Uziemiony astronom

7 minut czytania

/ Literatura

Uziemiony astronom

Maciej Woźniak

Ujmująca spostrzegawczość narratora „Księgi meldunkowej”, bez wytężania uwagi i napinania wrażliwości, pokazuje, jak daleką drogę – pisząc niby wciąż o tym samym – przeszedł Maciej Robert od debiutu

Jeszcze 2 minuty czytania

„Przez jakiś czas bardzo chciałem zostać astronomem, ale potem szybko mi przeszło” – napisał Maciej Robert w wierszu ze swojego ostatniego tomiku. Ów „jakiś czas” to musiało być grubo przed debiutem łódzkiego poety, bo jego książki od początku krążą po wąskich orbitach codziennych spraw, lokalnych krajobrazów i wspomnień z dzieciństwa. To ładne zrządzenie losu, że tom „Księga meldunkowa” został nominowany do nagrody imienia poetki sceptycznej wobec idei odkrywania kosmosu (wyraziła to na przykład w słowach „Odkryto nową gwiazdę, co nie znaczy, że zrobiło się jaśniej i że przybyło czegoś, czego brak”), ale trwałe przyjęcie podobnej perspektywy grozi także tym, co Robert Rybicki – pisząc o książce Macieja Roberta – nazwał „sidłami podwórkowatości” i „zawężonym azymutem zachwytu”. Takie słowa poety o poecie zasługują na uwagę nie mniejszą niż prestiżowa nominacja.

Dalsza część wiersza „Przez jakiś czas” jest nader lakoniczna: „Podobno światło wygasłych gwiazd dociera do nas spóźnione. Martwe ciała wciąż świecą i to się nazywa pamięć” – i w zasadzie mogłaby posłużyć za motto do całej twórczości łodzianina. W jego czterech książkach poetyckich dzieciństwo spotyka się ze śmiercią, intensywna cielesność z przejawami krachu i rozpadu, głodne życia młode zmysły z rozumem-malkontentem. Ta „martwość” świecących z pamięci ciał sprawia, że twórczość Roberta mocno kontrastuje z wierszami innego łódzkiego poety, Jerzego Jarniewicza (u niego wczoraj nie umiera nigdy, a przeszłość nie traci animuszu), i sprawia, że autora „Księgi meldunkowej” należałoby usytuować gdzieś pomiędzy Dariuszem Suską a Romanem Honetem, także eksploratorami młodzieńczych wspomnień, w których panoszy się śmierć.

W odróżnieniu od Suski Maciej Robert nie podejmuje gry z tradycyjnymi formami poezji rymowanej, a regularna organizacja strof w wielu jego utworach wydaje się efektem narzuconego arbitralnie „porządkowania” wiersza, którego treść i tak przemyka, nie bacząc na wersyfikację (podczas gdy poetycki surkonwencjonalizm Suski potrafi owocować przejmującą ironią, a także wersami mocno wbijającymi się w pamięć). Natomiast od Honeta różni Roberta wyraźna przewaga pamięci wiernie „fotograficznej”, mimetycznie posłusznej rzeczywistości, nad pamięcią kreatywną (ośmieloną nie mniej niż wyobraźnia). To miejsce na literackiej scenie – nieco w cieniu bardziej znanych poetów – jest istotne, ponieważ długo wydawało się, że książkom Roberta trochę szkodziła współobecność tak silnych głosów podejmujących podobne tematy (można by tu jeszcze dorzucić kilka lat wcześniejszy głośny debiut Krzysztofa Siwczyka „Dzikie dzieci”, tyle że Siwczyk szybko się odpiął od tego bezpiecznego spadochronu), ale z drugiej strony właśnie one, te głosy, mogły łódzkiego poetę upewniać, żeby szedł za nimi, że tędy droga.

Maciej Robert, „Księga meldunkowa”. WBPiCAK 2014, 56 stronMaciej Robert, „Księga meldunkowa”. WBPiCAK 2014, 56 stronKłopot w tym, że akurat ta droga (sielskie dzieciństwo kontra choroba i cierpienie, słodkie zmysły kontra gorzka świadomość, wakacje życia kontra praca śmierci) miała prawo wydawać się zbyt oczywista i za dobrze wydeptana. W dodatku w dwóch pierwszych książkach Roberta forma poetyckiej narracji – ze wspomnianym już upychaniem luźnej, sprozaizowanej treści w szuflady strof jednakowej wielkości – weszła w powielany monotonnie schemat (uf, mozolnie się brnęło przez wiele z tych utworów), trochę jakby „powaga tematów” podejmowanych przez wiersze miała zrównoważyć ich poetycką bladość i samopowtarzalność. Wszystko to oczywiście mogło świetnie służyć poecie z Łodzi (nie ma to jak rozpoznawalność dykcji poetyckiej, łatwość interpretacji, słuszność niepokojów i lęków), ale szczęśliwie w okolicach trzeciego tomu „Collegium Anatomicum” coś w poezji Roberta drgnęło. Jeszcze nie na tyle, by przełamać nazbyt automatyczne wspieranie się cierpieniem czy ułomnością cielesną jako motywem napędzającym wiersze (dobry przykład to skrojona na miarę sonetu „Historia choroby”), jeszcze nie na tyle, by lokalne krajobrazy zyskały na głębi ostrości (wciąż pełnią raczej funkcję rekwizytorni poetyckiej aury), lecz wystarczająco, by narracja zaczęła odnajdywać klarowność, a poetycka fraza – wyrazistość (np. w wierszu „Niedziela w kościele parafialnym” zamiast monotonnego gadania dostajemy odświeżająco zwięzłą garść informacji, co i jak). Tamta, wydana w 2011 r. książka dawała nadzieję, którą zeszłoroczna „Księga meldunkowa” spełnia.

Patronka nagrody, do której tomik Roberta nominowano, radziła: „Nie bierzcie kpiarzy w kosmos”, lecz żeby sobie na przywilej pozostania na Ziemi zasłużyć, trzeba „woleć czwartek od nieskończoności i fałszywą nutę od muzyki sfer”. W „Księdze meldunkowej” pojawia się sporo takich „czwartków”, czyli konkretnych okoliczności i miejsc, które, owszem, chętnie bywają „podwórkowate”, odcięte od uniwersum, ale krajobrazy nie występują tu jako didaskalia, tylko wkraczają w wiersz – czyli w co? ano w utwór skrojony ze słów – jako protagoniści, mający do opowiedzenia więcej niż tylko lokalną historię. Na przykład w utworze „Stegna” nazwa gdańskiej plaży bierze na siebie ciężar symbolu melancholicznego zafiksowania na rozkoszach i traumach dzieciństwa, dotykając problemu siebie-dziecka, z którego w głębi serca nigdy się nie wyrasta.

To, co najciekawsze w utworach z „Księgi meldunkowej”, znajdujemy w duecie wierszy „Chojny, Komorniki” i „Hojni komornicy”, który zainspirowała fałszywa nuta językowej pomyłki w taksówce oraz uliczne graffiti z ironicznym przesłaniem o spokojnym ludzie zamieszkującym dzielnice Łodzi (nie jestem specjalistą od spraw łódzkich, ale pamiętam, jak Marcin Gortat przestrzegał: „Bez pałki i bez noża nie podchodź do bałuciorza”). Brzmieniowa gra między tytułami jest dobrym zaproszeniem do gry motywów i sensów (a także sugestywnych miejskich pejzaży) między obydwoma tekstami. Ujmująca spostrzegawczość narratora, taka jakby mimochodem, bez wytężania uwagi i napinania wrażliwości (pamięć nadal pozostaje „fotograficzna”, ale całkiem inne stosuje skróty perspektyw i inaczej wychwytuje detale), pokazuje, jak daleką drogę – pisząc niby wciąż o tym samym – przeszedł Maciej Robert od debiutu.

Zakończenie drugiego wiersza z duetu (aforystyczna fraza „Jestem bogatszy o to, czego mnie pozbawiono”) lepiej niż otwarta deklaracja potwierdza przedkładanie ułomnych i skromnych ziemskich spraw ponad gwiezdne aspiracje. Nie bierzmy Macieja Roberta w kosmos, chociaż wcale nie jest kpiarzem.

Cykl tekstów o poezji powstaje we współpracy z Fundacją Wisławy Szymborskiej.
logo


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.