DŹWIĘKI: Usłyszeć muzeum
96dpi / CC BY-NC 2.0

14 minut czytania

/ Sztuka

DŹWIĘKI: Usłyszeć muzeum

Beata Chomątowska

Dźwięki potrafią stworzyć wrażenie zanurzenia się w muzealnej przestrzeni albo bezpośredniego kontaktu z danym obiektem. Stąd ogromna popularność audioprzewodników, podcastów czy spacerów dźwiękowych

Jeszcze 4 minuty czytania

Grad uderzeń w garnki, tak głośnych, by przyprawić o śmierć wróble, których nie chciał widzieć Mao Tse-tung, oskarżający ptaki o wyjadanie plonów; wrzaski członków Czerwonej Gwardii wykrzykujących propagandowe slogany podczas Wielkiej Rewolucji Kulturalnej, terkot silników autobusów jeżdżących po Pekinie – to wszystko będzie można niebawem usłyszeć na nowo, jakby działo się właśnie teraz.

Sprawcą dźwiękowej podróży w czasie jest Siyuan Chinery, wychowany w Wielkiej Brytanii artysta o chińskich korzeniach. Nagrywa potrzebne mu brzmienia, tyle że całkowicie współczesne, a aktorzy i inżynierowie dźwięku pomagają przerobić je tak, by zasiliły archiwum Historii Dźwięków Pekinu. To kontynuacja projektu realizowanego dla Muzeum Hutongów, w ramach którego Chinery odtwarzał – także w formie dźwiękowej – życie w tej dzielnicy połączonych ze sobą szczelnie budynków. Jego celem jest zachowanie dźwięków, które lada chwila mogą zniknąć – zarejestrował ich blisko sto i przekazał tej placówce. Odwiedzający, dotykając ekranu dźwiękowego, wsłuchują się w tradycyjny gwizd przywołującego gołębie, metaliczny odgłos ostrzenia noży czy charakterystyczne pobrzękiwanie oznajmujące przybycie doktora. 

Przedsięwzięcie sięga do dźwięków pochodzących z lat 30. ubiegłego wieku. Jego autor chce cofnąć się jeszcze bardziej w przeszłość i odtworzyć całą historię Pekinu, używając do tego celu wyłącznie brzmień. Jak twierdzi, cała kultura miasta w tamtym czasie ogniskowała się właśnie wokół nich.  

Wariacja tematyczna 

„Cała ulica biegła. Ruch wzmagał się szczególnie między pół do drugiej a drugą po południu. Biegano ze sklepu do sklepu po krótkoterminowy kredyt, po ostatnią sumę, która była potrzebna dla spłacenia weksla. Zaciągano pożyczkę z łaski, bezprocentową, bez pokrycia, w wielkim zaufaniu. O pół do trzeciej zaczynała się nowa bieganina: w banku otwartym do trzeciej trzeba było spłacić weksel. Wszystkie dorożki były w ruchu. Klienci, którzy przybywali z prowincji, wdrażali się do bieganiny. Modlitwę odmawiano w biegu, wypowiadając ostatnie sentencje między bóżnicą a sklepem”  – ten cytat z „Moich Nalewek” Bernarda Singera posłużył jako jeden z pomocniczych materiałów uczestnikom przedsięwzięcia „Dźwięki ulicy Gęsiej”,  zrealizowanego w tym roku przez Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, którzy na podstawie różnych źródeł mieli stworzyć słownik dźwięków ulicy, której nazwa zniknęła z mapy miasta, oraz poprowadzić spacer przywołujący atmosferę tego miejsca przed wojną. „Dźwięki to najmniej uchwytny element historii, dlatego skoncentrowaliśmy się właśnie na nich” – wyjaśnia Katarzyna Kulińska, koordynatorka projektu.

To nie pierwszy projekt, którego twórcy sięgają po medium dźwiękowe, by dać współczesnym pojęcie o nieistniejących miejscach Muranowa, na których kiedyś kwitło życie. Dwa lata temu Żydowski Instytut Historyczny zorganizował konkurs na upamiętnienie Wielkiej Synagogi na Tłomackiem, wysadzonej w powietrze osobiście przez generała Jürgena Stroopa podczas ostatniego dnia powstania w warszawskim getcie. Trzecie miejsce zajął wówczas projekt Fundacji Kulturama „Dźwięki odzyskane”. Jego autorzy proponowali umieszczenie w ścianach Błękitnego Wieżowca, stojącego w miejscu świątyni, słuchawek emitujących dźwięki, jakie kiedyś można było usłyszeć w synagodze. W tym przypadku na szczęście zachowały się nagrania modlitw. Atmosfera Gęsiej czy Nalewek przepadła bezpowrotnie. Dlatego twórcy „Dźwięków ulicy Gęsiej” nie pokusili się o dosłowną rekonstrukcję, lecz na podstawie zebranych materiałów muzyk Maciej Trifonidis skomponował melodię, będącą wariacją na temat codzienności przedwojennej żydowskiej ulicy.

Muzeum POLIN

Problem z brakiem dostępu do autentycznych dźwięków poprzednich epok nie dotyczy bynajmniej jednej warszawskiej dzielnicy, która znikła z powierzchni ziemi. Nagrań dokumentujących codzienność europejskich miast czy wsi przed 1900 rokiem zachowało się niewiele. Znacznie łatwiej o dokumentację dotyczącą XIX-wiecznego Pekinu niż Londynu czy Amsterdamu, bo pierwsi antropolodzy woleli rejestrować odgłosy obcych, głównie wschodnich kultur, niż swojej własnej. Karin Bijsterveld w książce „Soundscapes of the Urban Past” zwraca uwagę jeszcze na jeden aspekt tych braków: wiedza współczesnych słuchaczy o dźwiękach przeszłości jest podwójnie przefiltrowana, opiera się bowiem zarówno na cudzym doświadczeniu, czyli lekturze tekstów, których autorzy, żyjący w danej epoce, opisywali, co aktualnie słyszą, i od razu to interpretowali (jak w przypadku Bernarda Singera i jego przedwojennego Muranowa), jak i osobistej wyobraźni nas, czytelników, trwale zainfekowanej ścieżkami dźwiękowymi do filmów opowiadających o historycznych wydarzeniach. Czyli podwójne zafałszowanie. Co więcej, dźwięki, o których tu mowa, używane w filmach czy słuchowiskach radiowych, mają zwykle udramatyzować czy zdynamizować narrację, a więc należą do kategorii ekstremalnych lub są tak zwanymi dźwiękowymi kliszami utożsamianymi z danym miejscem, jak na przykład dźwięk Big Bena. Na ich podstawie trudno wnioskować o tym, jak wyglądała (lub raczej brzmiała) dana przestrzeń na co dzień. 

Dylemat prawdy 

Era wykorzystywania przez muzea dźwięków, by dać odwiedzającym pełniejsze wrażenie o przedstawianych w ramach ekspozycji wydarzeniach z przeszłości, trwa już od ponad trzech dekad. Propagatorzy tego podejścia zauważyli dawno, że muzea próbują zbliżyć widza do przeszłości, pokazując mu dowody na jej istnienie w postaci zachowanych przedmiotów z epoki, a zarazem go od niej oddalają, zamykając cenne eksponaty za szkłem. Można oczywiście próbować tego uniknąć, tworząc zdjęcia czy wizualizacje, lecz wówczas ginie gdzieś aura, jaką można poczuć, tylko obcując z autentykiem. W przeciwieństwie do doświadczeń bazujących na zmyśle wzroku, dźwięki potrafią stworzyć wrażenie zanurzenia się w opisywanej przestrzeni albo bezpośredniego kontaktu z danym obiektem. Stąd ogromna popularność audioprzewodników, podcastów czy spacerów dźwiękowych, jakie w Polsce tworzy m.in. współpracujący z muzeami Marcin Dymiter, autor niePrzewodników miejskich. To interaktywne mapy dźwiękowe, których użytkownik przemieszczając się w przestrzeni miejskiej, słyszy w słuchawkach nagrania dobrane do miejsca, w którym aktualnie się znajduje. Muzea historyczne wykorzystują dźwięki i muzykę do tworzenia odpowiedniej atmosfery, pełnej rekonstrukcji przebiegu wybranych wydarzeń (na przykład odgłosów bitw), coraz częściej budują też własne kolekcje zapomnianych lub znikających brzmień. Realizują też programy archiwizacji relacji świadków historii, chcąc zachować oryginalną barwę ich głosu wraz z emocjonalnym wydźwiękiem. 

W 2007 r. muzeum w finlandzkim Turku stworzyło wystawę poświęconą średniowiecznemu miastu Aboa Vetus, niemal całkowicie pozbawioną obrazów i zawierającą tylko pojedyncze artefakty. Nazwano ją „Drogi dźwięku” i oparto głównie na dźwiękach i tekstach. Zwiedzający, krążąc po skąpo oświetlonych podziemiach (celowy zabieg, pozwalający wyostrzyć słuch) zawierających wykopaliska – resztki dawnego miasta, w miarę zbliżania się do kolejnych punktów ekspozycji, zaczynali słyszeć nagrania, lub też „akustyczne obrazy”, jak nazywali je kuratorzy. Przedstawiały one sceny z życia kilku średniowiecznych postaci: kowala, nauczyciela, żony miejscowego rybaka, służącej w kupieckim gospodarstwie i matki przełożonej. By zapobiec kakofonii, zastosowano specjalną izolację. Kuratorom udało się nie tylko oddać ducha epoki, lecz objaśnić ją przy pomocy brzmień, na przykład prezentując, jak ówcześni mieszkańcy osady przypisywali niektórym z nich magiczne znaczenie. Od tamtego czasu podobne ścieżki są stałym elementem wystaw.

Gdy brak dźwięków z epoki, można spreparować je od zera, przy pomocy tak zwanego ambient soundu we współpracy z wyspecjalizowanymi artystami. Na wystawie stałej w Muzeum POLIN użyto dźwięków oryginalnych, ale jej twórcy skorzystali także z dźwięków współcześnie stworzonych specjalnie na użytek tej instytucji przez firmę Studio Sonica. „Nie byliśmy przy tym tak restrykcyjni, jak niektóre muzea, które np. wykorzystują dźwięk dzwonu stworzonego w epoce, o której opowiadają” – mówi Joanna Fikus z POLIN.

Z pomocą przychodzi coraz częściej technika, która pozwala dziś odtworzyć niemal wszystko. Niedawno świat obiegła informacja, że Muzeum Historii Naturalnej z Nowego Meksyku z pomocą naukowców udało się spreparować dźwięki wydawane przez dinozaura z późnego okresu kreteńskiego. Cel osiągnięto przy użyciu komputera, na którym poddano tomografii jedną z zachowanych kości czaszki zwierzęcia. Bazując na hipotezach, że grzebień, ciągnący się od szczytu głowy dinozaura, mógł służyć do wydawania charakterystycznych odgłosów, stworzono jego trójwymiarowy model, który następnie poddano komputerowej symulacji, przepuszczając przezeń powietrze. I oto sukces – wygenerowany obraz dinozaura wydał z siebie spodziewany dźwięk o niskiej częstotliwości! 

Inne podejście przyjęło Muzeum Gdyni. „Specyfika narracji, jaką przyjęliśmy, dotyczącej historii jednego z najmłodszych miast w Polsce, wiąże się z postrzeganiem idei nowoczesności i postępu” – mówi Kinga Jarocka z gdyńskiej placówki. „Jednak o ile to miasto, zaprojektowane w dobie modernizmu, czasu rozkwitu nowych technologii i wynalazków, posiada szeroką dokumentację wizualną, między innymi w postaci setek tysięcy fotografii i wielu niemych filmów, o tyle w sferze dźwięków mamy do czynienia z poważnym deficytem. Odtworzenie dźwięków charakterystycznych dla epoki: budującego się portu, przeludnionych industrialnych przestrzeni czy po prostu dźwięków ulicy jest jednoznacznie niemożliwe. Mając pełną świadomość znaczenia dźwięku w odbiorze treści, także tych historycznych, tworząc wystawę «Narodziny miasta. Gdyński modernizm w dwudziestoleciu międzywojennym», ilustrującą kluczowy moment w dziejach Gdyni, podjęliśmy współpracę z artystą audiowizualnym Markiem Zygmuntem”.

„Narodziny miasta. Gdyński modernizm w dwudziestoleciu międzywojennym” / fot. B. Kociumbas„Narodziny miasta. Gdyński modernizm w dwudziestoleciu międzywojennym” / fot. B. Kociumbas

Twórca zrealizował na potrzeby ekspozycji film składający się z materiałów archiwalnych i treści kuratorskiej, dla których spoiwem była wybrana przez niego muzyka. Zaprosił do udziału w przedsięwzięciu Igora Boxxa, autora współczesnych, elektronicznych brzmień.

„Wspólnie uznaliśmy, że sztuczne uzupełnianie historycznych luk dźwiękowych poprzez naśladowanie brzmień – lub raczej ich wyobrażeń – byłoby nietrafione, bo może wywoływać błędną interpretację przeszłości u widza. Chcieliśmy też uniknąć udawania autentyczności” – mówi Jarocka. „Sądząc po pozytywnych reakcjach odbiorców, to się sprawdziło”. 

Moc angażowania 

Część środowiska muzealników nie podziela w ogóle entuzjazmu związanego z dźwiękowym wzbogacaniem wystaw. Krytycy takich rozwiązań wychodzą z założenia, że dźwięk jest zbyt inwazyjnym medium, które może całkowicie zniszczyć atmosferę w muzeum. Podkreślają, że jeśli wykorzystuje się autentyczny materiał, powinien służyć angażowaniu publiczności, a nie izolować ją, czego trudno uniknąć w przypadku korzystania ze słuchawek. Z drugiej strony narzekają, że we współczesnych placówkach muzealnych dźwięków jest nazbyt dużo, mogą być męczące, odwracają uwagę od przedmiotu ekspozycji. Niekiedy ich nadmiar przeszkadza wręcz odwiedzającym uruchamiać wyobraźnię, narzuca interpretację. Podkreślają, że dźwięki bywają zbyt dosłowne, jak choćby te, które wydają maszyny z dawnych epok. I zwracają uwagę na kontekst – jeśli brzmienia będą pozostawione samym sobie i pozbawione wizualnego odniesienia, każdy ze zwiedzających usłyszy w nich coś innego, odnosząc dźwięki do znajomych sytuacji, co nie będzie mieć nic wspólnego z doświadczeniem oferowanym przez muzeum. Jednym słowem: ostrzegają, by nie przesadzać z fascynacją możliwościami, jakie stwarza technologia i nie tracić z oczu muzealnej misji.  

Zawsze można bowiem pójść jeszcze dalej, jak naukowcy z holenderskiej Bredy, współtwórcy wystawy pod nazwą Muzeum Obrazu. Zwiedzających zaprasza się tam do metalowej skrzyni przypominającej te, w jakich umieszcza się ciała w kostnicy. Po pewnym czasie wzrok przyzwyczaja się do ciemności i pada na liczne, splątane rurki wypełniające wnętrze. Niewidzialna dłoń uruchamia jednocześnie dźwięk i zapachy, pozwalając każdemu doświadczyć ostatnich minut życia czterech osób, których śmierć stała się światowym wydarzeniem: prezydenta Kennedy'ego, księżnej Diany, Muammara Kadafiego, Whitney Houston. W tym ostatnim przypadku słychać plusk wody w wannie, zapach odświeżacza, jakie stosuje się w hotelowych pokojach i olejku do kąpieli o ulubionym zapachu zmarłej tragicznie wokalistki. Potem skrzynię wypełnia nagle chemiczna woń kokainy, tak intensywna, że łapie za gardło. Słychać plusk ciała uderzającego o wodę i zapada cisza. Instalacja ma wkrótce wyruszyć w podróż po Europie.     

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).