Jeszcze 5 minut czytania

Ziemowit Szczerek

RZEŹ POSPOLITA: Potop marsjański i polska wędrówka ludów

Ziemowit Szczerek

Ziemowit Szczerek

Najpierw padł Hel. Nad Morze Bałtyckie, zimne tego dnia jak nogi nieboszczyka, nadleciały Bóg wie skąd statki kosmiczne – i dawaj, laserami! Po tych, no, fokariach! Po domach wczasowych Neptun, Posejdon, Fala, Riwiera, Mewa i Bryza!

No więc zaczęło się, jak w tej piosence Kazika Staszewskiego. Nad Bałtykiem rozpostarli swoje skrzydła ludzie z Marsa.

Co im ta Polska zawiniła, co? Czemu Polskę akurat, a nie jakiś inny kraj, nad którego losem moglibyśmy ubolewać? Braterską Rumunię na przykład? Albo bratnie Czechy, o, tym to byśmy dopiero współczuli i wspominali: a takie piękne kino mieli, a takie przyjemne hospody z peną na dwa palce, szkoda!

Mogliby też zaatakować, na przykład Ukrainę, choć Ukrainie w sumie już się trochę znudziło współczuć, zresztą – niechże może ta Ukraina zazna trochę spokoju, należy jej się od losu, już to my dobrze tę Ukrainę rozumiemy, też nie mieliśmy łatwo w życiu.

No, w każdym razie – Polskę kosmici zaatakowali. Nie Nowy Jork, nie Czechy, nie Rumunię, nie Ukrainę, nie Rosję nawet – a Polskę. Czemu Polskę? Spodziewałby się tu tego kto? A tu – Polskę. Polskę, teraz Polskę i tylko Polskę.

Najpierw padł Hel.

Nad Morze Bałtyckie, zimne tego dnia jak nogi nieboszczyka, nadleciały Bóg wie skąd statki kosmiczne – i dawaj, laserami! Po tych, no, fokariach! Po domach wczasowych Neptun, Posejdon, Fala, Riwiera, Mewa i Bryza! Po spa-centrach Neptune, Poseidon, Wave, Riviera, Meva i Breeze! Po smażalniach dorsza, flądry i soli! Dobrze, że to już po sezonie było, bo to by dopiero była panika, jakby to środek sezonu był!

Ale i tak uciekali ludziska, trasa na Juratę zawalona autami, wszyscy biegają, krzyczą, nie wiadomo, co się dzieje, znaki drogowe z kaszubskimi nazwami ulic sterczą pomiędzy tym wszystkim dość obojętnie, obojętne na krzywdę ludzką, obojętne na cierpienie narodu, który pod but marsjański właśnie wchodzi, pod kosmitę.

– Do mnie! – krzyczy jeden jakiś, na dach samochodu wlazł, znaku drogowego kaszubskiego się chycił, nie wiadomo skąd flagę biało–czerwoną wyciąga, macha.
Któryś mu tam już kaszubską flagę w łapę pcha, czarno-żółtą, krzyczy: – Wołaj pan Kaszebe, Kaszebe! To szansa niespotykana narodotwórcza, rozumiesz pan, nowoczesny naród kaszubski ma szansę się tu właśnie wykrystalizować, w ogniu walk, szansa niespotykana…

– A to sam se machaj Kaszebe! – krzyczy ten z flagą narodową. – Ja tu polski naród krystalizuję, a nie te wasze umlauty, kurwa, nic, kurwa, nie idzie zrozumieć z tego waszego muczenia, tu umlaut, tam umlaut, jak za Niemca, jak Boga kocham!
Ale krzyki próżne, bo już mu tam inny pcha inną flagę w łapę – flagę Unii Europejskiej tym razem! I intonuje: Freude, schöner Götterfunken, Tochter aus Elysium! Naród europejski, narod europejski twórzmy! Nadnaród! Wspólną Europę! Powtarzajmy: MÓJ Londyn, MÓJ Paryż, MOJA Praga, MÓJ Berlin…

Macha, opędza się od flag innych, dodatkowych, drzewcem wali to tu, to tam, to trach, to łup, już jak orzeł biały od tego opędzania się wygląda, tylko smuga flagi bielą-czerwienią błyska, aż nagle – bzzziut! – To nadleciał statek marsjański kosmiczny, i ciach po zjednoczonych – laserem. Drzewca nadpalone jeno o polbruk stukły, ludzie, co przeżyli, dymiący jeszcze nieco, w pisk – jiiii! – i dalejże, uciekać. Na Juratę, na Władysławowo, na Karwię. Niektórzy odwiązują żaglówki, przez Zatokę na Trójmiasto chcą się ewakuować, na Westerplatte, tam organizować punkt oporu, ale Marsjanie ino: bzzziut, bzzziut, bzziut! – I stają w ogniu żaglówki, i już po Zatoce płonące płyną żagwie, jak gdyby oddział wikingów chowali!

Oj, leci, kosmita, leci Marsjanin, ćma statków kosmicznych zasnuła polskie nadbałtyckie niebo, tu i tam wystrzał widać laserowy, i po nim kolejny dom wczasowy w ogniu staje.

Ale coś dziwne to statki kosmiczne, dziwnie coś znajome mają kształty. Coś dobrze znanego, choć wypartego, dawno niewidzianego. Patrzą ludzie w górę, dłońmi od słońca zasłaniają oczy, regulują ostrość na soczewkach, aż w końcu jeden nie wytrzymał.

– O mój Boże – stęknął. – To… są… polonezy.
Tłum zamarł.
– Polonezy caro – stęknął uzupełniająco. – Niebieskie.

*

W Gdyni zbiera się pospiesznie sztab kryzysowy, Donald Tusk chce lecieć na odsiecz, chciałby jak Lech Kaczyński w Tbilisi stanąć na schodach jakichś i wygłosić przemówienie, w którym by podniósł naród na duchu, ale – se myśli – eee… no po co tam lecieć, robić zamieszanie, eee… tutaj w sumie jestem potrzebny, w Brukseli, stąd będę zawiadywał… trzeba przecież uruchomić całą tę machinę, eee, administracyjną, do NATA trzeba się zwrócić też, żeby ten, artykuł piąty… – siada więc w gabinecie, wyjmuje ołówek, wsadza go do elektrycznej strugaczki, włącza ją, i patrzy jak strugaczka bziuczy. Jak mu temperuje ołówek do takiej ostrości, że aż przyjemnie patrzeć, przyjemnie kciukiem popróbować tej ostrości, a potem znów włożyć, patrzeć, jak ostrużyna się w szklanym pojemniczku wygina, i wsadza tam Donald Tusk ten ołówek głębiej, i głębiej, i głębiej.

Jarosław Kaczyński też by, w sumie, poleciał na odsiecz, ale kręci w zamyśleniu młynka dużymi palcami od stóp w kapciach ciepłych, kręci na osiedlu willowym w centrum inteligenckiego Żoliborza, i myśli – nie no, jednak nie pojadę. Co to, myśli, za zagrożenie: kosmici. Co to w ogóle są tacy kosmici. Nie jest to żaden, decyduje Jarosław Kaczyński, porządny wróg polski. Nie są to ani Niemcy, ani Rosja. Ani nawet, od biedy, Słowacja. Nie, myśli Jarosław Kaczyński, walka z kosmitą nie mieści się w polskim etosie. Nasi przodkowie z kosmitą nie wojowali. Nic o kosmitach nie było mówione w salonie, który go uformował, w salonie, w którym, jak pisze Michał Krzymowski, przedwojenny generał i ksiądz biskup grali w preferansa, a mały Jarosław patrzył i się kształtował. W salonie było „szable do boju, lance w dłoń, bolszewika goń”, w salonie było „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”. Nie było nic, że „Marsjanina goń” czy „nie będzie nam kosmita dzieci kosmicił”. Orężny wstanie hufiec nasz, myśli Jarosław, jasne, ale przeciwko porządnemu wrogowi polskiemu, a nie temu popowemu gównu, co to teraz znad Bałtyku nadlatuje. To jest wróg klasy B, wróg dla tych młodych, rozwydrzonych, co to te fejsbuki i internety, porno i techno, a nie dla mnie, nie dla mnie, człowieka innych zasad, innej epoki, innego czasu, innego etosu – myśli Jarosław, owija się kotem jak pledem i zasypia. Śni mu się ryngraf z pierścionkiem z orłem w koronie i szablą od komendanta.

*

No, ale wróćmy do tych polonezów. Polonezy kosmiczne, ławicą niebieską, ciągną niebem nad Trójmiasto. Czemu właśnie polonezy? Póki co – nie wiadomo. Nikt nic nie wie. Tyle wiadomo, że Hel już spalony, trafiony-zatopiony, „Hel wzięty” – krzyczą ludzie, piszą na fejsie. Już prezydencka rezydencja w Juracie się fajczy aż miło, już prezydent Duda, który tam akurat bawił, ucieka na skuterze wodnym, widziano go, jak pruje fale, powiewając krawatem i zbierając w zagłębienie w podbródku dobroczynny jod.

Pruł prezydent Duda na stojąco, jak James Bond jaki, pruł i myślał: ale fajnie pruję. 

Więc łokciem tam kierownicę przytrzymał, wyskubał komórkę z kieszeni marynarki, nie było to proste, bo połami łopotał w tym pędzie jak Batman płaszczem, ale jednak jakoś wyskubał, włączył, przełączył kamerę z fotografowania do przodu na fotografowanie do tyłu, wyciągnął przed siebie dłoń, popatrzył w ekran: no kurde bele! Elegancja-Francja! Pruje prezydent fale jak trzeba! Nacisnął REC i pomyślał: a to może przy okazji, jak już tak pruję, orędzie do narodu nagram?

I tak zaczął, przekrzykując szum fal, skuterowego motoru i laserowych strzałów:
– Jak nas uczył wielki polski prezydent, profesor Lech Kaczyński…
I w tym momencie, niestety, umilkł, bo zakrztusił się mewą, która, zamotana jakaś, wleciała mu dziobem do ust. Zakotłowało się, zachlupotała woda, zabulgotało, a po chwili już sam skuter wodny kręcił kółko, jakby do jakiegoś wielkiego zlewu chciał spłynąć a nie mógł. I kręcił tak, aż mu paliwa zabrakło.

Na horyzoncie płonęło Trójmiasto. Płonęła Stocznia, płonęło Westerplatte, płonęła Brygida, płonęło molo i sopocki hotel Grand, płonął Japończyk albo Fin.

*

W studiu TVN24 w Warszawie zebrali się tak: Stefan Niesiołowski (Platforma Obywatelska), Ryszard Czarnecki (Prawo i Sprawiedliwość), Leszek Miller (Sojusz Lewicy Demokratycznej) i Tadeusz Kłopotek (Polskie Stronnictwo Ludowe). Prowadzący redaktor Kuźniar, który na prośbę telewidzów powrócił do TVN24 (w tym, anonimowo, pani poseł Krystyny Pawłowicz, która się w nim skrycie podkochiwała), powiedział:
– Zanim przystąpimy do dyskusji, posłuchajmy orędzia pani premier do narodu w tej chwili próby. Posłuchajmy też głosu specjalisty.

Na ekranie pojawiła się Ewa Kopacz w towarzystwie Mirosława Hermaszewskiego. W tle stały flagi Polski, UE i NATO. Kopacz i Hermaszewski siedzieli za długim, lakierowanym blatem. Dłonie im drżały na blacie jak ryby.
– Drodzy rodacy – ogłosiła Kopacz tonem dziwnie suchym i mało roztrzęsionym. Ewidentnie jechała na uspokajaczach. – Napadł na nas Mars. 
Przeżyliśmy Szweda, Ruska i Niemca, hi hi, są takie momenty w życiu państw i narodów, kiedy można sobie pozwolić na małą niepoprawność, hi hi, polityczną, no więc przeżyliśmy Szweda, Ruska i Niemca, przeżyjemy i kosmitę. Do boju, Polsko! – Zakończyła drżącym ze zdenerwowania głosem, wyglądała tak, jakby chciała tu i teraz schować się do mysiej dziury, byleby odwalić, byle mieć za sobą.
– To ja teraz ten, to ja oddaję głos naszemu ekspertowi do spraw zagrożeń pozaziemskich, świeżo mianowanemu, Zbigniewowi Hermaszewskiemu – powiedziała jeszcze szybko i zaczęła żakiet poprawiać, szykując się do wyjścia.
– Mirosławowi – poprawił ją Hermaszewski.
– Tak jest – odpowiedziała Kopacz, i zwiała czym prędzej.

Hermaszewski, patrząc w kamerę, wyrecytował:
– Nikt się nie spodziewał, że odkrycie tak zwanej słonej wody na Marsie, a w niej – drobnoustrojów, czyli tak zwanego życia – zaowocuje takim kataklizmem – zaczął. – Informacje na ten temat pojawiające się w polskiej prasie były opatrywane bowiem, że tak się wyrażę, negatywnymi komentarzami, tak zwanymi przez młodych ludzi „hejterskimi”.

W tym momencie Hermaszewski zniknął, a na ekranie zaczęły pojawiać się screeny z forów.
„ŻYCIE NA MARSIE TO JAKIEŚ KURWY CHYBA, ZAORAĆ. CZY TO SOM CIAPATE? ” – pisał POLAKAK–47.
„JA BYM DO GAZU TE DROBNE USTROJE OD RAZU ZANIM SIĘ ZROBIĄ NIEDROBNE I PRZYJDĄ JAK TE ARABY PO ZASIŁEK” – pisał MARCINMACIEJ pod artykułem Tomasza Terlikowskiego na „Frondzie”, w którym katolicki ów publicysta zastanawiał się, czy marsjańskie drobnoustroje mogą zostać zbawione, w sytuacji, w której nie przyszedł do nich mesjasz-odkupiciel. W innym artykule redaktor Terlikowski dochodził do wniosku, że drobnoustroje są niechrzczonymi poganami, w związku z czym, dowodził, warto by wysłać na Marsa jakąś krucjatę, ale w toku rozumowania pokapował się, że należałoby je w sumie potraktować nie jak ludzi, a jak zwierzęta. W ramach kolejnego olśnienia (artykuł miał formę strumienia świadomości) Tomasz Terlikowski proponował krucjatę przeciw wszystkim zwierzętom. W tym marsjańskim.
„JEBAĆ WSZYSTKIE ZWIERZĘTA W TYM MARSJAŃSKIE” – głosił komentarz pod tym artykułem.
„JA BYM TYLKO POLAŁ TYCH MARSJAN BENZYNĄ, PODPALIŁ I PATRZYŁ JAK SIĘ KURWY PALĄ HA HA HA” – pisał KOMANDOŚ POLSKI na innym forum.
„JEST U NAS MIEJSCE W OBOZACH DLA TYCH MARSJAN! MARSJAŃSKA KURWA ALEA EA O” – pisał ktoś o nicku STOPOCZERNIANIUPOLSKI.

Na ekranie pojawiła się ponownie głowa Mirosława Hermaszewskiego.
– Okazało się, że mikroby te stworzyły zaawansowaną cywilizację, ale specyficzną. Do tej pory nie miały żadnego powodu, żeby się z nami kontaktować, więc się nie kontaktowały. Żyły sobie w tych marsjańskich rzekach słonej wody i tylko monitorowały to, co się dzieje na Ziemi. Gdy przeczytały polskie fora, najwyraźniej się przeraziły, i teraz lecą nam, że tak się wyrażę, prewencyjnie wpierdolić.
W sali z dyskutantami zapadła cisza.
– Ale… – stęknął Kuźniar – …czemu na starych policyjnych polonezach caro?
Hermaszewski wzruszył ramionami.
– Wszyscy zastanawiali się, co się dzieje z policyjnymi polonezami wycofanymi ze służby. Zniknęły z dróg, jasne, ale przecież w przyrodzie nic nie ginie? Parę dni temu zagadka się rozwiązała. Okazało się, że wysoko postawieni pracownicy Komendy Głównej Policji potajemnie sprzedawali je marsjańskim agentom. Brali na lewo kasę, a do ewidencji wpisywali „zezłomowany”. Marsjanie wyposażali je w działka laserowe i silniki rakietowe. I na wszelki wypadek trzymali na Ziemi, żeby użyć, jeśli zajdzie taka potrzeba.
– A kto, hmm… kto prowadzi te polonezy? – dociekał dziennikarsko Kuźniar. – Przecież nie mikroby. Jak taki mikrob za kierownicą sięgnie do pedała…
Poseł Kłopotek zachichotał, ale zmitygował się, zakasłał i wyprostował na krześle.
Mirosław Hermaszewski odchrząknął.
– No więc, hm. Prowadzą je, oczywiście, nie Marsjanie, a zzombifikowani celebryci, o których już nikt nie pamięta. Z nimi bowiem jest identycznie jak z tymi polonezami: zniknęli, ale nie wiadomo gdzie są. Bo gdzie, panowie pozwolą, zniknął Andrzej „Piasek” Piaseczny? Albo raper KASA? Albo Jola Rutowicz? Okazało się, że przechwytywały ich marsjańskie mikroby. Jak by to panom… każdy z panów, oczywiście, czytał „Panią Twardowską” i wątek sprzedania diabłu duszy za sukces nie jest panom obcy, prawda? Otóż od początku światowej kultury rolę Mefistofelesa odgrywali agenci Marsa. Kandydat na celebrytę podpisywał cyrograf, w ramach którego zobowiązywał się nie do, jak się powszechnie uważa, oddania duszy diabłu w zamian za sukces artystyczno-komercyjny, a do oddania ciała marsjańskiej bezpiece. Przez jakiś czas osobnik taki nagrywał płyty, chodził do telewizji śniadaniowych (polski show-business jest również, jeśli się panowie nie domyślają, opanowany przez Marsjan), a później – koniec. Ciało delikwenta przechodzi na własność państwa marsjańskiego. Bezpieka instaluje w ich głowach mikroba-agenta, który od tej pory powoduje wszystkimi ich działaniami – i wszystko!

Niesiołowski, Czarnecki, Miller i Kłopotek siedzieli bladzi i przerażeni.
Pierwszy odezwał się Niesiołowski.
– Pisowskie standardy, eee, debaty publicznej – zaczął, żeby jakoś zacząć, i na bieżąco główkował, co dalej – obrzydliwe, urągające dobremu wychowaniu, ściągnęły nam na głowy, eee, najeźdźców z kosmosu… te fora, ten język nienawiści, to jest obrzydliwy język bardzo charakterystyczny dla polityków Prawa i Sprawiedliwości…
– Proszę pana, rządzicie już siedem lat, i gdyby rząd Platformy zajmował się porządnie przeciwdziałaniem korupcji, to ta afera polonezowa w Komendzie Głównej Policji by została zażegnana, a najeźdźca nie miałby na czym nas najeżdżać! – krzyknął Ryszard Czarnecki.
– Rozumiem, że Centralne Biuro Antykorupcyjne wjechałoby na Marsa o 6 rano – powiedział z lekkim uśmieszkiem Leszek Miller – i w asyście TV Republika i TV Trwam.
– No jasne – wypalił Czarnecki – wy byście założyli na Marsie salę tortur i wynajęli ją CIA.

Na dole leciał żółty pasek. Marsjanie dolatywali już do Torunia. Północ Polski płonęła. Pojedyncze zagony Marsjan widziane były już pod Warszawą. W pewnej chwili dach studia zawalił się z łoskotem. Do środka wpadł stary, policyjny polonez caro na sygnale. Wyskoczył z niego Artur Gadowski z zespołu IRA. Wzrok miał błędny, oczy puste. Wyjął zza pazuchy skórzanej kurtki pistolet i z miejsca położył trupem wszystkich dyskutantów.

*

Polska stała w ogniu, a nad ogniem latały policyjne polonezy. Na zachód i południe ciągnęły sznury polskich uchodźców. Wyglądało to smutno i ponuro. Niektórzy ciągnęli samochodami, inni – pieszo. Trasę sprawdzali na Google Mapsach w smartfonach. Przy trasie ich przemarszu stali czescy i niemieccy wolontariusze w żółtych odblaskowych kamizelkach. Niektórzy mieli na twarzach maseczki. Na dłoniach – gumowe rękawiczki. Niemcy otworzyli granicę i patrzyli, jak Polacy, miliony Polaków, ciągną przez ich wysprzątane i wylizane wsie i miasteczka, o chodniczkach wyłożonych drobniuteńką kosteczką, o szyldach wypisanych równą szwabachą.

Nagłówki brukowych gazet i portali alarmowały o „milionowej inwazji katolickich, roszczeniowych hord”. Plakaty niesione w marszach antyimigracyjnych krzyczały:
„IDĄ KATOLICY!”
„BĘDĄ GWAŁCIĆ NASZE DZIECI!”
„NIE KATOLICYZACJI NIEMIEC!”
„ROSZCZENIOWI POLACY ZEŻRĄ NAM CAŁY SOCJAL! DAJ POLAKOWI PALEC, WEŹMIE CAŁĄ RĘKĘ!”
„CZY WSZYSCY BĘDZIEMY MUSIELI CHODZIĆ DO KOŚCIOŁÓW?”
„ONI MAJĄ SMARTFONY I JEŻDŻĄ SAMOCHODAMI! CIESZYMY SIĘ, ŻE UKRADZIONE W NIEMCZECH SAMOCHODY WRACAJĄ DO NIEMIEC, ALE CZY UCHODŹCY POWINNI MIEĆ SMARTFONY?”
„CHCEMY NADAL MÓC UŻYWAĆ PREZERWATYW!”
„ZAKONNICE BĘDĄ BIĆ NASZE DZIECI!”
„NIE CHCEMY NA ULICACH BAND PIJANYCH WĄSACZY!”.

W programach telewizyjnych siedzieli socjologowie i zastanawiali się, czy najazd Polaków nie zachwieje strukturą społeczną Niemiec. Dowodzili, że Polacy są farbowanymi Europejczykami, i że w gruncie rzeczy europejskie wartości są im obce, a wyznają je tylko teoretycznie. Że nie czują odpowiedzialności za jakość demokratycznych instytucji, a wykorzystują je tylko wtedy, gdy jest im wygodnie, do osiągnięcia doraźnych celów. Że nie znają pojęcia dobra wspólnego, a na solidarność powołują się wyłącznie wtedy, gdy albo nic ich ona nie kosztuje, a można zyskać wizerunkowo, albo wtedy, gdy sami chcą na niej skorzystać. Do redakcji dzwonili oburzeni telewidzowie i mówili, że takie opinie to rasizm, że nie wolno patrzeć na Polaków przez pryzmat uprzedzeń. A poza tym – mówiono – oni tylko chcą przejść. Wszyscy bowiem idą do Anglii. Mają tam rodziny i znajomych. Podstawmy im, mówili, na granicę autobusy i niech po prostu sobie przejdą. I do widzenia.

Na granicy Niemiec i Francji przywrócono kontrole, a Francuzi postawili antyimigracyjny płot. Polacy gromadzili się na głównej drodze, przy której zorganizowano tymczasowy obóz dla uchodźców. Krzyczeli „Britain, Britain” i „France, open the door”. Dookoła walały się stosy śmieci. Lekarze bez granic opatrywali otarte stopy. Wolontariusze rozdawali namioty. Francuzi przepuścili przez granicę kilka rodzin z dziećmi, których członkowie byli w złym stanie. Część Polaków zaczęła domagać się równego traktowania. Krzyczeli, że też są w złym stanie, że też mają rodziny, żeby ich też przepuścić. Zaczęli szturmować płot. Francuzi użyli armatek wodnych. Cały świat obiegły zdjęcia Polaków walczących z francuską policją.

„CZY NAPRAWDĘ MAMY WPUŚCIĆ TYCH BARBARZYŃCÓW?” – krzyczały nad zdjęciami nagłówki brytyjskich brukowców.
„WYŻRĄ NAM WSZYSTKIE ŁABĘDZIE ZE STAWÓW”.
„W POLSKICH GETTACH BĘDZIE ŚMIERDZIAŁO WÓDKĄ I GOTOWANĄ KAPUSTĄ”.
„NIE CHCIELI IMIGRANTÓW, A TERAZ SAMI EMIGRUJĄ. CO ZROBIĆ Z MILIONAMI EGOISTÓW?”

Gdzieś pod Monachium struga uciekających na Zachód Polaków spotkała się ze strumieniem migrantów z Syrii i Afganistanu. Obie grupy przystanęły w pewnej odległości od siebie i zaczęły się sobie przyglądać.
– Wypierdalać z naszej Europy! – krzyczeli co bardziej krewcy Polacy.
– Spierdalać do Afryki!
– Jesteśmy chrześcijanami! Nie obcinamy głów niewiernym!
– W sumie to, jako obywatele Unii, którą niespecjalnie lubimy, ale jednak, jesteśmy tutaj, w Niemczech, praktycznie u siebie!
– Jesteśmy obywatelami strefy Schengen, a wy nie!
– O, co tam macie? Czy to smartfony? Co z was za uchodźcy ze smartfonami? Zaraz naszymi smartfonami zrobimy zdjęcia waszych smartfonów i wrzucimy na fejsa, żeby cały świat widział, że macie smartfony!
– Chcecie zabrać europejską pomoc, która należy się bardziej nam niż wam!

Niektórzy z Polaków podchodzili do niemieckich wolontariuszy i serdecznie namawiali, żeby nie rozdawać Syryjczykom wody.
– My się integrujemy – mówili. – Nie to co oni. Chcecie, żeby wam zrobili w Niemczech getta z szariatem? No-go zony?
Niemieccy wolontariusze przyglądali się temu wszystkiemu z szeroko otwartymi oczami.

Polska płonęła.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.