Strzał

13 minut czytania

/ Film

Strzał

Rozmowa z Magnusem von Hornem

Ludzie w Polsce potrafią czasem wygadywać niesamowite głupoty; najpierw mówią, potem myślą. Polacy jednak nie boją się uczuć, które nimi targają i mimo wszystko – to mi się podoba, mówi szwedzki reżyser, wykształcony w Łodzi

Jeszcze 3 minuty czytania

ANNA BIELAK: Pamiętasz swoje młodzieńcze zetknięcie ze śmiercią?
MAGNUS VON HORN
: Nie, bo nigdy nie miało miejsca. Rodzice bardzo mnie chronili przed wszystkim, co mogło we mnie zostawić mocny ślad, zranić albo przestraszyć. Nie wiedziałem, co to przemoc, nie miałem kontaktu z alkoholem i narkotykami. Dosyć późno odkryłem, jak wygląda naprawdę świat. Chyba dopiero w Polsce. Myślę, że dlatego staram się dotknąć zła w swoich filmach.

Karl Ove Knausgård w drugim tomie „Mojej walki” opisuje siebie w roli ojca. Norweską spontaniczność i emocjonalność zderza z modnym wśród rodziców w Sztokholmie paranoicznym podejściem do idealnego i poprawnego politycznie modelu wychowywania dzieci. Wyłania się z tego dosyć negatywny obraz Szwecji jako kraju chłodnego i odizolowanego od uczuć. Jak ty patrzysz na świat, w którym się wychowałeś?
Zgadzam się z Knausgårdem, który ostatnio nazwał nawet Szwecję krajem Cyklopów [duży szum w szwedzkich mediach wywołał tekst opublikowany przez pisarza w „Dagens Nyheter”, w którym Knausgård twierdzi, że Szwedzi mają ograniczone horyzonty, nie potrafią tolerować wieloznaczności, wybiórczo podchodzą do świata i negują istnienie tego, co nie jest takim, jakim chcieliby to widzieć – przyp. red.]. Szwedzi zawsze mają dobre chęci i czują, że wyznawane przez nich wartości są najlepsze i najzdrowsze na świecie. Chcemy być dla świata przykładem. Systemy inne niż nasze uważamy za niedobre.

Magnus von Horn

Szwedzki reżyser i scenarzysta. Absolwent Szkoły Filmowej w Łodzi. Autor kilku nagradzanych filmów krótkomtrażowych. „Intruz”, debiut pełnometrażowy von Horna, miał premierę podczas tegorocznego festiwalu w Cannes.

Wszystko chcemy utrzymać w stanie równowagi, staramy się nikogo nie ranić, ale ta poprawność nie zawsze wychodzi nam na zdrowie. Mnóstwo teoretyzujemy i nie pozwalamy sobie na błędy. A to rodzi napięcie. W Szwecji dystans jest nawet między tym, co robimy, a tym, co czujemy. Obrażamy się, kiedy Knausgård nam to wytyka. Chcemy być idealni i zapominamy o podstawowych emocjach. Miłość, nienawiść i złość traktujemy jako coś prymitywnego. Jeśli umiesz zachować pełny spokój w momencie, kiedy ktoś cię werbalnie atakuje, będziesz w Szwecji przyjęty z otwartymi ramionami. Ten, kto pokazuje emocje, jest słaby. Moim zdaniem to absurdalne.

Bohaterowie „Intruza”, twojego fabularnego pełnometrażowego debiutu, nie obawiają się przyznać tylko do jednej emocji – do lęku. Inaczej sytuacja wygląda z Johnym, który zabił koleżankę i po odsiadce w poprawczaku wraca do rodzinnej wsi. On jest gotów, by się skonfrontować.
John [Ulrik Munther – przyp. red.] nie ma się już czego bać. Jest raczej jak ziarnko piachu w oku. Drażni. Przypomina o dramacie, wywołuje dyskomfort. Taka jest jednak jego funkcja. Uświadamia ludziom wokół siebie, że problemów społeczności nie da się wyrzucić poza jej nawias.

Obecność Johna może coś zmienić?
Oczywiście! Każda postać w filmie zmieni się pod jego wpływem. Ojciec Johna powie mu w oczy to, co czuje. Przyzna się, że popełnił błąd. Chłopcy w klasie odkryją w sobie podobne mu emocje i przestraszą się ich. Matka ofiary, dziewczyny, którą zabił, postawi sobie pytanie, czy zemsta i nienawiść cokolwiek załatwią? Obecność Johna w rodzinnej wsi jest bardzo bolesna dla jej mieszkańców, ale pozytywna, bo za jej sprawą na światło dzienne wychodzą emocje i nieprzepracowane traumy.

Co w tobie zmienił przyjazd na studia do Polski?
Polska jest zupełnie inna. Ludzie potrafią tu czasem wygadywać niesamowite głupoty; najpierw mówią, potem myślą. Wpływ polityki i religii na życie strasznie mnie tu dziwi. Polacy jednak nie boją się uczuć, które nimi targają i mimo wszystko – to mi się podoba. Mnie łączy z tym miejscem jednak przede wszystkim rodzina – żona i dziecko. Przyjechałem do Łodzi na studia, żeby zmienić otoczenie, nauczyć się obcego języka, poznać nową kulturę i ludzi. Nikt z moich znajomych wcześniej nie jeździł do Polski, choć przecież jest ona tak blisko. Nie wiedzieli, po co mieliby to robić. A ja chciałem zobaczyć, jak tu jest. Dzięki temu zyskałem nową perspektywę, która pomaga mi patrzeć na świat świeżym okiem. Mam dystans do Szwecji, bo tam nie mieszkam, i dystans do Polski, bo nie urodziłem się Polakiem. Ale w łódzkiej szkole filmowej nauczyłem się robić filmy i odkryłem, co naprawdę interesuje mnie w kinie.

Co takiego?
Inspiruje mnie poetyka kina Bruno Dumonta, twórczość Michaela Hanekego i Carlosa Reygadasa. Fascynują mnie dobre historie, które są opowiadane w nieprzewidywalny sposób. Chcę kręcić filmy o ekstremalnych sytuacjach, które nie tracą wiarygodności w oczach zwykłych ludzi. Uwielbiam też filmy, w których narracja odbywa się w sferze wizualnej; zdjęcia mają swoją siłę.

Magnus von Horn„Intruz”, reż. Magnus von Horn

Wejście na plan „Intruza” z Łukaszem Żalem – autorem zdjęć – poprzedziło wymyślenie dziesięciu operatorskich przykazań.
Wizualna koncepcja filmu jest wysnuta z charakteru głównej postaci. Kamera nie żyje z Johnem w symbiozie, ale działa niejako na przekór niemu. Nie chciałem tworzyć poczucia harmonii, bo nie ma go w świecie przedstawionym. Bohaterowie nie umieją się dogadać ani ze sobą nawzajem, ani ze swoją głową. Ich myśli i emocje nie idą ze sobą w parze. Uznałem, że im więcej dramatu jest w scenie, tym pasywniej musi się zachowywać kamera. Ma bardziej przypominać kota, który z bezpiecznej oddali i chłodnym okiem obserwuje kłótnię, niż psa, biorącego w niej udział. Nie chcieliśmy, żeby była empatyczna. Miała być jednak cierpliwa, widzieć i rozumieć więcej niż bohaterowie. Chcieliśmy, żeby ramy kadru przypominały więzienie, które John opuścił tylko pozornie. Widzowie mieli zaś patrzeć na świat z perspektywy wielu postaci, bo każda z nich ma swoje racje.

Dystansujesz się do historii czy robisz wszystko, żeby nie sprawiać wrażenia kogoś, kto szuka winnych?
W mojej głowie wszystkie postaci są skomplikowane, mają swoje zdanie i własne historie do opowiedzenia; są trójwymiarowe, czerń i biel to za mało. Staram się to podkreślić w „Intruzie”, bo nie wierzę ani w totalne zło, ani totalne dobro. Wszyscy mamy w sobie oba te pierwiastki i często tylko od okoliczności zależy, które wezmą w nas górę. Ten, kto popełnił zbrodnię, nie jest gorszy od tego, który nigdy nie podniósł ręki na drugiego człowieka. Sytuacja go do tego nie zmusiła, ale wszystko może się jeszcze zmienić. W „Intruzie” John jest traktowany jako ten najgorszy, jako zbrodniarz, psychopata. Wszyscy dają sobie prawo do tego, by go bić lub wyzywać. Uważasz, że szkolny kolega Johna, Kim, który kopie go w głowę i omal nie zabija jest lepszym człowiekiem? Nie, on też ma w sobie zło i też traci nad sobą kontrolę. Karze kogoś za zabójstwo, ale sam omal nie doprowadza do kolejnego.

Wielu bohaterów twoich krótkich filmów – „Intruza” poprzedziły m.in. „Bez śniegu” i „Radek” – dokonuje rzeczy nieodwracalnych. Jakie czynniki lub sytuacje wyzwalają w nas zło?
Nie wiem. Ale do takich czynników na pewno należą ekstremalne emocje, które przeżywamy. A kiedy jesteśmy młodzi, nie zawsze rozumiemy, co i dlaczego czujemy. Toczymy walkę z samymi sobą i czasem robimy straszne rzeczy. Im jesteśmy starsi i bardziej skłonni do refleksji, im lepiej znamy siebie oraz im bardziej rozumiemy mechanizmy, które rządzą światem – tym łatwiej zyskujemy kontrolę.

Kiedy jesteśmy młodzi, kontrolę nad emocjami sprawuje system edukacji – szkoły, instytucje, rodzice.
W nich rodzą się raczej idee miłości, nienawiści i bliskości. W „Intruzie” między ojcem a synem tej miłości nie ma. Nikt w tym domu się nie obejmuje, nie dotyka, nikt nikogo nie przytula. Johnowi brakuje też słów, żeby wyrazić swoją tęsknotę za czułością i potrzebą bliskości. Ojciec nie umie jej zaspokoić. Nie wie, jak się zachować. To niezdrowy układ. 

„Intruz”, reż. Magnus von Horn„Intruz”, reż. Magnus von Horn

Z czego wynika nieumiejętność porozumiewania się ze sobą?
Sądzę, że częściej zmagają się z nią mężczyźni niż kobiety. Mężczyźni bardziej wstydzą się swoich emocji i boją postępować w zgodzie z nimi. Za tym lękiem stoją tysiące lat ewolucji i tradycji. Kiedyś mężczyźni musieli zarządzać, brać na siebie odpowiedzialność za rodzinę, utrzymywać ją. Kiedy brat stawał się wrogiem, trzeba go było zabić, jeśli tak było lepiej dla społeczności lub kraju. Kiedy wybiera się dobro ogółu, stawiając na szali własne; kiedy staje się obok siebie, by stać w tłumie z innymi, łatwo przerodzić się w cień człowieka. Łatwo też odsunąć się od emocji. Zdrowy rozsądek często blokuje do nich dostęp, a uczucia trzeba rozpoznawać, nazywać, akceptować. Na szczęście, choć w cenie wciąż jest racjonalne myślenie, czasy się powoli zmieniają. Uczymy się zaglądać w głąb siebie i zastanawiać, czy jesteśmy szczęśliwi, czy kochamy partnera, czy jesteśmy zadowoleni z pracy?

A jeśli nie?
To możemy ją zmienić. Możemy wszystko zmienić! (Mówię o możliwościach, które mamy jako przedstawiciele europejskiej klasy średniej).

A co mogą kobiety? Trochę spychasz je na drugi plan.
I dlatego świat, w którym żyją mężczyźni, jest niezdrowy. John spotyka na swojej drodze trzy kobiety i każde z tych spotkań będzie dla niego krokiem naprzód w stronę dorosłego życia. Brak kobiet w tym świecie boli każdego z przedstawionych mężczyzn. Jeśli potraktujemy to symbolicznie, znów wrócimy do kwestii braku kontaktu z emocjami, które kobiety reprezentują.

Bardzo długo szukałeś aktora, który uniósłby ciężar tych kulturowo-społecznych problemów. Chciałeś, żeby w rolę Johna wcielił się amator, finalnie nastolatka zagrał Ulrik Munther, znany szwedzki piosenkarz.
Odkąd zacząłem pisać scenariusz, wiedziałem, kogo i czego szukam, ale w trakcie tych poszukiwań znalazłem kogoś i coś zupełnie innego. I jestem z tego powodu bardzo zadowolony! Wydawało mi się, że w postać Johna musi się wcielić chłopak, który jest podobny do tej postaci – pochodzi ze wsi, wie, czym jest praca na roli i jak wygląda życie w małej społeczności. Znalazłem kogoś takiego, ale tuż po castingu zrezygnował. Kiedy okazało się, że kręcimy jesienią, odmówił wzięcia udziału w zdjęciach, bo wolał polować na łosie... A ja absolutnie uszanowałem jego decyzję. To naiwne wierzyć, że wszyscy marzą tylko o tym, żeby stać się gwiazdą srebrnego ekranu. Kolejny aktor zrezygnował z projektu z powodów osobistych, rodzinnych.

To was zmusiło do zamknięcia rozpoczętej produkcji i przesunięcia terminu zdjęć o sześć miesięcy.
Tak. To było dla nas strasznie bolesne, utopiliśmy też mnóstwo pieniędzy. Pamiętam, jak siedzieliśmy później z Mariuszem Włodarskim, producentem filmu, w szwedzkim mieszkaniu przed telewizorem, całkowicie zrezygnowani. I zobaczyliśmy dokument o Ulriku. Nie mieliśmy pojęcia, kim jest – potem okazało się, że to idol nastolatek. Spotkałem się z nim. Zrobiliśmy kilka prób i uznałem, że jest bardzo dobry. I gwiazdą jest na scenie – na planie filmowym był amatorem.

Jak pracowałeś z kimś, kto nigdy nie grał w filmie, ale wie, jak flirtować z kamerą?
Ulrik urodził się w tym samym miasteczku pod Göteborgiem co ja, więc szybko złapaliśmy kontakt. Stał się trochę moim alter ego. Dobrze się rozumieliśmy i to było dla mnie bardzo ważne. Aktor, którego chciałem obsadzić w głównej i tak trudnej roli, musiał być wiarygodny przede wszystkim w moich oczach. Cały czas się zastanawiałem, jak sam bym się zachował, będąc w jego sytuacji. Ulrik nie był rolnikiem, ale na miesiąc zamieszkał na farmie, wstawał codziennie przed szóstą rano i pracował do siedemnastej. Uczył się doić krowy i prowadzić ciągnik. Chodziliśmy też razem na treningi bokserskie. Próbowałem także wzbudzać w nim różne emocje. Kilka razy zamknąłem go w pokoju dźwiękoszczelnym i wystawiłem na działanie mocno irytujących dźwięków [tzw. white noise]. Grałem z jego lękami. Chciałem, żeby trochę zwariował. Żeby zagrać ostatnią scenę, musiał się całkowicie otworzyć.

„Intruz”, reż. Magnus von Horn„Intruz”, reż. Magnus von Horn

A ty musiałeś wrócić do własnych wspomnień z młodości?
Tak, jest ich w „Intruzie” bardzo dużo, choć to głównie detale. Tylko postać dziadka [w którego wciela się Wiesław Komasa – przyp. red.] jest w pełni wzorowana na moim dziadku, który miał wylew i w ostatnich latach swojego życia w ogóle nie mówił. Hodował rottweilery. Miałem bardzo szczęśliwe dzieciństwo, ale nie mogę uciec od poczucia, jak silnie naznaczył je brak rozmów o emocjach. „Intruz” zamyka w moim życiu bardzo ważny rozdział. Nie chcę więcej kręcić filmów o młodych ludziach, którzy popełniają zbrodnie. Czuję, że wyeksploatowałem ten temat do granic.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.