Protestancka etyka, twarde narkotyki
fot. Prometheus55 CC BY-SA 3.0

Protestancka etyka, twarde narkotyki

Rozmowa z Jeetem Thayilem

Palarnia opium znajdowała się w odległości dziesięciu minut spaceru od mojej uczelni. Nie miałem szans, by zostać normalną, produktywną jednostką

Jeszcze 4 minuty czytania

KRZYSZTOF UMIŃSKI: W jakim języku mówiła do ciebie matka?
JEET THAYIL
: W malajalam. Ale zawsze odpowiadałem po angielsku. Po angielsku rozmawiałem też z ojcem i siostrą, a oni w tym języku zwracali się do matki. W całej rodzinie ona jedna mówiła w malajalam. To język stanu Kerala, w którym się urodziłem, ale w którym nigdy nie mieszkałem. Po moich narodzinach rodzice wrócili na kilka lat do Bombaju.

Puściłem paru osobom wywiad z tobą na YouTubie i poprosiłem, żeby opisały twoją wymowę. Pierwsza odpowiedź: „Bardzo staranna transatlantycka z lekkim akcentem, którego nie umiem określić”.
O, to mi się podoba. Wziąłbym to na okładkę swojego następnego tomu poezji.

Albo: „Wydaje mi się, że słychać kilka warstw naraz: indyjską (niektóre samogłoski), brytyjską i kulturalną amerykańską”. Jak kształtowała się twoja angielszczyzna?
Kiedy miałem osiem lat, przenieśliśmy się do Hongkongu. Tamtejsza angielszczyzna jest bardzo dziwna: trochę amerykańska, trochę brytyjska, wymieszana. Gdy spotykam kogoś z Hongkongu, rozpoznajemy się natychmiast. Wróciłem do Indii u progu lat 80. i w kółko słyszałem: „Skąd wytrzasnąłeś ten akcent?”. Miałem szereg gotowych odpowiedzi typu: „Kupiłem na wyprzedaży w Koulunie”. Zacząłem się wstydzić swojej wymowy i próbowałem ją indianizować.

Angielski jest twoim pierwszym językiem?
I chyba jedynym, w którym mogę mówić tak, żeby się nie ośmieszać.

Jeet Thayil

ur. 1959, indyjski poeta i muzyk. Dorastał w Bombaju i Hongkongu, przez lata był uzależniony od heroiny. W powieści „Narkopolis” (finał Nagrody Bookera za 2012 r.) opisał złote czasy i upadek bombajskich palarni opium. Wydał cztery tomy poezji: „Gemini”, „Apocalypso”, „English” i „These Errors Are Correct”. Jako autor tekstów i gitarzysta współtworzy muzyczny duet Sridhar/Thayil. Napisał też libretto do opery „Babur in London”, w której duch mongolskiego cesarza Babura toczy dysputę z grupą terrorystów na przedmieściach współczesnego Londynu. Mieszka w Delhi.

A w jakich się ośmieszasz?
W malajalam. W hindi ośmieszam się codziennie. Delhijczycy mają ze mnie dużo uciechy: z mojej wymowy, potwornych byków gramatycznych, intonacji.

Z jakimi jeszcze językami miałeś styczność jako dziecko?
W szkołach w Bombaju i w Hongkongu uczyłem się francuskiego, żeby czytać francuskich poetów. Zawsze uczyli mnie jezuici. Irlandzcy jezuici.

I jakich poetów czytałeś?
Głównie Francuzów: Geneta, Baudelaire’a, Mallarmégo, Rimbauda, Villona.

Ponoć jako czternastolatek przełożyłeś dwa wiersze Baudelaire’a. Które?
Pierwszy to „Leta”, drugi „Correspondances”.

Pamiętasz jakiś kawałek?
„Come to my arms, cruel beast” – pierwsze słowa „Lety”.

Zachowały się te tłumaczenia?
Nie. Gdybym był ambitniejszy, miałbym teraz cały tom przekładów. Przetłumaczyłem jeszcze dwa wiersze Rimbauda: „Śpiącego w dolinie” i „Samogłoski”. Pamiętam tylko końcówkę „Samogłosek”: „O – omega, the violet of his eyes”.

W wieku 18 lat wróciłeś do Bombaju i zacząłeś palić – opium, heroinę?
Najpierw opium.

Pamiętasz pierwszą fajkę?
Oczywiście. Palarnia była na Crawford Market. Sklecona z jakichś dech, nad składem z warzywami. Zawsze było czuć te warzywa, choć woń opium górowała nad wszystkim. W klitce mieściły się trzy fajki. Zaprowadził mnie tam przyjaciel z Hongkongu, też Indus, który przyjechał mnie odwiedzić. Palarnia znajdowała się w odległości dziesięciu minut spaceru od mojej uczelni. Nie miałem szans, by zostać normalną, produktywną jednostką. Gwiazdy były przeciw mnie.

Jaka to była pora dnia?
Popołudnie. Koło trzeciej. Palacze opium chodzą spać późno, więc żadna palarnia nie otwierała się przed południem. Właściciel wstawał, otwierał lokal, wypijał herbatę, obmywał twarz i zaczynał przygotowywać pierwszą fajkę. Nie było mowy, żeby zapalić przed czternastą.

Kto prowadził tamto miejsce?
Wszystkie palarnie należały do muzułmanów. Był to bardzo szczególny odłam muzułmańskiej społeczności Bombaju. Ani krzty fundamentalizmu. Kompletnie wyluzowani.

Dlaczego właśnie muzułmanie?
Nie mam pojęcia. Może dlatego, że wszystkie palarnie mieściły się w muzułmańskich dzielnicach, a policja je omijała. Aż „Narkopolis”Jeet Thayil, „Narkopolis”. Przeł. Agnieszka Walulik, W.A.B., 350 stron, w księgarniach od marca 2015do 1984 roku. Wtedy rząd się ocknął i pozamykał wszystko, a w mieście pojawiła się heroina.

Skoro mowa o datach: wielu indyjskich pisarzy chętnie łączy fabułę swoich powieści ze słynnymi wydarzeniami historycznymi, takimi jak podział Indii, zabójstwo Gandhiego, wojny z Pakistanem czy stan wyjątkowy. Na ich tle „Narkopolis” zdaje się książką ahistoryczną…
Dziękuję, traktuję to jako komplement.

…ale jedno zdarzenie opisujesz dokładnie: antymuzułmańskie zamieszki z 1993 roku. Skąd ten wyjątek?
Nie chciałem pisać powieści, w której historia narzuca tok narracji. Zależało mi, by czytelnik zanurzył się w losy bohaterów, a potem, gdy opowieść rozwinie się na dobre, znienacka i niemal przypadkiem uświadomił sobie, że te perypetie toczą się w ściśle określonym miejscu i czasie.

Akcja „Narkopolis” obejmuje trzydzieści lat. Pomyślałem, że w tym okresie jedno zdarzenie całkowicie odmieniło Bombaj: zamieszki z przełomu 1992 i 1993 roku. Do dziś w pewnych rejonach miasta skutki tamtych rozruchów widać jak na dłoni.

Byłeś wtedy w Bombaju?
Byłem. Pamiętam, jak pewnej nocy wracałem samochodem z Colaby do domu, do Bandry. To był najgorszy tydzień, w styczniu 1993 roku. Ulice były puste, więc jechałem bardzo szybko…

Jakim autem?
Jednym z pierwszych modeli Maruti. Straszny szmelc: kopniesz i się rozpada.
Domy płonęły. Wokoło dym. Mijam Worli i nagle na drodze widzę gliniarza z karabinem maszynowym. Macha, żebym się zatrzymał. Zwolniłem i w ułamku sekundy pojąłem, że są tylko dwa wyjścia. Albo stanę, a wtedy nie wiadomo, co się wydarzy, albo pojadę dalej. Wcisnąłem gaz do dechy.

Wszystko stanęło wtedy na głowie. Koło mnie była taka piekarnia, City Bakery. Przychodzili do niej wszyscy: hindusi, muzułmanie, chrześcijanie... Tamten piekarz od dobrych dwudziestu lat zaopatrywał swoją dzielnicę w pieczywo. I ci, którzy kupowali u niego chleb, spalili piekarnię, bo wzięli go za muzułmanina. W rzeczywistości był parsem. W tamtym okresie każdy musiał się porządnie zastanowić, jaką religię wyznaje.

Ty się urodziłeś w rodzinie syryjskich chrześcijan prawosławnych.
Tak, chyba nie można być większym outsiderem. Ani hindus, ani muzułmanin. W pewnym sensie całkowicie poza tą wielką historią. I poniekąd żal mi z tego powodu.

Jesteś wierzący?
Nie. Ale trochę wiem o chrześcijaństwie, czuję tę religię. Biblię czytam jako tekst literacki i przepadam za nią. A najbardziej za Księgą Hioba. To kliniczny obraz depresji, bodaj pierwszy w naszych dziejach. Hiob jest człowiekiem, którego nic nie jest w stanie uszczęśliwić. I do tego język: Księgę Hioba można rozbić na wersy i czytać jak poezję.

A co czytałeś w okresie uzależnienia?
Literaturę narkotykową przerobiłem na długo zanim sam zacząłem grzać. Burroughs. Cocteau. De Quincey. Coleridge. Alexander Trocchi.

Jak ostatnie nazwisko?
T-R-O-C-C-H-I. Musisz go przeczytać, fantastyczny pisarz. Długo mieszkał w Nowym Jorku. Napisał niesamowitą książkę o tym, jak żył na barce na rzece Hudson i grzał heroinę. Więc najpierw czytałem o narkotykach, a potem zacząłem brać.

I co wtedy czytałeś?
Osiemnaście lat puściłem z dymem i może jedyna pociecha, że mnóstwo wtedy czytałem. Choć teraz wiele lektur z tamtego okresu mnie nuży. Bitnicy na przykład. Dziś tylko Allen Ginsberg do mnie przemawia. To był, poza wszystkim, prawdziwy poeta. Na początku kariery, przed narkotykami, pisał bardzo klasyczne wiersze. Potem zaczął brać. Narkotyki rozsadzają umysł i ten rozpad widać w jego poezji. Ale później ta poezja poskładała się na nowo i Ginsberga mogę dziś czytać. A Kerouaca nie. Ani Burroughsa.

Czemu?
Za dużo roboty. Ta rwana, nielinearna narracja... Nie mam już cierpliwości do eksperymentu. Dziś chcę wiedzieć rękę fachowca. Chcę widzieć rzemiosło. Oprócz poezji masowo chłonę kryminały.

Masz jakieś materialne pamiątki z czasów nałogu?
Nie. Mam fajkę, ale ktoś dał mi ją niedawno.

Po co dawać fajkę komuś, kto zerwał z nałogiem?
Po pierwsze, ta fajka nie ma główki, tylko sam cybuch i ustnik, więc nie da się z niej palić. Po drugie to antyk, stara chińska fajka.

A zostały ci ślady na ciele?
Nie, wszystko zeszło.

Heroinę paliłeś czy wstrzykiwałeś?
Jedno i drugie. Ale w żyłę mało, mniej niż rok. I głównie morfinę, a nie heroinę. Przy podaniu dożylnym ostateczny stan upojenia wygląda podobnie jak przy paleniu. Ale do tego dochodzi rush, pierwsze uderzenie, wstrząs pierwszych dwóch minut.

W „Narkopolis” pojawia się epizodycznie niemiecki ćpun Erhardt, który jest królikiem doświadczalnym jednego dilera i ma w zwyczaju wbijać sobie igłę przez dżinsy. Znałeś wielu Europejczyków lub Amerykanów mieszkających w Bombaju?
O tak. W pewnym okresie było sporo Niemców, w Bombaju i Goa. Amerykanów mniej, swoją drogą to dziwne.

Kim byli?
Hipisami zagubionymi w świecie, który stanowił dokładne przeciwieństwo hipisowskiego ideału.

To znaczy?
Hipisom chodziło o pokój, miłość, muzykę, taniec. Heroina nie ma nic wspólnego z pokojem i miłością. Heroina to mrok.

Z jakich środowisk się wywodzili?
Zwykle z europejskiej klasy średniej. Przyjechali do Indii w latach 70. w poszukiwaniu alternatywy dla bezrefleksyjnej pracy, którą wykonywali ich ojcowie. Rzucali tamto życie i przybywali do Indii bez niczego. Czasem sprzedawali paszporty i wtedy byli zdani wyłącznie na siebie. Musieli sobie radzić.

Jak?
Niektórzy z moich znajomych zamieszkali na plażach Goa, jak plemię. Wyrabiali biżuterię i instrumenty, nagrywali muzykę i sprzedawali to w miejscu, które z czasem stało się pchlim targiem. Żyli w Goa latami, bez papierów, pozakładali rodziny.

A ci z Bombaju?
Większość zmarła.

Ty przetrwałeś blisko 20 lat nałogu i mówisz, że byłeś „funkcjonującym ćpunem”. Przy heroinie? Niby jak?
Rodzice wyprali mi mózg. Zaszczepili mi protestancką etykę pracy tak głęboko, że nawet na heroinie wykonywałem swoje obowiązki zawodowe. Na narkotyki wydawałem tyle pieniędzy, ile miałem, nie więcej. Zawsze miałem pracę, i to dobrą.

Jaką?
Byłem dziennikarzem. Heroinowym ćpunem z klasy średniej. I nie mówię tylko o hierarchii ekonomicznej, ale także o mentalności. Nigdy nikogo nie okradłem. Nie wynosiłem rzeczy z domu i nie sprzedawałem. Nie kantowałem znajomych.

Wiodłeś szacowny mieszczański żywot?
Co to, to nie. Ale wywodzę się z szacownego mieszczańskiego domu.

Twój ojciec, pisarz TJS George, ma 87 lat. Czytał „Narkopolis”?
Czytał.

Podobało mu się?
Chyba tak. Dostał jeden z pierwszych egzemplarzy. Byliśmy w Bangalurze, on musiał lecieć do Madrasu. Jest jednym z tych Indusów, którzy wyruszają w trzydniową podróż z pudełkiem o wymiarach 20 na 30 cm. Wszystko potrafią tam zmieścić. No i miał takie pudełko i egzemplarz „Narkopolis”. Siódma rano, ojciec zbiera się na lotnisko. Pytam: „Bierzesz książkę?”. A on: „Tak, myślisz, że powinienem ją obłożyć w papier?”. Taki żart, że niby nie chce sobie zszargać reputacji.

Nie zszokowały go te gwałty analne i walenie heroiny w żyłę przez dżinsy?
Nie, wcale. Myślę, że nie doceniamy naszych rodziców. Nie ma takiej rzeczy, którą człowiek mógłby zaszokować swojego ojca czy matkę. Innych ludzi owszem, ale nie własnych rodziców. Nie obawiałem się ich reakcji, bo oni widzieli mnie na dnie. Poczytuję to sobie za szczęście, ponieważ sądzę, że wielu indyjskich pisarzy paraliżuje myśl: co pomyślą rodzice? Ciotka? Kuzyni? Siostrzeńcy? Jakby mieli w głowie urząd cenzury.
W Indiach mamy zajoba na punkcie rodziny.

Ty chyba nie.
Kiedy w 1982 roku pierwszy raz poszedłem na odwyk, ojciec osobiście odwiózł mnie do ośrodka i zapłacił za mój pobyt. Nie miałem nic do ukrycia ani do stracenia.

Trafiłeś do finału Bookera, tłumaczą cię na obce języki. Siłą rzeczy uchodzisz za reprezentanta Indii i indyjskiej powieści.
O nie, mowy nie ma, dziękuję. Nie reprezentuję ani Indii, ani niczego indyjskiego. Może indyjską modę odzieżową.

Nie chcesz być postrzegany jako pisarz indyjski?
Chcę być postrzegany jako Indus i tyle. A nie pisarz indyjski. Indyjskie pisarstwo… Nie wiem nawet, co to takiego. Nazywaj mnie indyjskim poetą. Znasz jakichś indyjskich poetów?

Tagore’a.
Błagam cię, tylko nie Tagore. Dom Moraes, mówi ci to coś? Nissim Ezekiel? Nie? Gdybym wiedział, że się spotkamy, to wziąłbym antologię, którą kiedyś opracowałem. „60 Indian Poets”. Wszyscy piszą po angielsku. I żaden nie jest Rabindranathem Tagorem.

Nie masz najlepszego zdania o współczesnych powieściach z Indii?
Nie bardzo. Myślę, że indyjska poezja jest znacznie lepsza od indyjskiej prozy.

Napisałeś w „Outlook India” entuzjastyczną recenzję powieści „Święte gry” Vikrama Chandry.
Tak, to było dobre. Nie nazwałbym jednak Chandry indyjskim pisarzem. Jest pisarzem i kropka. Często porusza indyjskie tematy, ale nie zawsze. Gdy słyszę hasło „indyjska proza”, to myślę o bardzo specyficznym typie powieści… Nie, nazwisk nie wymienię.

Jak wygląda taka powieść?
Akcja rozgrywa się w domu. Dużym domu, pełnym zakamarków. Mieszka tam wielopokoleniowa rodzina. Dziadkowie. Wielu rodziców, wiele dzieci. Na pewno parę rozdziałów przypadnie na porę monsunu. Będą długie opisy deszczu, który dudni o kryty blachą dach. Nieustający deszcz. A potem dłuuugie opisy gotowania. W kuchni. Wymieniona zostanie każda przyprawa z każdego dania. Klisza. Żenada. Ale dobra, rozumiem, że ktoś to pisze. Taki fach. Trzeba zapłacić rachunki. Ale czytać coś takiego? W Indiach? Dzisiaj? Kiedy prawdziwe życie wygląda zupełnie inaczej? To niewybaczalne.

W jaki sposób przyszło do ciebie „Narkopolis”?
Zacząłem pracę nad czymś zupełnie innym: książką non-fiction o religii w Indiach, a konkretnie o chrześcijaństwie, hinduizmie i islamie. Pomyślałem, że zjadę Indie, zgłębiając jeden temat. Trochę w stylu Naipaula. Ale kiedy zacząłem nad tym pracować, materiał mnie nie porwał i z książki nic nie wyszło. Za to duża jej część znalazła się w „Narkopolis”, pozmieniana, przerobiona na fikcję literacką.

A pierwsze przymiarki do „Narkopolis”?
Napisałem rozdział „Spacer po ulicy Shuklaji”, który teraz znajduje się pośrodku książki: o tym, jak wygląda dzień Rashida, właściciela palarni opium. Jak rano wstaje i za pomocą różnych substancji doprowadza się do ładu. Opium, kokaina, whisky. Aż wreszcie jest gotów, by zmierzyć się z nadchodzącym dniem. Tamten rozdział otworzył pewne drzwi, ja przez nie przeszedłem i powieść popłynęła.

Chyba nie tak szybko. Przecież „Narkopolis” nie jest prostą, linearną opowieścią o palarni opium. Pełno w niej różnych dygresji, np. fragment fikcyjnej książki „Kilka zastosowań reinkarnacji”. Skąd to się wzięło?
To przyszło na samym końcu, wtedy już się zabawiałem. Najpierw powstała historia o ćpunach w Bombaju, a potem dokładałem kolejne warstwy.

A nieoczekiwany uskok w części drugiej? Bombaj znika i przenosimy się na 50 stron do maoistowskich Chin.
Nie da się napisać książki o Bombaju i opium, nie zahaczając o Chiny. Bombaj jako miasto powstał z handlu opium.

O jakich latach mówisz?
1800–1840. Brytyjska Kompania Indii Wschodnich razem z grupą parsyjskich armatorów eksportowała indyjskie opium do Chin. To doprowadziło do wojen opiumowych, a oprócz tego odmieniło miasto. Wcześniej Bombaj to było siedem wysp.

Jak takie pisanie – intuicyjne, bez z góry powziętego planu – wpływało na rytm pracy?
Siedziałem za biurkiem i tyle. W każdej wolnej chwili. Zwłaszcza przez ostatnie dwa lata z pięciu.

Pomysły zjawiały się za biurkiem?
Często. W pisaniu najważniejsze jest, żeby przychodzić do pracy. Wena to pic na wodę. Jeśli człowiek codziennie siada i pisze, to reszta się znajdzie, łącznie z weną. Masz pracować i tyle. Jak stolarz. Albo murarz. Jak każdy, kto pracuje rękami. Przychodzisz do pracy i zasuwasz.

Rozmowa z Jeetem Thayilem odbyła się podczas Big Book Festival w Warszawie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.