Zakaz spożywania

15 minut czytania

/ Sztuka

Zakaz spożywania

Rozmowa z Łukaszem Surowcem

Jeżeli jakiś bezdomny ukradnie coś bezdomnemu, to nie ma policji, która go będzie ścigać, ani adwokata, który go wybroni. Dlatego ich relacje muszą być oparte na ścisłej współpracy i zaufaniu. To mi odpowiada

Jeszcze 4 minuty czytania

IWO ZMYŚLONY: „Tato nie płacz” – jak powstał ten mural?
ŁUKASZ SUROWIEC
: Najpierw trafiła mi w ręce dziecięca laurka. Autorką okazała się sześcioletnia Zosia – córka górnika, któremu groziło zwolnienie z pracy. Rysunek przeniosłem na ścianę jednego z katowickich familoków.

Pracę zrobiłeś w ramach katowickiego Street Art Festival.
Artysta to dzisiaj często „kurator realności” – ktoś, kto pomaga rzeczywistości dać się zrealizować. Dlatego oddałem swój głos tym, którym ten głos się należy. W tym właśnie upatruję sensu „sztuki ulicy”. Utrata pracy w przypadku górnika to przecież nie tylko utrata dochodów, ale i utrata tożsamości. Także pokoleniowej. Dramat więc polega nie tylko na tym, że ktoś będzie chodził głodny, ale też na tym, że całe jego wykształcenie, doświadczenie i energia zostają potraktowane jako bezużyteczne. Na Śląsku w zeszłym roku padł rekord w liczbie samobójstw, głównie wśród bezrobotnych mężczyzn po pięćdziesiątce.

To nie pierwsza twoja praca na temat sytuacji górników. Od blisko trzech lat realizujesz projekt „Black diamonds”, w którym zatrudniasz byłych pracowników kopalń do wykonywania z węgla dekoracyjnych gadżetów.
Ta praca powstała pierwotnie w ramach Instytucji Kultury Katowice – miasto było głównym sponsorem, ponieważ formalnie dysponuje węglem. Naszą pierwszą próbą było otwarcie stanowiska w Silesia City Center – ogromnym centrum handlowym, które zostało stworzone w miejscu starej kopalni „Gottwald”.

Łukasz Surowiec

ur. 1985 w Rzeszowie, artysta interdyscyplinarny, rzeźbiarz, performer, twórca filmów wideo, autor akcji w przestrzeni publicznej. Studiował w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie i Poznaniu oraz w Berlinie (Universität der Künste). Brał udział w 7. Berlin Biennale z projektem Berlin-Birkenau, który pokazywał również w Galerii Whitechapel w Londynie. Wystawiał m.in. w Kalmar konstmuseum, CSW Kronika w Bytomiu, Ars Agenda Nova w Krakowie i Instytucie Sztuki Wyspa w Gdańsku. Mieszka i pracuje w Bytomiu.

Gorzka ironia?
No niestety. Kiedyś tam pracowało kilka tysięcy górników za przyzwoite pensje, których im zazdrościła cała Polska. A dzisiaj zaledwie kilkaset osób na umowach śmieciowych. Zrobiliśmy stoisko, które funkcjonowało przez miesiąc i to całkiem nieźle – dochód ze sprzedanych diamentów został przeznaczony na produkcję kolejnych. Mieliśmy jednak ten komfort, że miejsce dostaliśmy za darmo. To też dzięki miastu. Normalni najemcy muszą płacić jakieś chore stawki.

Nie myślałeś nigdy, aby pociągnąć to dalej i zacząć z tego robić na przykład biżuterię?
Mam kilka takich pomysłów. Traktuję to jako prototypy nowych relacji społecznych. Jakiś czas temu realizowałem w CSW projekt, w którym testowałem możliwość produkcji alkoholu jako formy wynagrodzenia za wykonywaną pracę dla osób od niego uzależnionych. W ten sposób mogłoby powstawać coś więcej, niż tylko pamiątkowe gadżety. Takie ośrodki zresztą działają już w Holandii, Szwajcarii i Skandynawii. Tam jednak sprzątają ulice, a ja chciałbym uczynić z ich pracy rodzaju manifestu.

O muralu z laurką na ścianie familoka donosiły wszystkie ogólnopolskie media. Rok temu równie głośno było o „Skupie łez” w Lublinie.
To projekt, który zrealizowałem wspólnie z Alicją Rogalską, we współpracy z tamtejszą Pracownią Rewiry.

Płaciliście po 100 złotych za kroplę?
Dokładnie za 3 mililitry. Ludzie przychodzili, stawali w kolejkach i nawet nie chcieli pieniędzy. Niektórzy podjeżdżali drogimi samochodami, żeby sobie popłakać.

Znaczenie miała także lokalizacja miejsca i jego aranżacja – skup mieścił się na ulicy 1-go maja, niedaleko dworca PKP, w okolicy, gdzie mieści się kilkanaście lombardów i punktów kredytowych. Wystrojem przypominał garderobę gwiazd.
Zastanawialiśmy się z Alicją, czy oddawanie tego płaczu nie powinno się odbywać w bardziej intymnych warunkach. Wiedzieliśmy, że chcemy, by ludzie płakali na miejscu. Zależało nam jednak, by się trochę musieli przełamywać wobec innych. Tymczasem okazało się właśnie, że z tym nie było problemu – zdarzenie przerodziło się szybko w bez mała wielki, zbiorowy festiwal płaczu. Bardzo ładną recenzję wystawił nam też Sanepid.

Sanepid?
Tak, było anonimowe zgłoszenie, że nie używamy jednorazowych menzurek. Więc przyjechał Sanepid. I sporządził nam bardzo ładną, formalną analizę dzieła – że oto znajdujemy się w takim to a takim pomieszczeniu, że na podłodze znajdują się kafelki, ściany są białe, że czworo ludzi siedzi, troje stoi przy lustrach itd. Czytając to, od razu widzisz całą kompozycję – nie trzeba się domyślać (śmiech). Dziś mało kto tak robi, a szkoda.

„Skup łez” można traktować różnie – jako testowanie etycznych konsekwencji mechanizmów neoliberalnej ekonomii, krytykę konsumpcjonizmu albo jako studium społecznej alienacji. Mnie jednak poruszył najbardziej duchowy wymiar tej pracy. Udało wam się przełamać w ludziach wstyd i nieufność – stworzyć między nimi rodzaj intymnej wspólnoty.
Tak się składa, że w projekcie brał udział antropolog – Tomek Rakowski, który przeprowadzał wywiady z uczestnikami. W pewnym momencie powiedział coś, co mi bardzo utkwiło w głowie – że nigdy się nie spotkał z taką otwartością. Człowiek, który płacze, jest gotów powiedzieć więcej. A przynajmniej inaczej.

Mam wrażenie, że wielu ludzi właśnie tego oczekuje od sztuki – głębokich osobistych przeżyć, których nie dostarczają im inne instytucje społeczne, takie jak nauka, praca, rodzina czy Kościół.
Możesz mieć rację. Ludzie potrzebują sytuacji, które pozwolą im się wyrwać z rutyny codzienności. Nawet jeżeli nie do końca potrafią je zrozumieć, chcą coś autentycznie przeżyć. „Skup łez” przerósł nasze najśmielsze oczekiwania – przychodziły tłumy, od rana stawały kolejki. Jak się nam budżet skończył, to ludzie i tak przychodzili.

„Skup łez” pokazywały media na całym świecie. Tymczasem u nas krytyka milczała na ten temat. W branżowych pismach tę pracę najwyżej wzmiankowano. Tak jakby recenzentom brakowało języka. Obszerny reportaż pojawił się tylko w „Dużym Formacie”.
Na samym początku pojawił się u nas PAP, który przekazał to dalej do międzynarodowych agencji. Dzięki temu, jak mówisz, informacje pojawiły się wszędzie – od Argentyny po Iran. Później przyjechały też Polsat i TVN, a nawet Telewizja Trwam. Ale faktycznie w mediach artystycznych nie było większych analiz.

Moim zdaniem to dowód kryzysu, o którym pisałem dwa lata temu w „Szumie”. Stworzyliście pracę, która została wyparta przez dyskurs wokół sztuki, ponieważ brakuje narzędzi do jej interpretacji.
Ciekawe, że tak to widzisz. Staszek Ruksza dokładnie w ten sam sposób mówi o „Poczekalni” – że to projekt wyparty.

Akurat ta praca wywołała kilka ciekawych polemik.
Projekt wzbudził silne, skrajnie różne emocje. Ale tam było wszystko – przemoc, choroba, cielesność, kwestie egzystencji, nowa architektura. Dla większości ludzi tego było za dużo. Aby doświadczyć pracy, trzeba było się przedrzeć przez smród i własny strach.

Mówisz więc o wyparciu w sensie lacanowskim – odwracamy oczy od tego, co „realne”, czego nie chcemy widzieć. Mi chodziło raczej o wyparcie poznawcze – brak właściwego dyskursu.
Trochę to dziwne, bo przecież gest był prosty – otwarcie drzwi do galerii i nic więcej. Wyjęliśmy zamek, więc drzwi były otwarte 24h na dobę. W ciągu dwóch dni mieliśmy ponad 70 osób, a w ciągu miesiąca przewinęło się ich ponad 200.

„Poczekalnię” zrealizowałeś w ramach projektu „Dziady” w krakowskim Bunkrze Sztuki. Wystawiłeś wtedy też m.in. czterdzieści zdezelowanych wózków, które pozyskałeś od bezdomnych mieszkańców Bytomia. Nie wystarczyłyby zdjęcia?
Przywykliśmy do tego, że sztuka współczesna to estetyczne obiekty, wideo albo zdjęcia w bezpiecznej przestrzeni galerii. A dla mnie jest bardzo ważne, że coś się dzieje naprawdę. „Wózki” to w gruncie rzeczy dokumentacja pewnego procesu, chociaż w formie kolekcji. Każdy z wózków należał wcześniej do osoby bezdomnej. Wymieniłem je z nimi na nowe, specjalnie przystosowane do ich potrzeb, w zamian za zgodę na wykonanie portretów. Chodzi tutaj o jakąś prawdę doświadczenia – zbliżenie się do innego poprzez wszystkie zmysły: fizyczność, dotyk, zapach – nie tylko poprzez obrazki.

1. Łukasz Surowiec, projekt muralu. „Tato nie płacz. Zosia”, rys. Zosfia Tabiś-Hubki, 2015  2. „Black Diamonds”, rzeźby wykonane przez bezrobotnych byłych górników, węgiel, Łukasz Surowiec, 2012  3. Bunkier Sztuki, Łukasz Surowiec, „Poczekalnia” 2012  4. Łukasz Surowiec, „Wózki”, 2012

Od pięciu lat realizujesz „Szczęśliwego nowego roku”, rok temu w Częstochowie pokazałeś „Śpiewców”. Dlaczego tak chętnie angażujesz bezdomnych?
Przede wszystkim dobrze się z nimi czuję. Być może dlatego, że ich nie dotyczą normy w naszym rozumieniu. Nie ma wśród nich moralności opartej na zakazie i regułach prawa. Jeżeli jakiś bezdomny ukradnie coś bezdomnemu, to nie ma policji, która go będzie ścigać, ani adwokata, który go wybroni. Dlatego ich relacje muszą być oparte na ścisłej współpracy i zaufaniu. To mi odpowiada.

Jak to środowisko wygląda od środka?
Są trochę jak kosmici. Ewidentnie czują, że żyją na obcej planecie, w jakimś obcym systemie, który ich wyklucza, w którym za cholerę nie mogą się odnaleźć. Nauczyli się tylko korzystać z odpadów, które ten system produkuje. Przetwarzają to, zbierają złom, makulaturę, niedopałki, puszki, są więc na swój sposób ważni i potrzebni. Zarazem to ten system ustawia ich w tej sytuacji – nie tkwią w niej z wyboru.

Jak do nich docierasz?
Do „Poczekalni” ludzie przyszli sami – zadziałała poczta pantoflowa. W Częstochowie natomiast w dniu rozpoczęcia projektu przeszedłem się po mieście i pytałem bezdomnych, czy by nie chcieli dla mnie popracować.

Tak po prostu?
Normalnie, za gotówkę. Nie było rozmowy o sensach projektu. Ważne, że nie spotkałem się z odmową – ci ludzie byli chętni do pracy. Bezdomni nie zawodzą – zawsze są na czas i w tym samym miejscu.

A kiedy już im zaczynałeś tłumaczyć, po co to robią, jak reagowali?
Całkiem naturalnie. Wysłuchali, pokiwali głowami, że okej. Początkowo chciałem nawet obsadzić nimi wszystkie ławki wzdłuż głównej ulicy miasta, aby zamanifestować, że przestrzeń publiczna jest de facto ich domem. Niestety miałem ograniczony budżet.


Jak stają się bezdomnymi?
Każda historia jest inna, choć łączy je samotność – gdy w pewnym momencie człowiek zostaje sam, wykluczony. Wielu pochodzi z domów dziecka. Na to nakłada się obojętność państwa i brak dobrej pomocy – takiej, która nie stygmatyzuje. Samo spożycie alkoholu wymusza wykluczenie. W tej chwili w Polsce nie ma żadnego programu zapewniającego podmiotowość osobom, które aktywnie piją. Warunkiem przystąpienia do każdej pomocy społecznej jest niepicie lub przystąpienie do programu typu AA. To samo jest w noclegowniach.

W „Poczekalni” nie było zakazu picia?
Nie było żadnych zakazów. Pojawiły się później, na skutek presji mediów – ryzyka przerwania projektu. Mieliśmy interwencje policji, codziennie przyjeżdżał ambulans. Alkohol pojawiał się w prasie, w różnych komentarzach, więc rezydenci sami postanowili w końcu uzgodnić między sobą zakaz spożywania. Sami z siebie. Ale to też było dla nich coś, co można było przedstawić oponentom, aby odpuścili. Alkohol do końca tam funkcjonował.

Tworzysz sytuacje graniczne, w których jesteśmy zmuszeni do wyborów etycznych.
Ja za to cenię żebrzących – nie można ich zignorować. Kiedy przychodzą prosić, to zawsze konfrontują ciebie z sobą. Prosi cię człowiek o pomoc i musisz podjąć decyzję. Przynajmniej o tym pomyśleć. Dajesz czy nie dajesz – zawsze o tym myślisz. Wytrąca cię to z poczucia bezpieczeństwa. Dlatego też najchętniej tych ludzi unikamy.

Niedawno w podobny sposób o funkcjach sztuki krytycznej mówił mi Krzysztof Wodiczko. Uważasz siebie za artystę krytycznego?
Nie interesują mnie nazwy. Moja aktywność jakoś zahacza o tę tradycję, ale nie mam potrzeby, żeby nazywać to sztuką, a już krytyczną tym bardziej. Możemy to nazywać „sztuką zaangażowaną”, ale to nic nie znaczy.

Sztuka krytyczna to także krytyka instytucji. Na tym polegał twój bardzo ciekawy projekt w poznańskim Arsenale, gdzie usiłowałeś zrównać pensje wszystkich pracowników galerii.
No i się nie udało. Dyrektor Piotr Bernatowicz zgodził się wprawdzie na projekt, ale zdecydowanie odmówił w nim udziału.

Jak to uzasadnił?
Mniej więcej w tym duchu, że ma znacznie większy zakres obowiązków i odpowiedzialności. Ale „Poziomica” to coś więcej niż wydawanie sądów. Jak zauważyła Dorota Grobelna, to potężne narzędzie do badania relacji między pracownikami. Po prostu pokazuje te relacje. Ujawnia wyobrażenia o tym, dlaczego ktoś ma mieć więcej, a ktoś mniej.

A nie jest tak, że dyrektor ma szczególne kompetencje, których większość osób nie posiada?
Też tak wcześniej sądziłem. Jednak Arsenał to specyficzne miejsce, w którym przez rok nie było dyrektora. Mimo to świetnie funkcjonował – kuratorki i cały personel administracyjny zdobyły kilka ważnych grantów, zespół wykonywał swoją pracę bez zarzutów. Pojawia się więc pytanie: kto jest bardziej potrzebny – dyrektor czy, dajmy na to, sprzątaczka. To jest ważny problem. Zwłaszcza, że podczas wywiadów z pracownikami nie usłyszałem żadnych racjonalnych argumentów, dla których ktoś ma zarabiać więcej, a ktoś mniej. Oczywiście poza powtarzaniem konwencji, które funkcjonują w świecie polityki i biznesu.

Wierzysz w skuteczność sztuki?
Przynajmniej w aspekcie poznawczym. Tworzę sytuacje, które wykraczają poza rutynową percepcję zjawisk społecznych, na które nie może sobie pozwolić na przykład antropolog lub polityk.

W przypadku „Poczekalni” nic się nie zmieniło.
W pewnym sensie – rezydenci projektu wrócili na ulicę, a bezdomność jest takim samym problemem jak była. Z drugiej strony podczas konferencji prasowej jeden z bezdomnych otwarcie przekonywał, że projekt uratował mu życie.


I to nie była metafora?
Nie była. To przecież był środek zimy. Ten człowiek, jak twierdził, rzeczywiście zamarzał i nie miał się gdzie schronić. Pytanie, czy właśnie tego rodzaju efektów oczekujemy od sztuki. Ja raczej nie.

Pytanie o skuteczność sztuki stawiają sami artyści. Niedawno Muzeum Sztuki w Łodzi wydało na ten temat obszerną publikację, odbyło się kilka dyskusji.
Na pewno pokazaliśmy problem, który jest czymś realnym, tylko właśnie wypartym. Ja wierzę w przyrost poznawczy. Przed wiedzą trudniej uciec, trudniej ją zlekceważyć niż samą sztukę. Rezydenci „Poczekalni” próbowali na przykład konstytuować swoją obecność, ustanawiać prawa. A założenie było takie, aby zawiesić w tej przestrzeni działanie umowy społecznej. Nikt nie mógł przewidzieć, jak się ten projekt skończy. Mógł się na przykład wydarzyć jakiś bunt, mogli się zabarykadować. Ale wyszli pokornie.

W pytaniu o skuteczność sztuki widzę też inny problem: można postawić zarzut, że to jest tylko stwarzanie moralnego alibi. Angażujesz osoby bezdomne, ale to nic nie zmienia. Jest nawet podwójnie gorzej, bo daje fantazmatyczne poczucie, że coś zrobiliśmy w tej sprawie.
Ja tworzę prototypy społecznych możliwości. Odpowiedź jest oczywiście taka: pomyślmy sobie o świecie bez tego rodzaju gestów.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.