Kino zawsze opowiada o duchach
„Feniks”, reż. Ch. Petzold

13 minut czytania

/ Film

Kino zawsze opowiada o duchach

Rozmowa z Christianem Petzoldem

Nienawidzę „Upadku”, ale widzowie kochają te mundury. Naziści byli zwyczajnymi, bezwzględnymi mordercami, nie żadną rodziną Soprano – mówi niemiecki reżyser, autor „Feniksa”

Jeszcze 3 minuty czytania

Jean-Luc Godard był krytykowany za antysemityzm, a i tak opowiadał dowcipy o Żydach” – z uciechą zauważa Christian Petzold. „Jak na przykład ten – dwóch żydowskich zabójców czeka przy drodze na Hitlera, który ma tamtędy przejeżdżać. Mijają kolejne godziny, Hitlera nigdzie nie widać, więc jeden mówi do drugiego: Mam nadzieję, że nic mu się nie stało”. Niemiecki reżyser jest gadatliwy – choć jego akcent można by kroić nożem i czasem tworzy słowa, których nie znajdzie się w żadnym słowniku, z pasją dyskutuje zarówno o kinie Nowego Hollywood, jak i musicalach z Catherine Deneuve. Tak bardzo lubi rozmawiać o filmach, że na widok zbliżającego się rzecznika prasowego zaczyna nerwowo szeptać: „Zadawaj jeszcze więcej pytań, nie chcę rozmawiać z żadną ekipą telewizyjną!”.

Petzold znany jest dzięki takim filmom jak „Barbara”, wieloletniej współpracy z aktorką Niną Hoss i nienawiści do prestiżowych dramatów historycznych. Trochę zaskakuje więc fakt, że najnowsze, wyróżnione na festiwalu w San Sebastian nagrodą FIPRESCI, dzieło zdecydował się poświęcić... Żydówce powracającej do domu po koszmarze przeżytym w Oświęcimiu. Feniks” opowiada o okresie, o którym zdaniem Petzolda nigdy w Niemczech się nie wspomina – o latach, kiedy wyczerpani wojną ludzie wracali do swoich bliskich. Piosenkarka Nelly (Nina Hoss), która straciła podczas wojny całą rodzinę, a uciekając z obozu, odniosła tak ciężkie obrażenia, że musiała przejść operację plastyczną twarzy, pragnie odnaleźć ukochanego męża, muzyka Johnny'ego (Ronald Zehrfeld). Mimo ostrzeżeń przyjaciółki Lene (Nina Kunzendorf), kobieta zaczyna zapuszczać się w ciemne zaułki zrujnowanego miasta. Gdy pewnej nocy trafia do nocnego klubu Phoenix, w jednym z pracowników rozpoznaje męża. On jednak bierze ją za zupełnie obcą osobę.

MARTA BAŁAGA: „Feniks” bardzo mnie zaskoczył, bo kilka lat temu zapowiedziałeś, że nie interesuje cię robienie filmów o niemieckiej przeszłości.
CHRISTIAN PETZOLD: Powiedziałem to, bo filmy historyczne trafiały wtedy jeden za drugim do kin, nie mogłem ich znieść. Na początku lat 70. powstały dwa filmy opowiadające o mafii – „Ojciec chrzestny” i mało znane „Porachunki” Johna Flynna. W pierwszym mafia była ukazana jako arystokracja, w drugim jako banda rzezimieszków, którzy zbyt rzadko biorą prysznic. Mafia wykupiła film Flynna, by nie dopuścić do jego rozpowszechniania – chcieli, by w kinie był tylko „Ojciec chrzestny”, którego uwielbiali. W Niemczech jest podobnie – w mundurach nazistów aktorzy czują się właśnie jak arystokracja, od razu zmienia im się też głos; w tamtych czasach mikrofony nie były najlepszej jakości i trzeba było do nich krzyczeć, przez to teraz wszyscy uważają, że naziści właśnie tak ze sobą rozmawiali. Te filmy mają jedno przesłanie – próbują pokazać, że my też byliśmy ofiarami. Nienawidzę „Upadku”, ale widzowie kochają te mundury. Naziści byli zwyczajnymi, bezwzględnymi mordercami, nie żadną rodziną Soprano!

 Nie zrobiłeś jednak filmu o znanych wydarzeniach historycznych. Zrobiłeś film o okresie, o którym tak naprawdę niewiele wiadomo.
Christian PetzoldChristian Petzold, mat. prasowe
Aby poradzić sobie z tak wielką traumą, jaką jest wojna, ludzie opowiadają historie o tym, co się wydarzyło. Tak jest w każdej kulturze. Amerykanie przed wojną w Wietnamie interesowali się tyko gumą do żucia i Jamesem Deanem – Nowe Hollywood powstało nie tylko w wyniku kryzysu ekonomicznego, ale właśnie z powodu Wietnamu. „Easy Rider”, „Powrót do domu”, „Łowca jeleni” – te filmy opowiadają o tym, co się dzieje z ludźmi po powrocie, co się dzieje z ich krajem. Tak samo było z neorealistami – Visconti i Rossellini po prostu wychodzili na ulice i przyglądali się temu, jak wokół nich na nowo buduje się Włochy. My nie mieliśmy takiego kina. W Niemczech od 1945 do 1962 roku mamy białą plamę. W naszej historii jest wyrwa, odczuwalna aż do dziś. Nie wiemy, kim jesteśmy, nie chcemy myśleć o tym, co zrobiliśmy. Możemy za to zapłacić, no problem, ale nie chcemy o tym myśleć – widać to w każdym filmie Fassbindera. Harun (Farocki – przypis autorki) i ja długo o tym myśleliśmy i postanowiliśmy pokazać ludzi, którym udało się przeżyć, ludzi wracających do domów, których już nie ma, nierozpoznających samych siebie.

Adorno powiedział, że pisanie poezji po Oświęcimiu to barbarzyństwo, w „Feniksie” Lina mówi, że nie może już śpiewać niemieckich piosenek – po wojnie traci się nie tylko nadzieję, traci się też dzieciństwo i wspomnienia. Nie mogę zrobić filmu o Holocauście, ale mogę udowodnić, że nie da się tego zrobić.

Christian Petzold

Urodził się 14 września 1960 roku. Studiował germanistykę oraz literaturę i dramat na berlińskim Freie Universität, w latach 1988–1994 uczył się filmu na Deutsche Film und Fernsehakademie Berlin (DFFB). Był asystentem Haruna Farockiego i Hartmuta Bitomsky'ego. Debiutował w 1995 roku filmem „Pilotinnen”. Laureat Srebrnego Niedźwiedzia za film „Barbara”.
Wybrana filmografia:
„Wolfsburg”
„Yella”
„Gespenster”

W tekstach o „Feniksie” cały czas pisze się o tym, że to Nelly jest tytułowym feniksem.
Feniks to faszystowska metafora – naziści chcieli zrównać wszystko z ziemią, w totalnej destrukcji upatrując nową, czystą energię. Nelly nie jest feniksem. Ona nie powstaje z popiołów silniejsza, tylko jej kraj.  

Kim jest więc Nelly?
Wariatką (śmiech). Kocham to jej wariactwo. Primo Levi i Jean Améry zawsze pisali w swoich książkach, że ludzie, którym udało się przetrwać horror obozów koncentracyjnych, pragnęli tylko jednego – żeby odwrócić czas. Nelly mówi o sobie, że nie jest Żydówką, to naziści nadali jej tę tożsamość. Ona jej nie akceptuje, tak jak nie akceptuje faktu, że piosenki, wiersze i miłość zostały bezpowrotnie zniszczone. Nie chce stać się kimś nowym. Chce wrócić do tego, kim była, chce wrócić do czasów, gdy jej mąż ją kochał, a przyjaciele nie przechodzili na jej widok na drugą stronę ulicy.

Interesują mnie krnąbrni, uparci ludzi, którzy nie potrafią czegoś zaakceptować. Pracuję z moją ekipą od 13 lat i przed rozpoczęciem każdego filmu zamiast dyskutować o motywacji bohaterów czytamy razem książki i oglądamy filmy. Pierwszym filmem, który obejrzeliśmy przed rozpoczęciem pracy nad „Feniksem”, były „Panienki z Rochefort” Jacques'a Demy'ego. Catherine Deneuve mówi w nim, że pojedzie do Paryża szukać kochanka, choć go nie zna i nie wie jak wygląda, deklaruje, że będzie go szukać na bulwarach, bo w Paryżu kochankowie zawsze odnajdują się na bulwarach. Odwróciłem się wtedy do Niny i powiedziałem: „To twoja bohaterka”.

Feniks” to już wasz szósty wspólny film.
Nina jest w stanie zagrać wszystko, nie zagra w moich dwóch następnych filmach tylko dlatego, że opowiadają o dzieciach. Zawsze kiedy oglądam to, co nakręciliśmy, odkrywam w niej coś nowego. Niedawno widziałem „Holy Motors” i ta scena z Kylie Minogue dała mi do myślenia. Coś takiego moglibyśmy zrobić razem z Niną. Coś ze śpiewaniem.

Jeśli już jesteśmy przy śpiewaniu – dlaczego zdecydowałeś się na wykorzystanie w filmie piosenki „Speak Low” Kurta Weilla? Ciężko się od niej uwolnić, po wyjściu z kina nucili ją wszyscy widzowie.
Naprawdę? Początkowo myślałem o wykorzystaniu „Berlin im Licht”, ale potem odkryłem „Speak Low”. Weill napisał ją dla Lotte Lenyi, która ciągle miewała romanse z innymi mężczyznami, kompozytor był o to bardzo zazdrosny. Ta piosenka pojawiła się już w „Dotknięciu Wenus” i fabuła tego filmu bardzo nas zainspirowała – opowiada o przygłupim facecie, który kupił obrączki i czeka w muzeum na narzeczoną. Stoi tam posąg Wenus i kiedy bohater wsuwa jej na kamienny palec pierścionek, Wenus nagle ożywa i zamienia się w Avę Gardner – była zaklęta w kamień do czasu, gdy ktoś ją poślubi. Ava odchodzi z mężczyzną, pozbywa się jego narzeczonej, ale po dwóch tygodniach stwierdza, że facet jest naprawdę tępy i wraca do muzeum. Woli zamienić się w kamień niż spędzić z tym kolesiem jeszcze jedną chwilę (śmiech). To ona śpiewa tę piosenkę. W „Feniksie” Nelly śpiewając, odzyskuje swój głos i udowadnia, że choć niektórych rzeczy nie da się naprawić, naziści przynajmniej nie zniszczyli jej wspomnień. Potem może już odejść. Ta ostatnia scena wydaje się bardzo prosta, a przygotowanie jej zajęło nam trzy tygodnie. Cała ekipa płakała, gdy udało nam się ją nakręcić. To jedna z najpiękniejszych piosenek o miłości.

„Feniks”, reż. Christian Petzold

Wspomniałeś o swojej ekipie. Nie tylko z Niną Hoss pracujesz już po raz kolejny, scenariusz napisałeś wraz z Harunem Farockim, który był też twoim nauczycielem w szkole filmowej.
Umarł niedawno i muszę przyznać, że staram się o tym nie myśleć. Nie mogę nawet zastanowić się głębiej nad relacją, jaka nas łączyła, bo jeszcze nie doszło do mnie, że jego już nie ma. Długo pracowaliśmy nad tym scenariuszem, montując film, widywaliśmy się dwa, trzy razy w tygodniu – jeździłem do niego na rowerze i opowiadałem, co zrobiliśmy. Z moją ekipą udało nam się stworzyć coś na kształt rodziny. W Niemczech mamy tylko symulację przemysłu filmowego, więc pomyśleliśmy, że sami coś zbudujemy. Żadni z nas partyzanci, ale przynajmniej jesteśmy niezależni.

Czy tak samo jest w przypadku „szkoły berlińskiej”, do której jesteś zaliczany wraz z Thomasem Arslanem, Christophem Hochhäuslerem i Angelą Schanelec?
Podoba mi się ten termin, bo dzięki niemu odnoszę wrażenie, że nie jestem już samotny – nagle zrobiła się z nas grupa. Nie mamy jednak listy zasad ani manifestu. Czasem sobie pomagamy, ale nie chcę ich widzieć przy moim stole montażowym. W zeszłym roku w MoMA zrobiono retrospektywę naszych filmów, pojechaliśmy tam razem i czuliśmy się trochę jak na szkolnej wycieczce. To był wspaniały czas, rozmawialiśmy o kinie i o tym, nad czym pracujemy. Na tym właśnie polega „szkoła berlińska” – siedzimy przy stole, gadając o filmach Demy'ego czy Georges'a Franju. Po prostu się lubimy.

Feniks” przypomina mi trochę filmy, które robiłeś, gdy po raz pierwszy zaczęto używać tego terminu.
Masz na myśli „Duchy”?

Albo „Yellę”, „Feniks” to też tak naprawdę film o duchach.
Virilio powiedział kiedyś, że kino to wojna – tyle w nim trupów. Sceny, które oglądamy, wydarzyły się naprawdę, ale dawno temu – dla mnie filmowe postaci są jak duchy, które chcą się ponownie zmaterializować. Czasem odnoszę wrażenie, że większość filmów nakręconych przez niemieckich i austriackich emigrantów rozgrywa się w nocy, pamiętasz „Trzeciego człowieka”? Oni też byli jak duchy, z desperacją rozmyślające o tym, co straciły. Powiedziałem mojemu operatorowi, że w „Feniksie” musimy wreszcie zabrać je do domu – trochę pożyczyliśmy od Douglasa Sirka, trochę od Siodmaka.

 

Czy myślisz o tym, żeby tak jak oni nakręcić kiedyś film po angielsku?
Nie, nie byłbym w stanie. Może gdyby naziści znowu odzyskali władzę, a ja musiałbym wyjechać do Los Angeles jak Robert Wiene? Muszę rozumieć język i kraj, o którym opowiadam. Bycie przejezdnym nie wystarcza, wolę opowiadać o czymś, co naprawdę dobrze znam.

 „Feniksa” „Feniks”, reż. Christian Petzold,
Niemcy 2014, w kinach od 26 czerwca 2015
Michael Curtiz nie mówił dobrze po angielsku, a i tak nakręcił „Casablancę”.
Może kiedy znów zaczną budować w Polsce obozy koncentracyjne, też nakręcę swoją „Casablancę”? Dla wielu moich znajomych największym marzeniem jest praca w Hollywood, a potem latami pracują jako technicy do wynajęcia. Za 3 lata chcę nakręcić w Los Angeles film, napisałem już scenariusz. To będzie film o niespełnionych marzeniach ludzi, którzy chcieli rozpocząć tam nowe życie. Opowiada o śmierci niemieckiej aktorki mieszkającej w Hollywood i o jej rodzicach, którzy muszą tam pojechać, żeby przywieźć jej ciało. Przez dwa dni starają się zrozumieć, jak tak naprawdę wyglądało jej życie.

Brzmi to trochę jak „Czarna Dalia”.
To będzie współczesna historia, może przypominająca trochę „Mulholland Drive”. Na pomysł tego filmu wpadłem, gdy byłem w Los Angeles i pomieszkiwałem w domu mojego przyjaciela, Hartmuta Bitomsky'ego. Pewnego razu zorganizowano tam przyjęcie i przyszli na nie wszyscy niemieccy aktorzy, którzy wyjechali do Hollywood żądni sławy, a teraz nie pamięta się o nich nawet w Niemczech. Są duchami. I nie mówię tu o Udo Kierze – on odnalazł swoją tożsamość, bo to włóczęga, inni marzyli jednak o czerwonym dywanie. W moim scenariuszu ojciec tej dziewczyny wierzy w to, że jego córka była w Hollywood gwiazdą, a ona jest właśnie taką zjawą – nikt tam nigdy o niej nie słyszał. Kino zawsze opowiada o duchach.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.