Gniew przeciwko maszynie
„Terminator: Genisys”, reż. Alan Taylor

9 minut czytania

/ Film

Gniew przeciwko maszynie

Piotr Mirski

Klęska piątego „Terminatora” jest tym większa, że miał być resetem cyklu, nowym początkiem

Jeszcze 2 minuty czytania

Apokalipsa to nic ostatecznego: koniec świata wydarzył się tak wiele razy, że już spowszedniał. Centralnym punktem wszystkich odsłon „Terminatora” jest wojna pomiędzy sztuczną inteligencją zwaną Skynetem a ludzkością, w wyniku której Ziemia zmienia się w gigantyczne gruzowisko. Aby ją wygrać, obie strony korzystają z możliwości stwarzanych przez podróże w czasie. Skynet wysyła w przeszłość kolejnych Terminatorów, elektronicznych morderców, którzy mają wymazać istnienie Sarah i Johna Connorów, matki i syna, osób kluczowych dla powstania ruchu oporu. Natomiast ludzie starają się powstrzymać zamachowców i przy okazji nie dopuścić do buntu maszyn. Wszyscy w jakimś stopniu ponoszą klęskę. Wojna wybucha i trwa. Znów i znów, jak rozsadzające mózg déja vu. I tak przez trzy dekady, w czasie których seria zdążyła trafić do popkulturowego kanonu i stać się własną karykaturą.

Tech Noir

Nawet jeśli James Cameron do końca życia będzie kręcił wyciskacze łez, jeśli wypuści „Titanica” w wersji 5D i dziesięć kontynuacji „Avatara”, to i tak na zawsze pozostanie twórcą „Terminatora” i „Terminatora 2: Dnia sądu”. Chociaż filmy te zwykło kojarzyć się przede wszystkim z kinem akcji i fantastyką naukową, to ich rdzeń stanowi najprawdziwszy horror. Fabularnym paliwem obu części jest bowiem typowy dla slasherów – a także koszmarów – motyw trwającej w nieskończoność ucieczki, w czasie której łowca zbliża się do ofiary jeden ciężki krok po drugim, powoli, ale konsekwentnie. Skupieni na celu i odporni na ciosy Terminatorzy budzą skojarzenia z Michaelem Myersem, ikonicznym mordercą z „Halloween” Johna Carpentera.

Sięgając po kino grozy, Cameron zaklinał jasno określony rodzaj strachu: technofobię. Pierwsze dwie odsłony „Terminatora”, nakręcone kolejno w 1984 i 1991 roku, są późnymi dziećmi zimnej wojny. Okresu, kiedy postęp, przyjmujący formę komputerów, jak i nuklearnego arsenału, budził niekoniecznie przyjemny zawrót głowy. Jeśli Skynet reprezentuje ówczesne niepokoje w skali makro, to Terminatorzy robią to w skali mikro. T-800, będący antagonistą w pierwszej części, jest potworem w tym sensie, że nosi w sobie nienaturalną sprzeczność. Muskularne ciało grającego go Arnolda Schwarzeneggera jest kamuflażem, pod którym ukrywa się metalowy szkielet, złośliwie szczerzący zęby i łypiący czerwonymi oczami. Chwile, kiedy fragmenty tego prawdziwego „ja” wyglądają spod poszarpanych tkanek, budzą paranoję, przypominają o oszustwie. T-1000, nowy model z sequela, jest jeszcze dziwniejszą hybrydą. Zrobiono go z płynnej i ruchomej substancji, dzięki czemu potrafi nie tylko zmieniać kończyny w broń, ale i przybierać postać spotkanych osób. Obnoszący przez większość czasu androgyniczną twarz Roberta Patricka, ma w sobie coś diabelskiego – jest idealnym manipulatorem. W Terminatorach najbardziej przeraża właśnie to, że tak sprawnie zastępują ludzi. Że potrafią być zarówno nimi, jak i czymś więcej.

„Terminatora: Genisys”, reż. Alan Tylor„Terminator 2: Dzień sądu”, reż. James Cameron

Chcąc dodać fabule epickiego sznytu, przedstawić wojnę ludzi i maszyn w manichejskich barwach, Cameron sięgnął po biblijne schematy. W pierwszej części Sarah, matka przyszłego lidera, jawi się jako Maryja, a Kyle Reese, mający chronić ją żołnierz i do tego ojciec jej dziecka, staje się emisariuszem niebios. „Hej, dziewczyno”, mówi anioł o poparzonym ciele, „twój syn przyniesie światu miecz”. Natomiast Terminator, zabijający wszystkie osoby mające identyczne imię i nazwisko co bohaterka, wzorem Heroda dokonuje prewencyjnej rzezi niewiniątek. W drugiej części również pobrzmiewają echa żywotu Świętej Rodziny. Funkcję Józefa pełni w niej znany z „jedynki” T-800, który po przeprogramowaniu staje się bezwzględnym obrońcą i bezinteresownym ofiarnikiem. Ponadto nad działaniami bohaterów wisi widmo konfliktu zbrojnego, zapowiedzianej zagłady, „dnia sądu”.

Jak bzdurnie by ta historia nie brzmiała, Cameron podszedł do niej absolutnie poważnie, bez zgrywy i niechlujstwa. Zarówno dość skromny pierwowzór, jak i bombastyczna kontynuacja zostały nakręcone z takim namaszczeniem, że w czasie ich trwania znikają wszystkie wątpliwości. Filmowe uniwersum jest piękne i przerażające. Świat po apokalipsie to szarosine piekło, gdzie ludzie przemykają się jak szczury, okaleczeni i ubrani w łachmany, szukając miejsc, w których mogliby przeczekać i przeżyć jeszcze kilka godzin. Teraźniejszość przyjmuje formę miasta molocha, labiryntu z betonu, szkła i sztucznego światła, w którego zakamarkach kryją się zapowiedzi nadciągającego kataklizmu: złomowiska, pełne przyczajonego i cierpliwego metalu, czy salony z automatami do gier, pozwalające prowadzić fantastyczne wojny. W tych dekoracjach toczy się nieustanna walka: podchody, pościgi, mordobicia, strzelaniny, pełnowymiarowe bitwy, orgie destrukcji i festiwale ognia; obrazy i sceny, których nie było przedtem w kinie.

 

Matryca

Przyszłość okazała się mroczna. Chociaż w „Dniu sądu” Cameron zakończył opowieść, to wraz z biegiem lat powstały jej nowe odsłony: w 2003 roku – „Bunt maszyn” Jonathana Mostowa, w 2009 – „Ocalenie” McG, a w latach 2008–2009 – serial „Kroniki Sary Connor” Josha Friedmana. To, że żaden z tych tytułów nie dorównał oryginałom, nie dziwi prawie w ogóle. Dziwi natomiast to, że nikt z następców Camerona nie spróbował twórczo sprzeniewierzyć się jego wizji, tak jak robili to kontynuatorzy „Obcego” Ridleya Scotta. Wszystkich z nich stać było tylko na mniej lub bardziej głębokie pokłony, na mnożenie cytatów i smaczków. „Chodź ze mną, jeśli chcesz żyć”; „Jeszcze tu wrócę”; nagi Terminator szukający ubrania; szalony rajd po autostradzie; zapasy w industrialnej scenerii – te pochodzące z „jedynki” i „dwójki” odzywki i sceny w późniejszych częściach zmieniają się w nieznośny tik nerwowy, smutną parodię kinofilskiego rytuału. Dzieje się tak też w przypadku ostatniego filmu z serii, noszącego podtytuł „Genisys” i wyreżyserowanego przez Alana Taylora.

Klęska piątego „Terminatora” jest tym większa, że miał być on resetem cyklu, nowym początkiem. Do przepisania historii po raz kolejny zostaje wykorzystany wehikuł czasu. John wdziera się do siedziby Skynetu i odkrywa, że T-800 powędrował właśnie w przeszłość, w której spróbuje zabić jego matkę; kiedy w ślad za nim wysyła wiernego Kyle'a, pada ofiarą skrytobójcy, który zmienia go w maszynę. Reese trafia do Ameryki sprzed zagłady, ale jest to już zupełnie inny świat. Sarah nie jest w nim kelnerką, tylko wojowniczką, a Skynet nazywa się Genisys – i jego współtwórcą okazuje się John. Raz po raz widzimy znane-nieznane sytuacje. T-800 chce spuścić manto grupie punków, ale atakuje go jego starsza wersja; Kyle napotyka policyjny patrol, aby po chwili odkryć, że czekają go jeszcze większe kłopoty; niegdyś wszechpotężny T-1000 ginie szybko i niezbyt spektakularnie. Początkowo wszystko to wygląda dość odważnie, jak stopniowe piłowanie pępowiny, jednak szybko okazuje się zaledwie kolejną formą hołdu.

„Terminatora: Genisys”, reż. Alan Tylor„Terminator: Genisys”, reż. Alan Taylor

„Genisys” reprezentuje najgorszy rodzaj pastiszu, taki, który nie przejaskrawia, tylko upupia. Skondensowany mrok pierwowzorów zostaje zastąpiony stylem zerowym i kategorią wiekową PG-13. Sceny nuklearnego holokaustu zmieniają się w popis fajerwerków rodem z produkcji Michaela Baya, bardzo głośny i bardzo jasny, ale na swój sposób niewinny, bo pozbawiony obrazów cierpienia. Podobnemu złagodzeniu ulega przemoc, dotykająca przede wszystkim maszyny, które nie krwawią i nie krzyczą. Choreografia pościgów i strzelanin jest tak karkołomna, że wyprana z prawdopodobieństwa, a co za tym idzie – z napięcia i emocji. Pod koniec, kiedy bohaterowie bawią się w berka przy pomocy helikopterów, ma się wrażenie obcowania z pozbawioną polotu wariacją na temat późnych odsłon „Szybkich i wściekłych”. „Niepoważna” jest także obsada. W Kyle'a, niegdyś granego przez udręczonego Michaela Biehna, wciela się Jai Courtney, a Sarah, mającą przedtem mocne rysy Lindy Hamilton, gra Emilia Clarke. Oboje są młodzi, piękni i gładcy, oboje też wydają się dziwnie wyluzowani, zupełnie jakby mieli uratować nie świat, tylko domówkę, której zagrażają wredni sąsiedzi. „Terminatora: Genisys”, reż. Alan Tylor„Terminator: Genisys”, reż. Alan Taylor. USA 2015, w kinach od 1 lipca 2015Owszem, iskrzy między nimi, ale jest to iskrzenie typowe dla komedii romantycznych, pozbawione większej desperacji, podsycane głównie przez słowne zaczepki. W filmie pojawia się ponadto zmaltretowany Schwarzenegger, który również pozostaje gdzieś obok intrygi: nieustannie wygłupia się i celebruje status idola.

Co, jeśli nie mogło być inaczej? Co, jeśli to było przeznaczenie tej serii – mimo że jej bohaterowie do znudzenia powtarzają, że nie istnieje coś takiego jak przeznaczenie? W kulturze sequeli nie ma żadnych świętości, ale zdarzają się za to małe cuda: J.J. Abrams wlał w „Star Treka” cały swój młodzieńczy entuzjazm, a George Miller dodał „Mad Maksowi” amfetaminowej szybkości i wagnerowskiego rozmachu. Na tym tle kontynuacje „Terminatora” wydają się reprezentować najgorsze tendencje we współczesnym kinie mainstreamowym, jego mechaniczność i odtwórczość. Fabryka produkuje coraz to nowsze modele, ale każdy z nich jest tylko marną imitacją oryginału. Apokalipsa wraca jako farsa, a Terminator – jako maskotka.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.