie wyznacza Wojciech Cejrowski. Także sarkazm wywołany przydawką „nauk stosowanych” jest wciąż w Polsce niezrozumiały, tym bardziej zarzuty do antropologii, dyscypliny z definicji tak otwartej na inność.

A jednak to właśnie w owej otwartości, z którą, we własnym przekonaniu, z pozycji nowoczesnej Nauki o Człowieku podchodzimy do owej inności, kryje się, twierdzi Coetzee, „wirus podstępnej zdrady” (s. 49). Antropologia sama jest jedną z dziedzin, które Foucault (w „Nadzorować i karać”) nazwał „dyscyplinami nadzoru”, sprawującymi nad społecznością badanych nieustającą kontrolę, dokonującymi ciągłej rejestracji, oceny i klasyfikacji. Tym bardziej warto posłuchać Coetzee'ego: „Nie możemy być pewni, czy wyparcie, zaistniałe po procesach norymberskich – na które składało się wiele przyczyn, w tym chęć zapomnienia, lęk przed powtórzeniem oraz, w Niemczech, oczyszczenie samego języka przez władze okupacyjne – oznacza koniec wywyższonej przez narodowy socjalizm formy świadomości rasowej, czy też, po chwilowym zejściu pod ziemię, wyłoni się ona w zmutowanej formie” (s. 178).

Dobrze jest czytać te eseje tak, jakby zostały napisane o nas samych, o naszych własnych georgikach, o literaturze polskiej prowincji. Ciekawe, co w niej wtedy dostrzeżemy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.