Gatrakeba. Obrazki z Gruzji
fot. A. Herbut

Gatrakeba. Obrazki z Gruzji

Anka Herbut

Nie wiem, w jakim innym kraju farmer proponuje zamążpójście młodej krytyczce teatralnej z Polski, próbując przekabacić ją mięsem, które dzierży w misce

Jeszcze 3 minuty czytania

Jeszcze niedawno o Gruzji wiedziałam bardzo niewiele: znałam prowadzoną w Krakowie przez Ormian sieć restauracji o nazwie „Gruzińskie chaczapuri”, gdzie chaczapuri nie smakuje jak chaczapuri, a smak gruzińskiego wina nie przypomina smaku wina. Wysłuchiwałam też opowieści na temat obwarowanej tysiącem zasad tradycji biesiadowania i mocno rozbudowanych toastów. Na szczęście w myśl rewolucyjnej zasady ça sera maintenant ou jamais kupiłam bilet do Tbilisi i sprawdziłam wszystko na własnej skórze. W Gruzji toasty wznosiłam jako pierwszy sfeminizowany tamada pijący za zdrowie gruzińskich mężczyzn. W Polsce wciąż szukam dobrej gruzińskiej restauracji, gdzie mogłabym doświadczyć prawdziwej supry i chaczapuri, które nie byłoby wypełnione roladą ustrzycką (casus warszawskiej „Małej Gruzji”).

Na lotnisku w Tbilisi wylądowałam o czwartej nad ranem. Czekał tam na mnie Vano z teatru Marjanishvili. Reprezentacyjna droga imienia George'a Busha (jedyna ulica o zapisanej w alfabecie łacińskim nazwie, upamiętniająca jego zeszłoroczną wizytę) wiodąca z lotniska do miasta, jest tylko prostym betonowym pasem, który dopiero w miarę zbliżania się ku Tbilisi zaczyna się rozgałęziać i wić nad leniwie rozpostartym w dole i migoczącym małymi światełkami miastem. Kiedy nagle zza zakrętu wyłania się Święta Góra Mtacminda, a na niej coś, co do złudzenia przypomina miniaturę paryskiej wieży Eiffla, czuję się tak, jakbym oto znalazła się po drugiej stronie lustra, gdzie rzeczywistość rządzi się inną zupełnie logiką. Okazuje się, że psychodelicznie rozbłyskująca tysiącami różnokolorowych lampek budowla to tutejsza – bardzo atrakcyjna skądinąd – wieża telewizyjna. Po drugiej stronie lustra pozostanę już do samego końca. Oto Vano wiezie mnie na ulicę Mickiewicza, gdzie czeka na mnie Bejan, przyjaciel mojego przyjaciela, a za chwilę i mój własny… Nie szkodzi, że dochodzi piąta rano, musimy przecież uczcić mój przyjazd. Toasty przeplatane niespotykanie szczerą, bezpretensjonalną rozmową będziemy wznosić do rana.

Gaumarjos!

Alkohol stanowi w Gruzji ważny element rytualizacji codziennego życia: wino pije się do obiadu i kolacji, ale właściwie każde spotkanie wydaje się wystarczającym powodem. Nieco inaczej ma się sprawa z czaczą – winogronową wódką, która pojawia się raczej wieczorami, a popija się ją kompotem owocowym (i tu polecam zlokalizowany w starej części Tbilisi na ulicy Sololaki Dadiani klub „Salve!”, gdzie wszystko, co znajduje się zarówno „na stanie”, jak i w karcie, można opatrzyć etykietką produktu „domowej roboty”). W każdym domu wyrabia się rocznie około tysiąca litrów wina. Kiedy zjawiam się w domu Daty, jestem już po całodniowej „degustacji” win, ale nie wypada mi odmówić: jego ojciec, malarz Gia Lapauri (notabene autor pierwszego gruzińskiego komiksu z lat siedemdziesiątych), uśmiechając się, poklepuje mnie porozumiewawczo po ramieniu.

Istnieje historia doskonale opisująca stosunek Gruzinów do wina, według której kiedy Bóg stwarzał świat i rozdzielał ziemie pomiędzy narody, wszyscy stali w kolejce, aby dostać jak najpiękniejszy skrawek. Wszyscy poza Gruzinami, którzy w tym czasie, znudzeni wyczekiwaniem, zaczęli świętować, jedząc i pijąc wino. Kiedy wszystko było już rozdane, okazało się, że tylko Gruzini nie mają gdzie mieszkać. Boga jednak tak urzekli afirmacją życia, że postanowił oddać im najpiękniejsze miejsce na Ziemi, które pierwotnie przeznaczył dla siebie, i tym sposobem Gruzini zajęli tereny między Morzem Czarnym i Kaspijskim.

Inny mit dotyczy pochodzenia wina, którego najstarsze ślady z szóstego wieku przed Chrystusem odnaleziono podobno w Kachetii. Wino krąży więc w żyłach Gruzinów od zawsze i jest niezbywalnym elementem ich życia, co zweryfikować można, wchodząc do pierwszej z brzegu winiarni, gdzie oprócz butelkowanego wina, można zakupić również wytrawne lub półwytrawne wino domowe w butelkach o trzech pojemnościach: półlitrowej, litrowej i pięciolitrowej. Czarne wino (mocno zbudowane, gęste, o bardzo ciemnym, intensywnym kolorze), w które regularnie zaopatrywałam się w „Vinothece” przy ulicy Leselidze, pachniało pieprzem, wanilią i dębem. Z takim winem wspinałam się do położonych na wysokim wzgórzu ruin zamku Narikala. To nieopodal niego właśnie stoi ogromnych rozmiarów pomnik Matki Gruzji, która w jednej dłoni trzyma kielich wina przeznaczony dla przyjaciół, a w drugiej miecz dla wrogów. To symboliczny obraz temperamentu Gruzinów, znajdujący odzwierciedlenie zwłaszcza w ich silnym systemie wartości i w wystawnych ucztach, podczas których stoły uginają się od jedzenia i wina, a w uszach dźwięczą kolejne hojnie rozdawane gaumarjos! (na zdrowie).

Drzewka, na których w Gruzji wiąże się
supełki symbolizujące życzenia do spełnienia,
fot. A. Herbut

Sfeminizować suprę

Jako że jednym z powodów mojej podróży był Międzynarodowy Festiwal Teatralny w Tbilisi, pewnego dnia wybraliśmy się z brytyjskimi krytykami do Kachetii, gdzie właśnie kończyło się winobranie i gdzie prócz pikniku w postaci gruzińskich chlebów i niesamowicie słonego owczego sera imeruli oraz bardzo młodego wina, czekał na nas również zespół reprezentacyjny policji z Tbilisi złożony z mężczyzn ubranych w tradycyjne chokha oraz minister kultury Gruzji… Po rytualnej sekwencji odcinania winogron – jak w programie kulinarnym, kiedy włożone do piekarnika ciasto po dwóch sekundach jest już gotowe – dostaliśmy kanister bardzo świeżego białego (choć właściwie pomarańczowego) wina. Należało jeszcze tylko przejść pomiędzy krzakami winogron, aby gruzińska telewizja mogła tę sielankę sfilmować, zaaranżować small talk na trawie i pozwolić się sfotografować podczas powolnego procesu wycofywania się z winogronowych alejek.

Nie wiem, w jakim innym kraju minister kultury przyjeżdża do ostatniej czynnej jeszcze w październiku winnicy i brata się z farmerem. Nie wiem też, w jakim innym kraju farmer proponuje zamążpójście młodej krytyczce teatralnej z Polski, próbując przekabacić ją mięsem, które dzierży w misce. W Gruzji takie rzeczy się zdarzają, a i to zaledwie wierzchołek gruzińskiej góry lodowej. Nieodzowną bowiem częścią takiego spotkania musi być supra, a więc uczta, pod koniec której – jak u Monty Pythona – zastanawiamy się tylko nad tym, kto i kiedy przyniesie miętowy opłatek… Ale nie można nie spróbować chaczapuri, lobioni (wersja z fasolą), chinkali (rodzaj nadziewanych mięsem pierogów w kształcie sakiewek) czy dolmy – bakłażanów z orzechami i owocami granatu. Nie można ominąć też deseru w postaci czurczheli czyli nanizanych na sznurek orzechów oblanych gęstą masą z winogron, gruszek lub jabłek.

Na szczęście jedzenie pojawia się interwałami, a antrakty wypełniają gęsto toasty: wybrany spośród wszystkich obecnych mężczyzn mistrz ceremonii zwany tamadą musi obowiązkowo wznieść toast za spotkanie, gości, kobiety, za przyjaciół, przodków… reszta zależy od jego fantazji. Zwykle jednak taki toast ma bardzo rozbudowaną i zafiksowaną formę, prócz prostej etiudy gestycznej wymaga skonstruowania zdania wielokrotnie złożonego podrzędnie, a czasem wręcz utkania z takich zdań poematu dygresyjnego. Teoretycznie mężczyźni wstają i słuchają przemowy tamady, stukając następnie kieliszkami w kieliszki siedzących przy stole kobiet. Jako ludzi teatru ta materia interesowała nas jednak głównie od strony praktycznej, dlatego też podczas jednej z supr postanowiliśmy wprowadzić w tym zakresie parytet. Zostawszy pierwszym sfeminizowanym tamadą, wzniosłam toast za gruzińskich mężczyzn. Nie minęły dwa dni, kiedy okazało się, że karma działa i gruziński mężczyzna odwdzięczy się za mój toast. Przypadkowo spotkany w knajpie Miro, z którym wdałam się w rozmowę na temat win, okazał się właścicielem dwóch winnic i pewnego wieczora, oprócz niego, przed teatrem czekały na mnie dwie butelki domowego wina.

Ubrani w klasyczne gruzińskie stroje chokha
chórzyści na winobraniu w Kachetii,
fot. A. Herbut

Gatrakeba

Nie tylko bezpośredniość i gościnność, a przede wszystkim bezinteresowność Gruzinów jest rzadko spotykana w naszej szerokości geograficznej. To, co zaskakuje i zachwyca najbardziej, to ich afirmatywny stosunek do życia i dystans wobec codzienności: w Polsce na pytanie „co u ciebie?” odpowiada się idiomem „stara bida”, ewentualnie rozpoczyna się perorę na temat tego, co złego spotkało nas w ciągu ostatnich kilku godzin. Gruzini natomiast wydają sięgenetycznie zaopatrzeni w filtr wychwytujący z rzeczywistości tylko to, co pozytywne i pozwalający im z ogromną łatwością wchodzić w głębokie przyjaźnie z ludźmi. Filtr, który w prostej linii prowadzi do doświadczenia gatrakeba – spotkań z przyjaciółmi i z tymi, którzy przyjaciółmi na ten czas zostaną, wspólnego dryfowania po mieście czy choćby nicnierobienia…

I tak gatrakeba zwykle zawiązuje się spotanicznie i niezauważenie: Farna, Aka i Andro stają się kimś w rodzaju mojego prywatnego, trójdzielnego anioła stróża; dwóch przypadkowo spotkanych nocą chłopaków okazuje się aktorami The Movement Theatre, których świetny cyrkowo-taneczny spektakl widziałam dzień wcześniej – spędzamy długie godziny przy czaczy, rozmawiając za pomocą very international English; pewien taksówkarz okazuje się multilingwistą, specjalizującym się w formule „kocham cię”, którą potrafi wypowiedzieć chyba we wszystkich językach świata. Ponieważ przez pięć minut próbuję wydusić z siebie poprawnie me shen mikvarxar, droga się wydłuża, ale ja płacę tylko symboliczne dwa lari. W „Salve!” właściciel Giorgi przynosi ciastka i ciasteczka na koszt firmy, a późną nocą stawia na stoliku absynt własnej produkcji.

Wszystko to w kontekście starego Tiflis, gęsto wypełnionego niskimi domkami, których dachy niejednokrotnie chylą się już nisko ku chodnikowi, ale wciąż ozdobione ażurowymi balkonikami i krużgankami wprawiają w zachwyt. Powrót z tamtej rzeczywistości wydaje się skokiem na głęboką wodę: ucieczką z czeskiego filmu i z raju zarazem… Mimo że język gruziński nie przypomina nic poza językiem baskijskim, co nie otwiera przede mną zbyt dużych możliwości translacyjno-komparatystycznych, właściwie jednego tylko słowa nie mogłam nauczyć się długi, długi czas: pożegnania. Nahvamdis.

Tekst powstał dzięki pomocy Tbilisi International Festival of Theatre.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.