DŹWIĘKI: Mrowienie
Svenwerk/Flickr/CC BY-NC-ND 2.0

16 minut czytania

/ Obyczaje

DŹWIĘKI: Mrowienie

Michał Libera

Kiedy czytamy po cichu, do głosu dochodzi nasza wewnętrzna architektura, akustyka ciała pełna jam i korytarzy, wykonana z materiałów chłonnych (dziąsła, podniebienie) i rezonujących (zęby, żuchwa)

Jeszcze 4 minuty czytania

Kiedy czytamy, jesteśmy cicho. Nie odkurzamy mieszkań, nie uprawiamy joggingu w towarzystwie wszędobylskiego sapania, raczej nie majsterkujemy ani nie rozmawiamy z nikim. Siedzimy, może leżymy albo stoimy, ale zwykle pozostajemy w spoczynku, z pewnością nie bezszelestnie, ale jednak cicho. Produkujemy drobne dźwięki, to prawda, dźwięki tej czynności, jaką jest czytanie, intencjonalne chroboty gramolenia się na kanapie czy w fotelu, odchrząknięcia i mlaśnięcia, szelest przewracanych kartek, a także te nieintencjonalne – świsty oddechu czy burczenie w tak zwanym brzuchu. Kiedy czytamy, pogrążamy się w ciszy. Ciszy tej towarzyszą naturalnie dźwięki, jak każdej ciszy, poza tymi naszymi dźwiękami są też dźwięki czyjeś, samochód może przejechać za oknem, sąsiad w autobusie może rozmawiać przez telefon, igła gramofonu może przeskakiwać na płycie, która dotarła do końca strony „A” lub „B”, ale jednak chyba zgodzimy się, że kiedy próbujemy czytać – w bibliotece czy w autobusie, nieważne – kiedy próbujemy czytać tak jak uczy się nas czytać, to znaczy kiedy próbujemy się skupić na tekście, zrozumieć go, przenicować go swym egzegetycznym spojrzeniem, kiedy próbujemy sprawić, aby nic nie umknęło naszej uwadze, to czytanie staje sztuką znajdywania ciszy w tych dźwiękach, które nas otaczają, ciszy, która pozwoliłaby nam nawiązać głuchą relację pomiędzy umysłem a kartką papieru – za pośrednictwem oczu, rzecz jasna. (Mucha latająca w pokoju staje się niesłyszalna, mamy tę zadziwiającą zdolność.) Kiedy czytamy, „czytamy oczami”. Kiedy „czytamy oczami”, to one rządzą tą czynnością, którą jest czytanie, to one rządzą ciałem wykonującym ową czynność, to one muszą znaleźć sposób na nawiązanie kontaktu z tekstem, a więc to nieme oczy, a później dopiero głowa, i jeszcze później szyja, a dopiero następnie tułów i na ostatnim miejscu kończyny ustalają proksemikę tej czynności, którą jest czytanie – tak w wymiarze technik ciała, jak i organizacji przestrzeni wszystko musi zostać skonfigurowane w taki sposób, aby oczy mogły łatwo podążać za tekstem (leżenie, siedzenie, stanie; kanapa, siedzenie w metrze, mównica – nie zawsze trafne określenie).

Kiedy czytamy, kiedy czytamy po cichu, w tej skrupulatnie strzeżonej ciszy, kiedy zapadamy w niemal doskonały bezruch, podążając gałkami ocznymi za kolejnymi słowami i akapitami, kiedy zastygamy w tej kruchej ciszy, którą przygotowaliśmy dla naszych oczu, czynność czytania – po cichu – staje się patrzeniem, bezgłośnym śledzeniem napisanego tekstu, a następnie dyskretnym i już całkowicie niemym przyswajaniem go. To z tą tezą chciałbym polemizować, z tym przyzwyczajeniem myślowym, a może milczącym założeniem. Ta cisza, oto moja teza, to odseparowanie siebie od własnych dźwięków i od dźwięków czyichś i tych zupełnie niczyich, ta cisza, która zabezpieczona jest skoncentrowanym patrzeniem na tekst, otwiera nas na jedno z najbardziej tajemniczych, złożonych i niezwykłych, a równocześnie prozaicznie codziennych, pospolitych, uporczywych doświadczeń słuchowych, w dodatku narażonych na mistyczne albo – jeszcze lepiej – medyczne zawłaszczenia, ponieważ „głos wewnętrzny jest jedną z najtrudniejszych dziedzin do studiowania” (L. Wygotski).

Kiedy czytamy po cichu, dla siebie, w sobie, kiedy czytamy nie na głos, czytamy głosem – czytamy na głosie, z głosem, przez głos, choć chyba jednak przede wszystkim właśnie to pierwsze – czytamy głosem (najpierw uczymy się czytać na głos, potem dopiero możemy nauczyć się czytać po cichu). Kiedy czytamy po cichu, dla siebie, w sobie, kiedy nasze patrzenie wydaje się wreszcie samowystarczalne, potrzebujemy jednak mówienia, z jakichś powodów potrzebujemy jednak generowania głosu, trochę tak jak w trakcie czytania na głos, z tym, że głos ten jest znacząco cichszy, jest zachowany dla siebie, dla nas i nauczyliśmy się dbać o to, aby nie dotarł na zewnątrz. Wypowiadając tekst naszego czytania, mówimy do siebie, a przynajmniej w sobie. Kiedy czytamy, wykonujemy czynność cielesną. Poza tym, że usadawiamy się na kanapie albo opieramy się o drzwi w metrze, poza tym, że przesuwamy gałkami ocznymi po tekście, czynność ta w ruch wprawia także więzadła głosowe. Kiedy czytamy po cichu, struny głosowe ulegają minimalnym pobudzeniom, a pobudzenia te odpowiadają wyrazom i akapitom, które „czytamy oczami”, podobnie jak oczy ślizgają się po tych wyrazach i akapitach, tak wyrazy te i akapity ślizgają się po strunach głosowych, które z kolei drgają tak, jakby wypowiadały te słowa i akapity na głos – tyle, że ciszej. Dużo ciszej. Kiedy czytamy, nasze struny głosowe pracują nieustannie. To nie jest ciężka praca, to nie jest praca, z której ktokolwiek mógłby je rozliczyć, to nie jest praca, która trafia do innych, o której moglibyśmy powiedzieć, że powinna być taka, a nie inna, to jest praca wewnętrzna, dla naszego słuchania wyłącznie, praca minimalna, ale nie przypadkowa i nie arbitralna. Kiedy czytamy po cichu, kiedy wypowiadamy czytane słowa w sobie i po cichu – słuchamy. Słuchamy tekstu, który czytamy, w sobie, po cichu, ale nie bezdźwięcznie. Czytamy i słyszymy siebie – prosta obserwacja. Czytamy i mamy słuchowy dostęp do własnego głosu. Czytamy i rozpoznajemy siebie, w głosie. To codzienne słuchanie zawieszone jest pomiędzy wyobraźnią audytywną, wyobrażonym słuchaniem czy może do-myślanym słuchaniem czy też słuchaniem fantomowym, omamami i halucynacjami, niepotwierdzalnymi i wątpliwymi przeczuciami dźwiękowymi – to wszystko z jednej strony. Po drugiej stronie to minimalne słuchanie, pod-słuchanie czy przy-słuchanie, które nie operuje uszami, zawieszone jest na fizycznych drganiach strun głosowych pompujących powietrze, ale w sposób tak słaby, tak cichy, tak niezdecydowany, że zawsze budzący wątpliwości co do tego, czy faktycznie występuje (choć przecież znamy brzmienie tego głosu i nie pomylimy go nigdy z żadnym innym, ten szmer naszego przy-głosu, jakkolwiek się to nazywa, to, co słyszymy, jeden z tych dźwięków, który jest całkowicie osobny, który doskonale wyodrębnia się spośród wszystkich innych dźwięków. Iluż kompozytorów o tym marzyło, iluż muzyków poniosło porażkę wobec tego najbardziej codziennego słuchania).

Kiedy czytamy po cichu, do głosu dochodzi nasza wewnętrzna architektura, akustyka naszego ciała pełna rozmaitych jam i korytarzy, tuneli i zapadni, wykonana z materiałów chłonnych (dziąsła, podniebienie) i rezonujących (zęby, żuchwa). Znamy ją doskonale, nasz głos ją wypełnia, te wszystkie oczodoły, ubytki po usuniętych zębach, nozdrza, i te zagłębienia, które tak doskonale zna nasz język, znamy ją ze szczękania zębami, które momentalnie wędruje w górę, ponad zęby do sklepienia naszej czaszki, znamy ją z mówienia z palcem przytkniętym do prawego ucha, kiedy nasz głos zaczyna dudnić z prawej strony naszej głowy. Kiedy czytamy po cichu, kiedy nasze zęby pozostają w spoczynku, kiedy nasze ręce zajęte są przewracaniem kartek w książce albo gładzeniem jej okładki, kiedy czytamy w ten sposób, nasze słuchanie jest otwarte, obejmuje dźwięk swobodnie rozchodzący się po naszej wewnętrznej architekturze, choć z pewnością niedocierający wszędzie. (Te słowa, które chciałem do siebie powiedzieć, zacząłem je przecież mówić, ale one bezwstydnie rozpierzchły się gdzieś, w mojej krtani chyba, uciekły mi, to znaczy przyspieszyły i zniknęły, choć już prawie je sobie powiedziałem, te słowa, które znam i o nich wiem, a jednak tak trudno powiedzieć je tylko sobie, więc czasem jednak trzeba mówić je innym, no to mówię je, wypowiadam potem na głos; najpierw uczymy się mówić niewyraźnie, do siebie, potem dopiero zaczynamy mówić do ludzi, nieistotna polemika z Vygotskim).

Kiedy czytamy po cichu, nasze wewnętrzne słuchanie wznosi inną jeszcze architekturę, obraz dźwiękowy tekstu, który czytamy, czy też plan mowy, która odnosi się do tego, co czytamy. To kodowanie fonologiczne – umiejętność zrekonstruowania dźwiękowego tekstu, który czytamy, a vista, umiejętność przeczytania niektórych słów szybciej, a niektórych wolniej, szybciej na przykład tych, które pełne są spółgłosek, bo po nich szybciej się prześlizgujemy. Te słowa w naszym słyszeniu są szybsze, a ich szybkość pośrednio tylko zależy od ich długości – w zapisie. Kiedy czytamy, przyspieszamy i zwalniamy, zawieszamy się na słowach, przeskakujemy, wracamy i to wszystko dzieje się w czasie, który formuje dystanse – żywioł rytmu. Kiedy czytamy, głos, który słyszymy w sobie, jest rytmem naszego czytania i jest to rytm odmienny od rytmu wizualnego – nie jest homologiczny w stosunku do napisanego tekstu i nie pokrywa się z pracą naszych gałek ocznych, nie jest rytmem oglądanym, jest rytmem słyszanym. Kiedy czytamy, słuchając, narzędziem rytmicznym są nawiasy albo okna, albo szuflady – w każdym razie jednostki, w których rozwija się czas. Kiedy „czytamy oczami”, podążamy za napisanym tekstem, ale nie litera po literze, nie zdanie po zdaniu i nie akapit po akapicie – to jasne, wszyscy jesteśmy złymi uczniami, jak jeden. Kiedy czytamy, słuchając, nie przeskakujemy po fonemach arbitralnie, ale w niewielkich, trudnych do jasnego dookreślenia jednostkach rytmicznych – jesteśmy w rozciągłym „teraz” uwzględniającym już właśnie minione brzmienie fonemów i właśnie się realizujące brzmienie fonemów i jeszcze to właśnie nadchodzące brzmienie fonemów, które tłoczą się w kolejce, czekając na ruch naszych strun głosowych. Kiedy czytamy strunami głosowymi po cichu i kiedy słuchamy swego cichego czytania, nadpisujemy foniczny tekst, który pokrywa tekst zapisany, ten znajdujący się przed naszymi oczami, a nadpisywanie to dodaje swój własny rytm do rytmu widzianego tekstu. Dokonujemy czegoś w rodzaju fonicznej korekty zapisanego tekstu i być może już niedługo będziemy w stanie zapisać to słuchanie na kartce papieru, nadpisać nad wydrukowanym tekstem, być może będziemy mieli narzędzia zarówno wizualizacji, jak i egzekucji tego fonicznego nadpisania, tak jak można zapisać głos na taśmie, dokonać jego zanotowania w rozmaitych kodach. Jeśli uda się w końcu dokonać automatycznej notacji pobudzeń naszych strun głosowych, nie przyjmie ona formy spójnych zdań. Może będą to chmury kropek, kresek i innych kształtów dających wyobrażenie o intensywności naszego słuchania. A może będą to mobilne szuflady dzielące słowa na nierówne części, a czasem stawiające kreskę taktową zupełnie nie tam, gdzie postawiono kropkę czy przecinek. A może będą to zwykłe nuty, które nie będą napisane nad tekstem, ale będą nałożone na tekst, tak iż zacznie on znikać pod ich ukryciem. A może nie będziemy potrzebowali zanotowanej wersji tego fonicznego tekstu.

Kiedy czytamy, sam głos staje się naszą notacją, naszym pismem, podręcznym i odręcznym, to nie tylko łatwa gra słów, nasz głos staje się naszym pismem, a nasze mówienie staje się naszym pisaniem, fono-tekstem. Głos wprowadza organizację wypowiedzi, która ortografię, semantykę i wizualny rytm zapisanych zdań ucieleśnia – reorganizuje w swój własny rytm, intonację, akcent, szaleńcze zrywy i uporczywe zawieszenia, którymi jest mówienie, tak jakby zrozumienie czegokolwiek oznaczało przyswojenie, a przyswojenie z kolei oznaczało powiedzenie tego, nawet nieudolnie i nie w pełni. No więc czytamy, coś zawsze ginie, coś zostaje porzucone i pominięte, prześlizgniemy się po jakichś słowach, przyspieszymy nagle, ale nasz słuch się nie wyłączy, a to znaczy, że będziemy słyszeć także coś więcej niż tylko mniej lub bardziej kompletnie wykonane słowa. To te momenty w trakcie czytania pozostawią nas z samym słuchaniem, siebie, swojego głosu, choć już bez głosu wypowiadającego słowa. No więc czytamy, a z naszego głosu pozostają szumy i szmery, te, które są niepodrabialne, tak jak niepodrabialne jest nasze pismo odręczne, to te szumy i szmery, które znamy tylko z własnego życia wewnętrznego, kategoria sama w sobie, „moje szumy” i „moje szmery”, czytamy naszymi szumami i naszymi szmerami, może znajdzie się jakiś kompozytor, który będzie chciał je zanotować, zrobić z nich utwór, przełomową kompozycję, z tych zbyt szybkich, zbyt pośpiesznych albo wręcz przeciwnie, zbyt wolnych i zbyt przytłaczających szumów i szmerów, takich, które nie dadzą się podsumować słownikowym znaczeniem, choć siła ich oddziaływania i ich komunikatywności, ich dźwiękowej semantyki będzie wcale nie mniejsza. No więc czytamy, a potem już nie czytamy, tylko ślizgamy się, a potem już nawet się nie ślizgamy, a nasze słuchanie naszego własnego głosu pozostaje sobą, nawet pod jego nieobecność, która brzmi chyba jak jakieś wszechogarniające mrowienie, zbyt dużo zbyt szybko zmieniających się i zmierzających w każdym kierunku rytmów – ten świat dźwiękowy, który tak uporczywie daje o sobie znać. (To mrowienie wewnątrz staje się często niesłyszalne, mamy tę zadziwiającą zdolność.)

Kiedy czytamy oczami i słyszymy sami siebie czytających po cichu, odczuwamy przyjemność, nie symboliczną, nie emocjonalną, minimalną rozkosz, która jak każda erotyczna rozkosz bierze się z pobudzania ciała, z tego, że może ono drgać. Lubimy czytać i lubimy mówić do siebie, choćby i niewyraźnie, choćby i to wszystko, co chcemy albo powinniśmy sobie powiedzieć, gubi się gdzieś w nas i nie dociera tam gdzie dotrzeć powinno. Jednak lubimy mówić, czytając. Czy chcemy szybko? Czy wolniej? Dokładniej? Czy powierzchownie? Ślizgać się czy przytrzymać na moment i zostać tak na kolejną chwilę i potem jeszcze kolejną – zobaczymy? Chcemy stabilnego rytmu? Dosadności? Wrzasku? Ciszy? Przelecieć po tekście jak najszybciej, zdobyć go i zrozumieć? Czy chcemy powtórzeń słów, wbrew temu, co znajduje się przed naszymi oczami? Czy chcemy niekończących się zdań? Czy chcemy zaczynać ciągle od tego samego zdania? Od jego wariantów? Czy chcemy się gubić? A może chcemy się zamknąć i posłuchać tego mrowienia rozchodzącego się w każdym kierunku, prawie bezszelestnego, prawie niesłyszalnego, nic już nieznaczącego głosu? (Niebezpieczne tak słuchać siebie, jak nic nie jesteśmy w stanie sobie powiedzieć.)

Kiedy czytając, słuchamy sami siebie, kiedy rozkoszujemy się sobą lub odmawiamy sobie tej rozkoszy, zajmujemy pozycję wobec swoistej tragedii społecznej, która rozgrywa się na naszych oczach (które czytają) i w naszych uszach (które słuchają). Jesteśmy chcąc nie chcąc na wojnie, po jednej ze stron barykady, która została wzniesiona w roku 1958. Jakie to obozy rozłożyły się po jej dwóch stronach? Pierwszy nazwijmy zespołem Reading Dynamics w Waszyngtonie (RD). Drugi to National Aeronautics and Space Administration, tamże (NASA). Jedni chcą nam odebrać przyjemność subwokalizacji i w zamian dać umiejętność szybkiego czytania. Inni z kolei chcą naszej rozkoszy, ponieważ dzięki drobnym drganiom naszych strun głosowych i minimalnym pobudzeniom nerwowym mogą rekonstruować nasz głos wewnętrzny i sztucznie go wzmacniać, mogą go usłyszeć i dać go nam do usłyszenia, i jeszcze dać go innym do usłyszenia. Nie trzeba więc martwić się niejasnością słuchania tego wewnętrznego mrowienia. Pozostaje trochę poczekać. I dużo czytać. Jeśli odpowiedzi nie przyjdą od specjalistów w dziedzinie szybkiego czytania, z pewnością przyjdą z góry.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.