Wspaniała nowina
fot. Kasia Zaremba / Agencja fotograficzna MP

Wspaniała nowina

Rozmowa z Kazikiem Staszewskim

„Solidarność została rozbita w sposób popisowy. Wyszło na to, że była kolosem na glinianych nogach. Zrobiło się ponuro. Ale skoro zajęć na uczelni nie ma, to od razu zaczęliśmy robić próby”. Fragment wywiadu rzeki z Kazikiem Staszewskim

Jeszcze 3 minuty czytania

RAFAŁ KSIĘŻYK: W 1981 r. skończyłeś osiemnaście lat. W tym samym roku brałeś udział w strajku studenckim, wybuchł stan wojenny i zacząłeś spotykać się ze Świadkami Jehowy. Czy określiło to twój światopogląd na tyle, że ten próg dojrzałości należy traktować nie tylko symbolicznie?
KAZIK STASZEWSKI:
Nie, jeszcze głupek byłem. Jeśli chodzi o moje zainteresowanie ruchem solidarnościowym i określenie polityczne, było ono chwilowe. A wynikało w dużej mierze z tego, że na strajkowe wykłady w Instytucie Socjologii przychodzili charyzmatyczni ludzie, tacy o których się czytało. Ze studentami spotykali się Jacek Kuroń, Adam Michnik, Czesław Bielecki, nasi profesorowie Jerzy Szacki i Stefan Nowak. Opowiadali o swoich doświadczeniach z komuną i dlaczego ona jest be. Generalnie wydźwięk był taki, że koniec komuny jest bliski. Profesor Stefan Kurowski, ekonomista z KPN, konfidencjonalnym szeptem mówił nam, że już wiadomo, że to on będzie premierem w nowym rządzie. Słyszałem też teorię, ale nie pomnę, kto ją przedstawił, że Leonid Breżniew już się zgodził na przejęcie władzy przez Solidarność, byle tylko Polska została w Układzie Warszawskim. Bzdura jakaś. Ale nastroje panowały euforyczne i gniewne.

Strajk był odpowiedzią na mianowanie niejakiego profesora Michała Hebdy na rektora Wyższej Szkoły Inżynieryjnej w Radomiu, co nastąpiło odgórnie, wbrew opinii kadry uczonych i samorządu studenckiego, z partyjnego nadania. Protest zaczął rozprzestrzeniać się na wszystkie ośrodki akademickie, przyłączył się też oczywiście bardzo opozycyjny Uniwersytet Warszawski. Strajk okupacyjny trwał jakieś pięć tygodni. Socjologia siedziała w budynku na Karowej.

Jakie nastroje polityczne panowały wówczas w twoim domu?
Wnoszone przez babcię potrzeba spokoju i strach przed jakąkolwiek ruchawką, sprawiały, że niespecjalnie popierało się idee Solidarności. Solidarność generowała niepokój. Kuroń i Michnik uchodzili u mnie w domu za demony zła, a to dlatego, że byli najbardziej medialni wśród opozycjonistów. Oni bywali wtedy w naszym domu. Gdy przyjeżdżał Adam Bromke, znajomy mamy z Kanady, zatrzymywał się na Niecałej i u nas go odwiedzali. Pamiętam, jak mama mu mówiła, że nie życzy sobie, żeby tacy ludzie do nas przychodzili, co wynikało ze strachu. Bromke był profesorem nauk politycznych na uniwersytecie w Toronto albo w Ottawie, a w Polsce kolegą równocześnie komunistów Mieczysława Rakowskiego i Jerzego Wiatra oraz Kuronia i Michnika. Był też właścicielem domku w Radości, gdzie mieliśmy próby.

Już ci mówiłem, że to babcia namawiała mnie, żebym poszedł na strajk, gdy pierwszego dnia jeszcze się nad tym zastanawiałem. Jej zdaniem, gdybym na strajk nie poszedł, mógłbym być szykanowany przez kolegów. Oczywiście nie byłbym, na strajku pojawiła się mniej więcej połowa studentów, a ci których nie było, nie spotkali się potem z żadnymi szykanami. Na strajku zrodziła się za to wspólnota, która istniała przez wiele lat. Do końca mojego pobytu na socjologii była załoga, która strajkowała i reszta. Wśród tych, co strajkowali nie był ważny podział na lata, student piątego roku mógł był twoim kumplem, choć byłeś na pierwszym, co jest raczej niespotykane na uczelniach.

Jak spędziłeś te pięć tygodni strajku?
Przez ponad miesiąc nie widziałem światła dziennego, graliśmy w karty do rana, a potem spaliśmy do zmroku. Dookoła koledzy i koleżanki gnieździli się w salach po dwadzieścia, trzydzieści osób, a my byliśmy w pięciu. Ja, Legia, Janek Grudziński, Maciek Rutkowski zwany Piszczykiem i jeszcze kolega Borowik. Tak zostaliśmy, bo inni jakoś bali się z nami siedzieć, tworzyliśmy atmosferę nieco żulerską. Przez cały czas paliło się światło, paliliśmy papierosy, jedyne czego brakowało to jeszcze flaszek. Muszę jednak powiedzieć z pełnym przekonaniem, wbrew temu, co opowiada obecny, a może już były, prezes ZUS Zbigniew Derdziuk, każdy traktował strajk bardzo poważnie, panowała dyscyplina i nie było picia alkoholu, jeśli już ktoś pił, to tylko na przepustkach.

Tego rodzaju było moje zaangażowanie, nie naszły mnie szersze refleksje, poza hasłem „Hebda chuj”. Kolega Borowik namalował wielkiego Hebdę ze sterczącym penisem ułożonym z liter słowa „chuj” i obrazek zawisł u nas w sali. A potem Borowik uciekł, po tym jak odbył się szturm szkoły pożarniczej. To była brutalna pacyfikacja, która okazała się próba generalną przed stanem wojennym. Trochę studentów przestraszyło się i zrezygnowało, ja siedziałem do końca. Był czas, żeby zakumplować się z Jankiem Grudzińskim. On mnie wtedy uczył podstaw harmonii, a ja przeciągnąłem go na stronę punka. Do tej pory słuchał Emerson, Lake & Palmer, Genesis i Yes, a teraz poznał Sham 69, Buzzcocks, 999. Po strajku zaczął do mnie przychodzić z magnetofonem szpulowym, kasował stare taśmy i nagrywał czady.

Kiedy okazało się, że w sprawie Hebdy komuna nie ustąpi, odbyło się zebranie, wychodzimy czy siedzimy do oporu? Stanęło na tym, że wychodzimy. Na koniec przeszliśmy wszyscy z Karowej Krakowskim Przedmieściem na główny dziedziniec Uniwersytetu. Chociaż cele strajku nie zostały osiągnięte, wejście było triumfalne. To był czwartek, 10 grudnia, a na 17 grudnia była zaplanowana w Warszawie wielka demonstracja, która miała ostatecznie pogrzebać zmurszały twór komunistyczny. Wiedziałem, że mnie tam nie będzie, bo na 17 miałem rezerwację na samolot do Londynu. Babcia już tam była i wybierałem się, aby zostać do świąt. Prawdopodobnie, gdyby generał Jaruzelski wprowadził stan wojenny tydzień później, zostałbym w Londynie. Start miałbym ułatwiony, rodzina na miejscu i jeszcze kuzyn, Jacek Majchrzak, który wyjechał troszeczkę wcześniej i robił w budowlance. Tylko, że wtedy nie zająłbym się muzyką, nie poznał Ani, nie miał z nią cudownych dzieci. Tak że mimo kompletnego ideologicznego przeciwieństwa i niezgody na to, co zrobił generał Jaruzelski, mam mu na stopie prywatnej wiele do zawdzięczenia.

Pamiętasz moment, gdy dowiedziałeś się o wprowadzeniu stanu wojennego?
Dokładnie pamiętam, byłem wtedy na imprezie u Jacka Najdera, który obecnie jest ambasadorem RP przy NATO i trochę też moją rodziną, bo pozostaje skoligacony z rodzicami Karoliny. Mieszkał wtedy w okolicach ambasady radzieckiej, wracałem od niego na Niecałą z buta. Wyszedłem około 22, w mieście widać było ruch, jeździły skoty i przemieszczało się wojsko, do głowy mi jednak nie przyszło, że szykuje się jakaś grubsza akcja. Wróciłem do domu, w telewizji leciał jakiś włoski film, skończył się o północy, w połowie. Przerwano emisję. Poszedłem spać, a rano przyleciała przerażona sąsiadka: „Jaruzelski wprowadził stan wojskowy!”. Tak właśnie powiedziała. Co było robić? Poszedłem do kościoła. Był pełen ludzi, a ksiądz przemawiał dość buńczucznie. Ale sytuacja była przygnębiająca, przecież żyłem z poczuciem, że zwycięstwo jest tuż tuż. W telewizji, co chwilę powtarzali przemówienie Jaruzelskiego, a wieczorem pokazali film wojenny Ewy i Czesława Petelskich „Jarzębina czerwona”. W poniedziałek poszedłem na Karową do Instytutu Socjologii. Docent Michał Pohoski od demografii wszedł na krzesło i mówi: „To jest zupełnie nielogiczna akcja, jesteśmy przekonani, że stan wojenny zostanie zniesiony w ciągu kilku dni”. Stoi Stefan Nowak, jeden z najwybitniejszych metodologów, podchodzę do niego z kolegami. „No co panie profesorze, wojna?”. A profesor Nowak na to: „Dla mnie wojna zaczęła się 17 września 1939 r. i trwa do dzisiaj”.

Ponieważ telefony były wyłączone, wymyślano nowe sposoby komunikowania się. W środę, przyjechał ktoś z Płocka, opowiadał, że Petrochemia strajkuje Fragment wywiadu rzeki Rafała Księżyka z Kazikiem Staszewskim, pochodzi z książki „Idę tam gdzie idę”, która ukazuje się 7 października w wydawnictwie Kosmos Kosmos Fragment wywiadu rzeki Rafała Księżyka z Kazikiem Staszewskim pochodzi z książki „Idę tam gdzie idę. Autobiografia”, która ukazuje się 7 października w wydawnictwie Kosmos Kosmosi zawiozłem tę informacje Timowi Sebastianowi, korespondentowi BBC, którego kojarzyłem zresztą z angielskiej telewizji. W ramach tej sieci nieformalnych połączeń, widywałem się z Piotrem Pawlikowskim, obecnie bankierem w San Francisco. Razem z kolegą Legią poszliśmy do niego na Koszykową, ale po drodze zapomnieliśmy jak on ma na imię. Pukamy, matka zza drzwi: „Kto tam?”, mówimy: „To my, z socjologii. Czy zastaliśmy syna?”. Idiotycznie to zabrzmiało.

Generalnie, po tym czasie euforii, 13 grudnia nagle sprowadził wszystko do poziomu. Solidarność została rozbita w sposób popisowy, wyłapują ich jak chcą, tłumią strajk w kopalni „Wujek” i demonstrację w Gdańsku. Wyszło na to, że Solidarność była kolosem na glinianych nogach. Zrobiło się ponuro. Ale skoro zajęć na uczelni nie ma, to od razu zaczęliśmy robić próby.

Jeśli przypomnieć sobie opowieści Brygady Kryzys czy Dezertera, muzycy z undergroundu nie zajmowali stanowiska na froncie opozycja kontra komuna. W twoim kręgu było podobnie?
Byliśmy poza tym. Dobrze to opisuje jedna akcja z Remontu. Przypałętał się jakiś koleś i opowiada o zadymie:, „No i chłopaki z Solidarności zaczęli napierdalać się z milicją”. Radziwiłł stał obok i mówi do niego: „I Jaruzelski i Wałęsa, wszyscy takie same skurwysyny”. Byłem tego samego zdania. Przy okazji strajku faktycznie poniosło mnie za sztandarami Solidarności i hasłami obalenia komuny, ale ogłoszono stan wojenny i po krótkim okresie załamania spotkałem Świadków Jehowy, a oni dali mi nową nadzieję. Utwierdziłem się w swoim pierwotnym przekonaniu, że to, co dzieje się dookoła jest doczesną walką elementów tego samego systemu politycznego, z którym w ogóle się nie identyfikuję. Co mnie obchodzi, że kłócą się jego frakcje.

Twój kontestatorski zapał ujawniony we wczesnych piosenkach Kultu wynikał z kontaktu ze Świadkami Jehowy, a nie z odzewu na polityczną zawieruchę?
Tak. Choćby „Hej czy nie wiecie / Nie macie władzy na świecie”, wszyscy imputowali, że to apel do komunistów. Nie. To był apel do polityków w ogóle. Władza na świecie należy teraz do Szatana, ale w przyszłości nastanie tu Królestwo Boże. Jeszcze jedna sztandarowa piosenka z tamtych czasów „Wspaniała nowina”, traktuje o tym samym. Wojny tego świata są bez znaczenia, oczywiście giną na nich ludzie i to jest straszne, ale w ostatecznym rozrachunku mamy wspaniała nowinę od Boga Jehowy: „Ostatnia wojna już jest wygrana”. Wszystko jest już przesądzone, a to, co się dzieje tu i teraz służy potwierdzeniu boskiego zamierzenia. A my wiemy kto zwycięży.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.