Las nie uprzedza
fot. Krzysztof Środa

21 minut czytania

/ Literatura

Las nie uprzedza

Krzysztof Środa

Czekałem na swoją herbatę. Przy stoliku obok siedziało trzech mężczyzn. I pomyślałem, że to pewnie są ci, którzy nas nie lubią. Ci, którzy prowadzą swoich wrogów nad morze, żeby długimi nożami odcinać im głowy

Jeszcze 5 minut czytania

– Mówiłem ci, że będzie wojna – mówi Asłam. – Dwa lata temu. Mówiłem?

Faktycznie mówił. Że wojna będzie za dwa lata. Góra trzy. Starałem się mu nie wierzyć. I nie wierzyłem. Ale teraz, kiedy mi o tym przypomniał, po tej historii z Krymem i Donbasem, poczułem się nieswojo.

On jest Czeczenem. Więc wtedy tłumaczyłem to sobie w ten sposób, że ludzie, którym wojna nie odebrała wprawdzie życia, ale pozbawiła większości rzeczy, które na życie się składają – w tym przyszłości – tak właśnie myślą. Że tę przyszłość może im przywrócić tylko jeszcze jedna wojna. No bo ile jeszcze lat miałby żyć w Polsce, gdzie przecież nic go nie czeka. Kompletnie nic.

On jest Czeczenem. Więc z tego samego powodu dopuszczałem myśl, że być może wie, o czym mówi, bo o sprawach związanych ze śmiercią i zabijaniem wie dużo więcej ode mnie. Więcej niż można dowiedzieć się z książek. Ale dopuszczałem ją niekonsekwentnie.

Dziś nie wiem, co o tym myśleć. Zauważyłem jednak, że spotykam się z nim mniej chętnie. Lubię go dalej. Ale nie chcę go słuchać. Dwa lata temu jego przewidywania brzmiały tak fantastycznie, że mogłem po prostu wzruszyć ramionami i o nich zapomnieć. Teraz jest inaczej.
– Jest taka przepowiednia – Asłam mówi dalej – że Rosjanie dojdą do Włoch. Do Watykanu.
– Po co do Watykanu? – pytam.
– Nie wiem. Ale dojdą.

No tak, on wierzy w te wszystkie proroctwa. W tych świętych starców z gór, którzy nie dotykają pieniędzy. Którzy widują przyszłość. I w sny, w których widzi się ją samemu. Ja wciąż patrzę na te rzeczy inaczej. Czyli wcale nie patrzę. A jeśli, to co najwyżej tak, jak się ogląda historie pokazywane w kinie. Sam jednak widziałem – tak się tylko mówi, bo przecież nie widziałem na własne oczy, ale w telewizji – tego nieodgadnionego rosyjskiego prezydenta, jak opowiadał elicie tamtejszych dziennikarzy rzeczy dużo bardziej niedorzeczne niż wszystkie kaukaskie przepowiednie razem wzięte. A oni, jak pilni uczniowie, wpisywali jego słowa do cienkich laptopów, które trzymali na kolanach. Kamera niepotrzebnie pokazywała ich twarze, na których oprócz szkolnego skupienia, widać było strach.

Oczywiście dalej mu nie wierzę. Gdybym wierzył, zamiast pisać o tym, zająłbym się całkiem innymi sprawami. Gdybym wierzył, zacząłbym już teraz zastanawiać się, kto z moich co dziwniejszych znajomych ma szansę znać kogoś, kto mógłby się okazać pomocny przy zakupie karabinu i skrzynki amunicji. Czy choćby pistoletu.

Nie chciało mi się nawet sprawdzić, ile zachodu wymaga kupienie czegoś takiego legalnie. A być może powinienem był zrobić przynajmniej tyle, niezależnie od tego, co sądzę o dawnych przepowiedniach. Bo okazuje się – jeśli wierzyć Asłamowi choć trochę, a ja zaczynam trochę wierzyć – że to nie jest tylko kwestia wojny.

Zabrałem go kiedyś do domu na wsi. Przyjechaliśmy na godzinę przed zmierzchem. W marcu? Listopadzie? Nie pamiętam. Było raczej szaro niż kolorowo. Ale wciąż jasno. Kiedy wyjęliśmy już torby z bagażnika, Asłam przeszedł przez podwórko, minął stodołę i stanął w miejscu, z którego najlepiej widać zaczynające się za nią rozległe, pofałdowane łąki. Podszedłem do niego.
– Pięknie – powiedział, wpatrując się w zamykającą horyzont ciemną ścianę starego lasu. A potem spojrzał na mnie i spytał: – A gdzie Krzysztof masz broń?
– Nie potrzebuję broni – odpowiedziałem z niemądrym, jak się okazało uśmiechem. – Ja tu wszystkich znam.
Pokręcił głową.
– Nie o to chodzi – powiedział. I po chwili dodał: – Wiesz, las nie uprzedza.
Nie spytałem, co dokładnie miał na myśli. Byłem prawie pewien, że nie chodziło mu o mieszkające w lesie zwierzęta.

Oni tak mają na Kaukazie – odprowadzają swoich bliskich na lotnisko. A potem, kiedy tamci wracają, przyjeżdżają ich witać. Czasem całymi rodzinami. Kiedyś widziałem to w Armenii. To dla nich jakoś ważne.
Dlatego kiedy leciałem do Maroka po raz pierwszy, Asłam powiedział:
– Odprowadzę cię na lotnisko.
– Nie trzeba – odpowiedziałem. – Wezmę przecież taksówkę. Mam tylko plecak. I małą torbę.
– Odprowadzę cię. Przyjadę do centrum. I tak musisz tamtędy jechać. Będę czekał koło dworca. Zatrzymasz się i pojedziemy razem.

Tak zrobiliśmy. Czekał na mnie pod dworcem Śródmieście. Musiał wstać wcześnie, żeby dojechać tu na ósmą trzydzieści. Wsiadł, przywitaliśmy się i przez chwilę milczeliśmy. Ja, ponieważ spałem krótko, on – ponieważ myślał pewnie nad tym, co zamierzał dopiero powiedzieć. Wreszcie się odezwał:
– Będzie tak. Ty teraz wyjeżdżasz. Ale kiedyś – miałem taki sen – pojedziemy tam razem. Do Maroka, może do Egiptu. Nie wiem, widziałem dużo piasku. Będzie gorąco i będzie dużo piasku. Ale nic z tego nie wyjdzie. Nic nie zarobimy. Potem zachoruję. Będę ciężko chorował i będzie się już wydawało, że umrę. Ale wyzdrowieję. I wyjedziemy jeszcze raz. I wtedy zrobimy biznes. Poważny biznes. Zobaczysz.


Od tej pory minęły dwa lata. Nie pojechaliśmy razem ani do Maroka, ani do Egiptu, a Asłam cieszy się na szczęście dobrym zdrowiem. No cóż, rzadko zdarzają się sny, w których można spojrzeć na kalendarz, żeby sprawdzić dokładną datę. Ale dziwnie dobrze zapamiętałem tę rozmowę. I czasem zastanawiam się, jak by to było – pojechać we dwóch do Maroka.

Tym razem jednak nie chodzi mi o Maroko. Chodzi o tę domniemaną wojnę. Asłam niewielu rzeczy jest tak pewien, jak tego, że ona zacznie się najpóźniej w ciągu roku. Potrafi więc ni z tego, ni z owego zapytać:
– A ty Krzysztof, co zrobisz, jak tu wjadą Rosjanie? Będziesz walczył?
Ja wzruszam tylko ramionami, bo oczywiście w żadną wojnę nie wierzę. Ale żeby nie wdawać się w kolejną dyskusję w tej sprawie, odpowiadam wymijająco:
– Wiesz, ja nie byłem w wojsku. Pewnie nie potrafiłbym nawet odbezpieczyć karabinu.
Asłam śmieje się. Wygląda na to, że niczego innego się po mnie nie spodziewał.
– No to dokąd wyjedziemy? – pyta.

Pyta, bo po pierwsze, wie świetnie, że tu zostać się nie da, a po drugie, nie wyobraża sobie, żebyśmy mogli szukać ratunku osobno. Jesteśmy przecież przyjaciółmi. A poza tym ta wojna, tym razem, nie będzie już jego wojną.

Mówi, że trzeba jechać gdzieś do Skandynawii, że tam nie dojdą. Co mi z kolei wydaje się dziwne. Do Skandynawii mają przecież niedaleko. Zamiast więc milczeć, pozwalam się wciągnąć w rozmowę.
– Nie, lepiej pojechać do Maroka – sugeruję. – To dużo dalej. A poza tym pamiętasz, powiedziałeś, że kiedyś pojedziemy tak razem.
Patrzy na mnie z uznaniem i uśmiecha się.
– Nieźle – mówi. – Tak. Do Maroka. Masz rację. Tam nie dojdą.

Ale przy jeszcze jednej podobnej dyskusji wybieram inną strategię. Kiedy pyta mnie znowu, gdzie wyjedziemy, odpowiadam:
– Nigdzie. Wiesz, mam taki dom. Na wsi. Nie ten, w którym byliśmy. Inny. Jego nikt nie znajdzie. Nikt w nim nie mieszka. Kiedyś ci pokażę.

I pokazałem mu. Ale to było później, już po tym, jak podzielił się ze mną tamtą wiedzą, która tak nieprzyjemnie zapadła mi w pamięć – że las nie uprzedza. Nie byłem więc pewien jego opinii.

Dom stoi w nadspodziewanie głębokiej jak na tę okolicę kotlinie, obok małego, otoczonego lasem jeziora. Kilometr od wsi. Jest wielu ludzi, którzy mieszkają w tych okolicach od dzieciństwa, a mimo to nie wiedzą o jego istnieniu. Żeby do niego dojść, skręca się z asfaltu w gruntową drogę i idzie nią między polami w górę, do miejsca z którego widać już otoczony starymi drzewami fundament innego domu – tyle że jego nie ma już od dawna. Tu trzeba skręcić w lewo i iść ze cztery minuty prosto, nieco w dół, a potem znów w górę, aż do skraju lasu. Przez chwilę wydaje się, że droga zaraz się skończy, ale to nieprawda. Dopiero gdy dochodzi się do linii drzew, widać, że jej dalszy ciąg, zwykle porośnięty wysoką trawą, kieruje się w prawo. Nie wiadomo jednak, po co miałoby się iść dalej. Tam przecież nic nie ma – tylko grzbiet opadającej gdzieś łąki i kolejne, coraz dalsze odsłony lasu, malowniczo poukładanego na pasmach niskich wzgórz.
– Widzisz gdzieś jakiś dom? – spytałem.
– Nie.
– No właśnie.

Kiedy jest się już tutaj, wystarczy zrobić kilkanaście kroków i dom wyrasta jak spod ziemi. Okazuje się, że cały czas tu był, niecałe sto metrów dalej i dziesięć metrów niżej, na końcu łąki. Testowałem ten efekt wcześniej na kilku osobach i zawsze działał. Zadziałał i tym razem. Asłam był pod wrażeniem.

Najpierw obszedł dom dookoła, tak jakby chciał sprawdzić, czy można się z niego wymknąć z tamtej drugiej, tylnej strony i ukryć od razu w gęstwinie drzew. Ja wiem świetnie, że można. Zastanawiałem się nad tym już dawno temu. Właściwie nie wiadomo dlaczego – wtedy przecież nie znałem Asłama, nie znałem więc też żadnych kaukaskich przepowiedni – ale zastanawiałem się.

Potem obejrzał strych i piwnicę, a kiedy wyszedł wreszcie na zewnątrz i rozejrzał się raz jeszcze, spytał tylko:
– Tu jest dużo zwierzyny?
– Dużo.
– Jakiej?
– Jakiej chcesz. Jelenie, sarny, dziki. Bobry. Są nawet wilki.
To ostatnie dodałem, bo wiem, że na nich wilki działają inaczej niż na innych ludzi. Zamiast odpychać, przyciągają ich.
– Wilki?
Jego oczy roześmiały się, ale dla niepoznaki pokręcił głową – tak jak się to robi, kiedy widomość jest za dobra, by można było w nią uwierzyć.
– Tak. Wilki. Widziałem kiedyś dwa. Tam, czterdzieści metrów od domu.

Myślałem więc, że mam tę sprawę załatwioną. Myliłem się. Minęło kilka miesięcy i Asłam znów zaczął się zastanawiać, gdzie będzie można przeczekać złe czasy.
– Twój dom pod lasem może i jest dobry. Ale nie na długo. Z polowania nie wyżyjesz. I kiedyś będziesz musiał wyjść do ludzi. A ludzie w czasie wojny się zmieniają. Widziałem to. Przestają być ludźmi.
– No to zostaje Marko – mówię, bo nauczyłem się już uczestniczyć w tych rozmowach, tak jakbym traktował je poważnie. Jak w jakiejś zabawie.
– Maroko to też zły pomysł.
– Dlaczego? – pytam. – Nie byłeś tam. To spokojny kraj. To nie Irak czy Syria.
– Teraz może spokojny. Dopóki się nic nie dzieje. Ale kiedy w Europie będzie źle, tam też zaczną się kłopoty. Wiesz, jak gdzieś jest za dużo muzułmanów, prędzej czy później muszą być kłopoty. To też widziałem. Pamiętasz, opowiadałem ci. O wahabitach.
– Tak, pamiętam – przyznaję.

Wygląda więc na to, że nie pojedziemy razem do Maroka. Może to i lepiej. Jeśli bowiem nie sprawdza się sen, w którym Asłam widział nas dwóch i mnóstwo piasku, być może nie spełnią się również przepowiednie czeczeńskich świętych starców.

fot. Krzysztof Środafot. Krzysztof Środa

Może Asłam ma rację. Że z tego Maroka nic nie będzie. Ani żadnej kryjówki na czas wojny, ani w ogóle nic. Przyszło mi to do głowy, kiedy byłem tam ostatnio. Miałem już kupiony bilet powrotny, na razie tylko do Paryża – żeby nie trafić do domu aż tak szybko. I jakiś dzień czy dwa po tym, jak go kupiłem, trzej muzułmanie, w Paryżu właśnie, weszli do redakcji tego dziwnego tygodnika i zastrzelili dwanaście osób. Dwanaścioro żywych ludzi.

Nie musiałem nawet dowiadywać się tego z internetu. Następnego dnia w Agadirze miejscowi mężczyźni siedzący w kawiarni hotelu Cinq Parties du Monde trzymali przed sobą rozłożone gazety i wpatrywali się w wydrukowane wielkimi literami tytuły. Więc widać było, że coś się stało. A ponieważ jedna z gazet była po francusku, wystarczyło rzucić na nią okiem, by dowiedzieć się więcej.

Na twarzach czytających widać było skupienie, ale nic poza tym. Żadnych emocji. I nie wiadomo było, co myślą. Czy niepokoją się, że w przyszłym roku do ich kraju przyjdzie jeszcze mniej turystów niż w poprzednim, i tak nienajlepszym sezonie? Czy martwią się, że kiedy wybiorą się – oni sami albo ktoś z ich bliskich – po raz kolejny do Francji, zostaną potraktowani gorzej niż zwykle? A może przeciwnie – może nie pokazując tego po sobie, cieszą się i czekają na więcej równie dobrych wiadomości? Byli nieodgadnieni. Ale widać było, że czytają uważnie.

Nie, nie bałem się lecieć do Paryża. Wiedziałem, że przez najbliższe kilka tygodni będzie jednym z najbezpieczniejszych miast świata. Może nawet najbezpieczniejszym. Po prostu przyglądałem się, tego dnia i przez dwa następne, czytającym gazety mężczyznom. Zastanawiałem się, o czym myślą. Wstyd przyznać – byłem w Maroku szósty raz i wciąż nie miałem w tym kraju żadnych znajomych, z którymi mógłbym o tym poważnie porozmawiać. Dotarło do mnie, że nadal jestem tu obcy. A jeszcze niedawno wydawało mi się, że jest inaczej.

Dzień przed wylotem poszedłem na plac targowy w Taghazoucie, ten sam, na którym pół roku wcześniej szykowałem się do obejrzenia niezrozumiałej dla mnie, lecz koniec końców nierozpoczętej bójki. Tam właśnie, w jednym z tych niby sklepów, niby barów można wypić najlepszą w całym miasteczku herbatę z miętą. Najlepszą i najtańszą. Zamierzałem spędzić przy niej co najmniej pół godziny, więc po drodze kupiłem dwa czerwone winstony. Tak jest w Maroku – prawie na każdym rogu można znaleźć faceta, który siedzi na maleńkim stołku i z ustawionego na chodniku pudełka albo zwykłego kartonu sprzedaje na sztuki papierosy kilku najpopularniejszych marek.

Wszedłem do sklepu. Za ladą, w półmroku krzątał się chudy mężczyzna o nieprzyjemnie zapadniętej, pomarszczonej twarzy. Byłem tu nie po raz pierwszy i znaliśmy się całkiem nieźle – na tyle, że gdy spotykaliśmy się w którejś z uliczek Taghazoutu, mówiliśmy sobie „dzień dobry”. Kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się przyjaźnie. Tak jak zwykle. Tak jak wesoły, lecz trochę nieśmiały chłopiec, który być może i chciałby coś powiedzieć, ale woli odbyć tę rozmowę we własnych myślach, by cieszyć się nią prywatnie i bez świadków.

Zamówiłem herbatę. Wiedziałem, że będę musiał na nią poczekać. Na tym to polega. Że na nią się czeka, jednak bez zniecierpliwienia, bo wie się, że im dłużej trwa jej przygotowanie, tym będzie smaczniejsza. Wyszedłem na zewnątrz i usiadłem przy stoliku. Obok siedziało trzech mężczyzn. Nie było w tym nic dziwnego. Zawsze tu ktoś siedzi, ponieważ oni potrafią cieszyć się jednym czajniczkiem herbaty – we dwóch lub trzech – ze dwa razy dłużej niż ja w pojedynkę. Nawet godzinę.

Nie, nie czytali gazet. W Taghazoucie mało kto to robi. Ale byli jacyś inni. Jakoś nie pasowali. Nie polegało to na tym, że nie wiedziałem ich nigdy wcześniej. W końcu nie widziałem tu jeszcze wszystkich. Mieli po trzydzieści kilka lat. Ubrani byli bardziej po europejsku niż po marokańsku, tyle że jakoś słabo – biednie, tandetnie i nijako. No i byli poważni. Żaden się nie uśmiechał. Pochyleni nad blatem stołu o czymś rozmawiali. I nie była to jedna z tych tutejszych sennych rozmów o niczym, których rytm, nie rozumiejąc oczywiście ani słowa, zdążyłem już poznać równie dobrze jak szum fal oceanu. O coś w niej chodziło.

I pomyślałem, że to pewnie są ci, którzy nas nie lubią. Ci, którzy owijają sobie twarze czarnymi chustami, a potem prowadzą swoich wrogów nad morze, żeby długimi nożami odcinać im głowy. Tak jakby wszystkie dni roku myliły się im z tym ich delirycznym świętem Id al-Adha, kiedy ulice miast są czerwone od krwi zarzynanych owiec, kóz i wielbłądów. Tak, to oni – pomyślałem. Oni albo ich koledzy. Ci, o których mówił Asłam – że przez nich z tego Maroka na dłuższą metę nic nie będzie.

Niestety nie miałem czasu zastanowić się dokładniej nad tym przykrym przeczuciem, bo właściciel sklepiku przyniósł moją herbatę. Trzeba było się nią zająć.

Na tym to polega. Że się na nią czeka, a potem, kiedy się ją dostaje, zamiast zabrać się do picia, trzeba wykonać jeszcze mnóstwo czynności. Najpierw, póki napar jest gorący, do blaszanego czajniczka wkłada się pęczek gałązek świeżej mięty – cały lub połowę, jak kto lubi. Ja wkładam cały.

Mam też swój własny sposób radzenia sobie z tymi dwiema wielkimi kostkami cukru. Jednej w ogóle nie dotykam. Wiem, że nie będzie mi potrzebna. Drugą dzielę na trzy części. Nie jest to łatwe i wymaga wysiłku, dlatego po kilku dniach spędzonych w Maroku na palcu wskazującym lewej dłoni, którym podpieram przełamywane kostki mam otartą, a później stwardniałą skórę.

Kiedy już udaje mi się podzielić cukier na kawałki, nie wrzucam ich do herbaty. Odkładam je na tacę i zabieram się do przelewania. Tak mi tłumaczyli miejscowi. Że to ważne. Że należy wziąć czajniczek i wlać herbatę do szklanki, a właściwie szklaneczki – w zupełnie innych okolicznościach zmieściłoby się w niej zaledwie sto gram wódki. Wlać po raz pierwszy. A potem przelać ją z powrotem ze szklanki do czajniczka. I powtórzyć to raz, drugi, trzeci, czwarty. To też nie jest proste, ponieważ trzeba nalewać z jak największej wysokości, żeby herbata w końcu się spieniła – nie jak piwo, bo tego nie da się osiągnąć, ale tak by jej powierzchnia pokryła się gęstym, kilkumilimetrowym kożuchem drobnych bąbelków.

Oni robią to tak, że przechylają czajniczek jakieś dziesięć centymetrów nad szklanką, a kiedy herbata już cieknie, podnoszą go zdecydowanym, lecz płynnym ruchem – może nie na pół metra, ale niewiele brakuje – żeby chwilę później, kiedy naczynie jest prawie pełne, opuścić go równie gwałtownie i odchylić do tyłu. Próbuję ich naśladować i wychodzi mi to coraz lepiej, wiem jednak, że osiągnięcie tej samej precyzji i gracji będzie mnie jeszcze kosztować wiele pracy. Jeśli w ogóle nie jest już za późno, żeby się tego nauczyć.

Nie wiem właściwie, po co robi się to wszystko. Podejrzewam tylko, że nie chodzi o samą pianę, lecz o efekt podobny do tego, który uzyskuje się w czasie dekantacji wina. Napar miesza się z powietrzem, zawarte w nim garbniki utleniają się i miękną, pozwalając zaistnieć innym, delikatniejszym smakom i aromatom.

A co z cukrem? Oni od razu wrzucają do czajniczka całą kostkę, która rozpuszcza się w czasie tych radosnych przelewek – bo one, nawet jeśli nikt się przy tym nie uśmiecha, są radosne właśnie, bardziej niż samo picie herbaty. Ja robię inaczej. Kiedy herbata zaczyna się pienić, mniej więcej po trzecim cyklu, wrzucam do pustej szklanki kawałek cukru. I napełniam ją raz jeszcze. Ponieważ cukier rozpuszcza się tylko częściowo, herbata początkowo jest gorzka, lecz z każdym kolejnym łykiem staje się słodsza. A chwilę później – za słodka. Nic nie szkodzi. Mogę ją wtedy przelać do czajniczka i do opróżnionej szklanki wrzucić drugi kawałek cukru albo odwrotnie – rozcieńczyć przesłodzoną herbatę wciąż gorzką herbatą z czajniczka. Mogę się bawić. To bardzo przyjemne.

Opowiadam o tym tak szczegółowo, żeby wiadomo było, dlaczego poczułem się tak źle, gdy mając przed sobą pierwszą gotową do picia porcję herbaty, sięgnąłem po papierosa i, chwilę później, odkryłem, że nie mam przy sobie zapalniczki.

W tego rodzaju maniakalnych procedurach i ceremoniach ważne jest, by wszystkie elementy ułożyły się w idealną, niezmienną konfigurację. W przeciwnym razie wszystko traci sens. Mogłem oczywiście wstać i pójść do kiosku z papierosami albo do sąsiedniego sklepu – w obu przypadkach nie dalej niż czterdzieści metrów. Ale czekałem na tę chwilą za długo, żeby ją teraz odwlekać.

Rozejrzałem się. Jedyna zapalniczka, którą znalazłem w zasięgu wzroku, leżała na sąsiednim stoliku, między trzema nietypowo poważnymi Marokańczykami.
No przecież nie utną mi głowy tutaj, na środku placu – pomyślałem.

Wstałem więc śmiało, podszedłem do nich i poprosiłem o ogień. Facet po prawej, zdaje się że młodszy od dwóch pozostałych, sięgnął po zapalniczkę i podał mi ją, nie przerywając rozmowy. Spojrzał na mnie – przelotnie – dopiero wtedy, gdy odłożyłem ją na stolik i powiedziałem „dziękuję”.

Zadowolony z siebie wróciłem z zapalonym winstonem do mojej herbaty, żeby dalej wędrować po rozgałęziającym się z każdą przelewką kontinuum goryczy i słodkości. I dopisywać kolejne słowa i zdania do książki, której, zdaje się, wolałbym nie pisać.

Minął kwadrans a może pół godziny. Trzej Marokańczycy zakończyli rozmowę i wstali. Idąc w stronę placu, minęli mój stolik. Ale gdy byli już jakieś pięć metrów dalej, jeden z nich, ten najmłodszy, zawrócił nagle i z prawą ręką schowaną w kieszeni podszedł do mnie.
Teraz na mnie patrzył.
– Pan nie ma zapalniczki – powiedział. – Ja mam dwie. Zostawię panu jedną.
Położył przede mną zapalniczkę i zanim zdążyłem powiedzieć „dziękuję”, odszedł szybkim krokiem, żeby dogonić kolegów.

Przelałem resztkę niedopitej herbaty do czajniczka, wrzuciłem do pustej szklanki ostatni kawałek cukru i zalałem go wciąż ciepłym naparem. To dziwne – pomyślałem – jak długo te tandetne, blaszane czajniczki trzymają temperaturę. Herbata spieniła się resztką sił.
Sięgnąłem po drugiego winstona.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.