Boki, tymbaliki, remizy
"Córki dancingu"

11 minut czytania

/ Obyczaje

Boki, tymbaliki, remizy

Rozmowa z Janiną Wrońską

Adria, Trojka, Cristal, Sofia, Kaukaska, Kongresowa. W każdym lokalu był program rozrywkowy, w którym musiała być striptizerka, iluzjonista – rozmowa z artystką PRL-owskich dansingów, która zainspirowała scenariusz filmu Agnieszki Smoczyńskiej

Jeszcze 3 minuty czytania

BOGUSŁAW DEPTUŁA: Na czym polegała specyfika rozrywkowego życia w PRL-u?
JANINA WROŃSKA: Grałam i śpiewałam na dansingach, we wszystkich możliwych restauracjach w Warszawie. Zaczynałam pracę około 22, a kończyłam o 2, 3, 4 nad ranem. Bardziej eleganckie były restauracje hotelowe, ale w nich nie było „boków”, a bez boków cała ta robota była kompletnie niedochodowa, woleliśmy zatem grać w knajpach, gdzie można było zarabiać na boku.
Może więc nie jestem najlepszą osobą, by odpowiadać na to pytanie, bo ja wtedy byłam w pracy.

A co to były „boki”?
Dziś pewnie powiedzielibyśmy „tipy”. Mieliśmy swój repertuar, były to wszystkie bieżące przeboje, zagraniczne głównie, choć polskie również. Chodziło o indywidualne zamówienia i dedykacje, za które płacono osobno. Lokal „bokowy”, to był taki lokal, w którym był tłumy ludzi i gdzie ugadany był szef. Chyba grałam najdłużej w „Gastronomii”, czyli lokalu vis-à-vis Domu Partii. Tam były dwie zmiany muzyczne i trzy zmiany gości. Najpierw zespół grał od 17 do 22, kiedy to myśmy zaczynali. W tej pierwszej zmianie do lokalu przychodzili ludzie zaraz po pracy, coś zjeść i na wódeczkę; czyli dyrektor z sekretarką, drobni urzędnicy, panowie inżynierowie. Druga zmiana przychodziła już konkretnie na 22, żeby bawić się do 2 w nocy. Wtedy byli już bramkarze i wtedy też na drzwiach lokalu wisiały winogrona klientów. No i to było najlepsze towarzystwo, bo oni przychodzili, żeby się bawić, tańczyć, no i przy okazji oczywiście zjeść i wypić, ale to jakby przy okazji. I była wreszcie trzecia fala, czyli „niedopitki”. Jeśli ktoś nam jeszcze dodatkowo zapłacił, to zostawaliśmy dłużej i graliśmy dalej. Kierownik był spolegliwy, bo dostawał swoją dolę; w kuchni zostawała jakaś jedna pani, która jeszcze coś podawała, ale to już na zasadzie zimnego bufetu garmażeryjnego, żółty ser z mieloną papryką albo śledzik. Bywało więc, że pracowaliśmy do 4 i wracaliśmy pierwszym autobusem do domu.

A jakie jeszcze były atrakcje tych wieczorów?
Oczywiście w każdym lokalu był program rozrywkowy, w którym musiała być striptizerka, iluzjonista, ale to zależało od zamożności miejsca. W Czarnym kocie w Victorii było aż kilka osób, no ale to był hotelowy klub, pod gości z Zachodu, jedyny taki. Ja tam śpiewałam w grupie, która nazywała się Victoria Singers, zaczynali w niej późniejsi członkowie słynnego zespołu Vox, ale również i Grzegorz Markowski. Tamtejsze programy rozrywkowe były rozbudowane, trwały nawet półtorej godziny, śpiewała Marianna Wróblewska, Krzysztof Sadowski na pianie i organach Hammonda, czyli to był bardziej jazzowy repertuar, a nie rozrywkowy.
W większości lokale miały dancingi: Trojka, Kaukaska, Odra, Cristal, Kongresowa. Ta ostatnia słynęła z fontanny, z której co bardziej zaprawieni goście lubili korzystać

A w których pani grała?
Adria, Trojka, Cristal, Sofia, Kaukaska, Kongresowa, Kamieniołomy w Europejskim, i górna knajpa, która chyba nazywała się Lux, Nowa Praga na placu Hallera (który wtedy nazywał się Leńskiego), ale chyba najdłużej graliśmy w Gastronomii. Działał tak zwany zabawowy trójkąt bermudzki, czyli Adria, Sofia i Dom Chłopa.
Były też takie bardziej „łaziorne” knajpy, jak Nowa Praga czy Odra, w których też grywaliśmy, i tam bywało mniej zamożne towarzystwo. A gdzie była żywa muzyka, to były jednak droższe lokale. Średnio zarabiającego nie było stać na częste bywanie w nich. W tych, w których my graliśmy, przeważała raczej prywatna inicjatywa albo jacyś wyżsi urzędnicy. Byli tacy, co bywali każdego wieczoru i tacy, którzy przychodzili od wielkiego dzwonu.

Czy były jakieś specjalne okazje – chrzciny, wesela, pogrzeby?
No jasne, że bywały, najczęściej wesela, ale to było o wiele mniej korzystne finansowo, nam nie wypadało jednak odmawiać, bo można było stracić kontrakt z lokalem. Na chrzcinach nigdy nie graliśmy, ale raz na stypie tak, bezalkoholowej, ale tańczącej.

Janina Wrońska

Piosenkarka. Zainspirowała scenariusz filmu „Córki dancingu” w reżyserii Agnieszki Smoczyńskiej. Światowa premiera filmu odbyła się 15 września na Gdyńskim Festiwalu Filmowym. Film trafił do kin 25 grudnia 2015 roku.

Nie byliście zmęczeni tym nocnym graniem?
Byliśmy. Nie było dni wolnych. Pracowało się ciągle. Jednego razu poprosiliśmy o wolny dzień, żeby iść na koncert Manhattan Transfer, znaleźliśmy zastępstwo. Następnego dnia ochrzanili nas: kogoście tu przysłali, goście niezadowoleni, kierowniczka wkurzona. No więc więcej już tego nie robiliśmy.

A co graliście?

Dziś byśmy powiedzieli covery. Stevie Wonder, Bonny M, Roberta Flack, rock’n’roll, Presleya; polskich zespołów raczej mało, no jak uprosili nas, to Czerwone Gitary, Skaldowie, potem Bajm. Na szczęście nie było wtedy jeszcze disco polo, choć chwilami polskie piosenki były traktowane jak teraz disco polo.

Skąd braliście nuty, słowa piosenek?
Koledzy spisywali, z płyt, ja byłam słaba z angielskiego; przywozili z Zachodu płyty i nagrania. Mój ojciec był sławnym akustykiem i reżyserem dźwięku, jeździł po całym świecie i też mi płyty przywoził. Pamiętam, jak dostałam Bee Gees, to słuchałam tego bez przerwy, gotując i przewijając dziecko. I teraz moja córka uwielbia Donnę Summer, Dianę Ross, Armstronga, same dobre wzorce.
Stale trzeba było przygotowywać nowe numery. W tych lokalach nie z najwyższej półki, w których my woleliśmy grać, oczywiście poza nowościami trzeba było być zawsze gotowym na „Białego misia”, „Góralkę Halkę”, „Białą mewę” i inne takie wynalazki – śmieliśmy się, ale graliśmy. Kiedyś „Lambadę” musiałam zaśpiewać 27 razy pod rząd, nie było rady. Co kończyłam, podchodziła pani i wręczała mi banknot 5-tysięczny z Chopinem, co było najwyższym nominałem, i zamawiała znów. W Kaukaskiej przyszedł facet z „kanapką” banknotów spiętych gumką i zamówił „Power of Love” Jennifer Rush. Kiedy skończyłam, wyciągał i mi rzucał, śpiewałam znowu, do momentu aż „kanapka” się skończyła. To był jedyny przypadek, kiedy po wieczorze mogłam sobie wyjść i kupić używanego fiata 125.

No to chyba nie można narzekać…
Nie, nie, było bardzo miło.

Jednak w powszechnym odczuciu nie były to wesołe czasy.
Nie były wesołe, bo nawet jeśli ktoś miał pieniądze, to nie miał ich na co wydać.

Skoro tak, to skąd się brało stroje do występów?

Były szyte, bo kupić to niczego się nie dawało. Nawet buty zamawialiśmy, u Kielmana na Chmielnej, najczęściej takie wysokie kozaki jak ABBA miała. Dużo trzeba było mieć cekinów, brokatów, żeby się świeciło, a nie jak teraz w podkoszulkach. Trzeba było wyglądać, no i było poczucie, że scena ma swoje prawa.

A kiedy można było powiedzieć, że była dobra zabawa?
Najwięcej zależało od gości, a niekoniecznie od alkoholu, którego oczywiście wtedy piło się więcej niż dzisiaj. Ludzie zazwyczaj się nie znali, ale często umieli się wspólnie zabawić. A my dopasowywaliśmy do tego muzykę, grając choćby szybsze kawałki, co podkręcało atmosferę. Zaczynaliśmy od „Martwych liści” i tym kończyliśmy. A gdy mijał czas naszego występu, kierownik wychodził i zachęcał: „Wszystkich niezmęczonych finansowo zapraszamy do koncertu życzeń”.

Jak wyglądała dramaturgia wieczoru?
A bywała, bywała, „dramaturgia” i rękoczyny, i o dziewczynę, i między sobą, a i do orkiestry też startowali, no ale myśmy mieli parasol ochronny w postaci bramkarzy. Jak było ostro, przybiegali, mówiąc: „Wam ręce są potrzebne, my się tym zajmiemy”. I wyprowadzali delikwentów.
Bywały i osoby śpiące w talerzach, w przysłowiowych schabowych panierowanych. A i kelnerki też potrafiły swoje zrobić i zarobić. Budziły gościa tekstem: „Wstajemy, tu nie kuszetka!”; należność potrafiły i trzy razy od takiego zainkasować. Kelnerzy też nie byli gorsi. Było nawet takie powiedzonko: Pogoda czasem dopisuje, a kelner zawsze!

A skoro jesteśmy przy jedzeniu, to co było jadane?
Oczywiście zależało od lokalu. W Adrii zazwyczaj jadałyśmy kotlet zakopiański, jak dzisiejszy de volaille, ale z serem żółtym w środku. To było superdanie, które kosztowało ponad 40 złotych. Były różne zakąski, śledź, jarzynowa sałatka, no i te nieszczęsne tymbaliki z drobiu, czyli galareta. Pamiętam jedną kelnerkę, która zezłościła się na klienta, który to zamówił; w kuchni dosypała środek przeczyszczający, schłodziła i podała, mówiąc: „Nie będzie mi tu taki podskakiwał, chciał tymbalik, będzie miał tymbalik”. Stąd może straszliwa, złowieszcza sława tej restauracyjnej przystawki z PRL-u?
Jedzenie zależało też trochę od pory roku. Latem były chłodniki, zimą raczej żurek i flaki. Z przystawek śledź w śmietanie, tatar z jajkiem, ale z nim to różnie było… Oczywiście i mielony, i schabowy z kapustą. No i pasztety były robione, pamiętam, bo popiliśmy kiedyś z kucharkami i te do rana w tych nieskończonych pasztetach spały. Ale bywały i mleczne prosiaki pieczone na specjalne okazje, jak choćby wesela. Ale słodyczy to nocną porą się nie jadało, choć były jakieś galaretki i temu podobne.

A co było największym obciachem?
Ale dla nas czy dla gości?

Dla obu stron.
Dla zespołu… jak się spadło ze sceny. Mieliśmy kolegę, który wpadł w głośniki, a to przecież wtedy fortunę kosztowało!
Ale prawdziwy obciach był wtedy, kiedy nie umieliśmy zrealizować jakiegoś zamówienia, bo to od razu pokazywało, że zespół nie jest sprawny. Cały czas musieliśmy być na bieżąco, bo jak nie, to zdarzały się sytuacje w rodzaju: „Jak to nie znacie tego? TEGO nie znacie? Co wy za zespół jesteście?”.
Ale raz też był straszny obciach ze strony klienta, mundurowego, dodajmy. Stawka za utwór to było sto złotych, on wymusił zagranie tanga dla żony za dwadzieścia. Więc nasz kierownik zapowiedział: „Teraz dla ukochanej żony tango za dwadzieścia złotych”, zaczął i po kilku taktach skończył, na tyle starczyło dwadzieścia złotych. Po chwili usłyszeliśmy trzask wymierzanego policzka, a potem trzask drzwi.

A dziś jeszcze gracie?
Gramy po imprezkach, weselach, balach, w tym roku graliśmy w Adrii na Sylwestrze. Dziś to też wszystko jest zupełnie inaczej płatne. Ludzie też odwykli od tego; teraz domówki, melanże, clubbing.
Za PRL-u były jeszcze trasy, bo dużo się jeździło. Zakłady pracy wykupywały bilety i się jechało i grało w knajpach, klubach, teatrach, ale i w remizach.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.