DŹWIĘKI: Krzyk żurawinowych smoków
Jan van Kessel

10 minut czytania

/ Literatura

DŹWIĘKI: Krzyk żurawinowych smoków

Robert Pucek

W klangorze żurawi słyszę dźwięk „L”, który jest wiekuistą wilgocią. Pojawia się w plotkach przelatujących gęsi, w rozmaitych zatrudnieniach kropli deszczu. Świat suchych dźwięków to letnie koncerty owadów prostoskrzydłych i szum wczesnojesiennych osik

Jeszcze 3 minuty czytania

 

Dla maleńkiej Io

Pewnego razu, wędrując z labradorką szosą, usłyszałem przejmujący krzyk. Ponad naszymi głowami, na tle jasnego nieba, przelatywały dwa żurawie. Ich krzyk był silny niczym głosy smoków, ale przede wszystkim wilgotny. Albowiem w klangorze żurawi jest dźwięk „L” – dźwięk, który jest wiekuistą wilgocią.

Ten sam dźwięk pojawia się w plotkach przelatujących gęsi, chlupotaniu butów w kałuży, pluskach kamyków rzucanych do stawu, w rozmaitych zatrudnieniach kropli deszczu, a najpewniej i we łzach spływających po policzkach, choć tego ostatniego mogę się tylko domyślać.

Wtedy jednak, to znaczy wtedy, gdy ujrzałem owe wielkie ptaki, które leciały od lasu, w którym są żurawiny, w kierunku chaty pana Kazimierza, pomyślałem najpierw, że są one niczym więcej niźli parą żurawinowych smoków, a ponieważ nie miałem wówczas żadnej sprawy do żurawinowych smoków, opuściłem głowę i spróbowałem o nich zapomnieć.

Na próżno, bo od razu przypomniałem sobie, że pewnego jesiennego dnia 1744 roku Emanuel Swedenborg, notując w dzienniku, smoki ze swych wilgotnych snów nazwał amores spurios… To zmusiło mnie do przyznania się przed samym sobą, że i mnie „L” kojarzy się erotycznie, jakkolwiek ponieważ erotyka jest dziedziną, z której wzięte jest wiele zwątpienia i żalu, staram się jej unikać.

Ma się rozumieć, że zdawałem sobie sprawę, iż z ezoterycznego punktu widzenia (nie myl go, Drogi Czytelniku, z punktem erotycznym) dźwięk „L” – gładki, oleisty i lepki – oznacza formę przezwyciężającą materię, czyli na przykład proces zachodzący w ciele pożywiającego się człowieka. Z drugiej strony, pomyślałem niemal natychmiast, również nie da się zaprzeczyć, że forma i materia z pism Arystotelesa odpowiadają Ojcu i Matce z misteriów eleuzyńskich, a zatem być może owo „L” z mojej własnej wyobraźni nie bez powodu kojarzy mi się, za pośrednictwem misterium wilgotności, z tajemnicą płodzenia. Co pomyślawszy, skonstatowałem, że wciąż nie jestem w stanie opuścić niebezpiecznego terytorium erotyki, choć żurawie już odleciały. Ale jak, skoro w śpiewie górskich strumieni i maleńkich rzeczek leśnych, które są niczym azurytowe żyłki na dłoni bogini lasu, wciąż słychać głosy bawiących się dzieci? Dzieci, których nie przynoszą bociany.

A zatem to „L”, a nie „M” (jak sugeruje grafika i kabała) – rozstrzygnąłem zuchwale – musi być kształtem, jaki przybierają usta undyn, elementali wody, a zarazem głównym dźwiękiem, za pomocą którego owe najady toczą swe okrutne narady.

Jakby tego było mało, „L” kojarzy się z mrokiem, który sprzyja sprawom alkowianym, dodałem w myślach. W Genesis laylah to noc, a właściwie imię osobliwych demonów (bodaj w De gigantibus Filon powiada, że byty, które filozofowie nazywają demonami, Mojżesz nazywa aniołami), które co wieczór wylewają wilgotny atrament na bibułkę jasnego nieba.

Pamiętam niepoliczone wiosenne poranki, gdy budziłem się o brzasku; wszystkie zmysły, księżniczki Moabu, wyciągały mnie za kostki w świat jawy, ale na zewnątrz lało jak z cebra i ten uporczywy deszcz – „L”, „L”, „L” – zmywał mnie z powrotem do śpiwora. Księżniczki wzruszały nagimi ramionami i ściszając głosy, rozpływały się w wilgotnym powietrzu.

Gdy w końcu kończyła się ulewa, budziłem się ponownie i wyglądałem przez okno. Na zewnątrz tafla marszczyła tysiące nosków, a w jej wilgotnej otchłani leniwie kołysały się glony, które do złudzenia przypominały mlecze…

Nie chcę się upierać, sądzę jednak, że wilgotna muzyka „L” jest erotyką yin, ogrodem – jak pisał Citati o „Śnie czerwonego pawilonu” autorstwa znakomitego Cao Suecuina – w którym „wszędzie jest woda: przejrzysty strumień wije się wśród zieleni, staw otacza balustrada z białego kamienia, rzekę wąską i krętą niczym smok, oświetlają latarnie z masy perłowej i piór”.

Gdy budziłem się ponownie, zapalałem papierosa i dźwięk zapałki pocieranej o draskę był „SZ”, sykiem, szelestem, trzaskiem, dzięki czemu przedostawałem się do świata suchego, w którym w miejsce namiętności pojawia się myślenie. Być może to właśnie jest świat erotyki męskiej, bliższej śmierci niż rodzeniu.

Świat suchych dźwięków to letnie koncerty owadów prostoskrzydłych, szum wczesnojesiennych osik, które po byle powiewie wiatru trzepoczą cieniutkimi już powiekami, przechadzka po świetlistych buczynach, gdy brodzę po kostki w złotych liściach, a nawet arie tak subtelne jak syk oburzonej żmijki, gdy podejdę za blisko, bądź szelest młodej jaszczurki zsuwającej się po suchym źdźble trawy.

Szczerze mówiąc, suche jest nawet tykanie zegara na piecu, chociaż bicie jest wilgotne z wyraźnym „L” i „Ń”.

Z całą stanowczością twierdzę również, że najdoskonalszym szelestem – jeśli nawet nie z perspektywy muzycznej, to semiologicznie – był i jest szelest kobiecych szat.

Wudi, siódmy cesarz zachodniej dynastii Han, kochał Li Furen. Gdy umarła, napisał wiersz, w którym wyraża żal, że nie słyszy już szelestu jej jedwabnych sukien, a na domiar złego pod drzwi jej opustoszałej komnaty wiatr zamiata opadłe liście. Pragnąc nadal rozmawiać ze zmarłą konkubiną, wzywał nawet nekromantów z całego cesarstwa. Zapewne na próżno.

Gdyby się nad tym zastanowić, Wudi skarżył się na to, że jeden szelest został zastąpiony drugim. Zapewne ów pierwszy szelest, podszyty przecież zapachem Li Furen, miał w sobie coś z szelestu kropli deszczu w liściach jaśminowca, a zatem był jeszcze trochę „L” i przechodził w „SZ” na podobnej zasadzie jak w zaśmieconych łodygami krwawnika komnatach króla Wen i księcia Zhou linia zwana starym yang przeobrażała się w linię zwaną młodym yin – to znaczy nieubłaganie, ale łagodnie, czyli tak jak powinno się dziać zgodnie ze scenariuszami napisanymi przez dobrotliwych bogów.

Być może zresztą żadne z owych dźwięków – już to wilgotnych, już to suchych – nie zadowalają się czystością; krople deszczu zsuwające się po liściach nieco szeleszczą, a w syku żmii jest coś bezbronnego i pląsy kropelek niewidocznej śliny.

Naturalnie ten bardzo osobisty podział na dźwięki wilgotne i suche, podział, który przywodzi mi na myśl nieprzerwaną grę yinyang, nie wyczerpuje możliwej taksonomii dźwięków, a nawet ją zubaża. Nie wyczerpuje, albowiem istnieją dźwięki, o których można by powiedzieć dużo więcej, niż tylko że są wilgotne bądź suche. Na przykład „Ń”, które mają różne dzwoneczki, nie jest tak erotyczne jak „L”, choć również jest wilgotne. W „Ń” jest więcej tkliwości – myślę, że jest dźwiękiem śnieżynek roztapiających się na rozgrzanym policzku…

Są też inne dźwięki, bardzo przyjemne. Pewnego dnia zauważyłem motyla (Inachis io, czyli pawie oczko, jak mówią dzieci), który trzepotał skrzydłami na szybie w oknie szopy, pragnąc się wydostać na słoneczne podwórze, co było całkowicie zrozumiałe, albowiem motyl jest utkany ze światła.

Pomysł był zatem dobry, ale wykonanie żałosne. Całkowity brak gnozy wu-wei, pomyślałem sobie, która skłoniłaby go do robienia mniej w kierunku osiągnięcia zamierzonego celu. Motyl robił bardzo dużo i nic mądrego z tego nie wynikało.

Gdyby pamiętał, że „dążenie ku swemu przeciwieństwu jest przejawem ruchu dao”, to chcąc wydostać się na światło, cofnąłby się najpierw w ciemności szopy. A wtedy być może dostrzegłby, że jedna z desek w drzwiach jest ułamana (dzięki czemu w czasie deszczu mogą się tam chronić koty) i z łatwością można tamtędy wylecieć na zewnątrz. Ale nie. Motylek, który najwyraźniej nie był taoistą, wolał robić bardzo dużo, czego jedynym skutkiem było powolne opadanie z sił i kolorowa rozpacz.

Nic z tego nie będzie, pokręciłem głową. Gdy otworzyłem szopę, usłyszałem dźwięki, które wytwarzały jego trzepoczące skrzydełka: było to „P” i „T”. Zdecydowanie suche, ale bardziej wycofane, cieplejsze i nie tak przenikliwe jak „SZ”. (Nie chcę wchodzić głębiej w ezoterykę, więc powiem już tylko tyle, że „T” ogrzewa, podczas gdy na przykład „B”, które w tych dniach słyszę wciąż w łomocie kasztanów spadających na dach chatki, chłodzi.)

Motylka obrałem z muślinowych resztek pajęczych bielizn i wyniosłem na dwór. Pokłonił się swastyczce słońca i szczęśliwy odleciał. Ja również byłem szczęśliwy.

Mógłbym napisać o innych pięknych dźwiękach mojego świata, takich jak szczekanie koziołka sarny, krakanie młodych kruków bądź chroboty przedsiębiorczych łasic i myszy, ale jeszcze ich sobie dobrze nie przemyślałem. Podobnie jak nie przemyślałem śpiewów małych wiosennych ptaszków, które kojarzą mi się z cekinami na sukienkach, świecidełkami na choince, ze sreberkami i złotkami.

Gdy piszę te słowa, inne pawie oczko siedzi wczepione kurczowo w brudną firankę i ze skrzydełkami złożonymi niczym dłonie do modlitwy bezgłośnie rozmyśla o nieznanych geografiach skradającej się zimy. Wygląda na to, że ten czas spędzimy razem. Wiem nawet, że za każdym razem, gdy porządnie napalę w piecu, maleńka Io obudzi się i zacznie trzepotać „P” i „T”.

Tak też jest dobrze… tym bardziej, że zimą będzie mnóstwo dzwoneczków.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.