Bańki mydlane

Marcin Sendecki

Czytając „Fynf und cfancyś”, łacno zapomnieć, że chodzi o świat z gruntu przerażający. Nie wiem, czy ukazanie zwodniczej mocy literatury było intencją Witkowskiego, powinno mu jednak być policzone za zasługę. To w tej kwestii upatrywałbym głównej subwersywności jego nowej powieści

Bańki mydlane

Jeszcze 2 minuty czytania

Bańki mydlane

„Polubiłam literaturę amerykańską, bo piszą wprost, o co im chodzi, nie to, co w polskiej. Od razu: «Cześć, nazywam się tak a srak, opowiem wam o tym i o tym, jak pojechaliśmy z kumplami tam i tam, tylko nie mówcie mojemu staremu, że to napisałem, boby mi zapierdolił». Prostota wyrazu”. Tako rzecze Margot, kierująca tirem-cysterną tytułowa bohaterka powieści Michała Witkowskiego z 2009 roku. Oczywiście, trudno wziąć to za wprost wyrażone autorskie credo, raczej za kolejną aluzję czynioną przez zabawnie nadświadomą Margot (przedmiotem aluzji jest tu sławne otwarcie „Buszującego w zbożu”), coś jest jednak na rzeczy. Zwłaszcza że pisząc „Fynf und cfancyś”, najnowszą powieść, Michał Witkowski o taką właśnie bezpośredniość wyrazu zdawał się zabiegać.

Z sukcesem – bo też opowieść o młodocianych „stricherach”, czyli męskich dziwkach z Europy postkomunistycznej sprzedających swe wdzięki Austriakom, Niemcom i Szwajcarom, ma wszelkie walory potoczystej gawędy, pełnej najróżniejszych awantur, wiedzionej z właściwym Witkowskiemu językowym szwungiem. Głównym narratorem jest niejaki Michał, ponoć z Konina, zwany w środowisku „fynf und cfancyś szwanc” (od ćwierćmetrowego przyrodzenia), który baja o sobie i swej zasadniczo imponującej karierze w wiadomym półświatku, a równolegle kreśli losy pewnego Milana z Bratysławy (ksywka Dianka, na cześć księżnej Di), któremu wiedzie się już znacznie gorzej. Opowieść jest złożona z przeplatających się epizodów i sporo w niej nieciągłości, lecz ma zdrowy narracyjny kościec, łatwo podpada więc pod przyjazne czytelnikowi „było tak a tak”.

Michał Witkowski, „Fynf und cfancyś”. Znak, 320 stron, w księgarniach od października 2015

A właściwie pod „było, a nie jest”, rzecz jest bowiem historyczna i Witkowski opowiada o świecie płatnego seksu na saksach w epoce przedinternetowej, który w sporej części zapewne zaginął lub przybrał nieco inną formę. W dodatku o losach Michała i Dianki mówi się tu z perspektywy dwóch dekad, a skoro wiemy, że po perypetiach z początku lat 90. obaj bohaterowie jakoś żyją i lepiej czy gorzej sobie radzą, przydaje to całej opowieści nieco baśniowej i nostalgicznej otoczki, dzięki której czytelnik upewniony jest, że postacie, których losy śledzi, wywikłają się nawet z najgorszych obieży.

W opowieści tej nie tylko o barwną anegdotę jednak chodzi. Ani nie o narracyjne zabawy, na przykład udawanie Gombrowicza, w którym, jak wiadomo, Witkowski wielce sobie upodobał. Owszem, autor parę razy podkreśla możliwość zasadniczej zmyłki i podaje własną narrację w wątpliwość: „W ogóle nie musicie wszystkiego, co opowiadam, traktować tak na poważnie. Przyzwyczajenie. Na przykład każdemu klientowi podawałem inne imię, inny kraj, z którego pochodzę, inną historię sobie wymyślałem” – powiada Fynf und cfancyś. Innym zaś razem zamarkuje product placement albo każe spytać jednej z postaci, ile kasy dostanie za pojawienie się w książce. Wszystko to jednak są niewadzące narracji przyprawy, bez których Witkowski widać nie może się obejść, a nie danie główne i zrąb.

Warto natomiast zauważyć, że – i to jest bez wątpienia ważniejsze – narrator w pewnym miejscu nazywa swe wyznania „poradnikiem” oraz przedstawia własny „rozszerzony dekalog”, skądinąd dość przerażający. Jego punkt drugi brzmi: „Jesteś swoim własnym bogiem”, trzy ostatnie zaś następująco: „10. Nie masz zrozumienia dla słabości innych, ale przede wszystkim dla własnych. 11. To, o co ci w życiu chodzi, to seks i pieniądze. W tym zawodzie nie musisz wybierać, jedno idzie w parze z drugim. 12. Niby gadasz z ludźmi, niby się uśmiechasz, niby działasz na tym świecie, ale tak naprawdę jesteś od nich lepszy, jesteś zupełnie osobno, nie angażujesz się w ich sprawy, w każdej chwili gotów ich sprzedać”.

Naucza się tu więc, z brutalną bezpośredniością, o tym, jak odnieść sukces i nie dać się zjeść w łyżce kaszy, będąc chłopięcą prostytutką na gościnnych występach. Owe wnikliwe wywody o psychologii klientów i wystrzeganiu się możliwych zagrożeń, którym towarzyszy analiza środowiskowych rytuałów, a wreszcie kapitalny opis obyczajów (nie tylko okołoseksualnych) Monachium czy Zurychu owej epoki, składają się Michałowi Witkowskiemu w coś na kształt małego traktatu w rodzaju „Fizjologii małżeństwa” Balzaka. Tyle że Witkowskiemu idzie o „fizjologię kurewstwa” i można sądzić, że osiąga w tych badaniach przekonujące wyniki. Jest jednak coś jeszcze. Otóż, galopując przez gracko podawane przez Michała Witkowskiego takie a owakie anegdoty i awantury, łacno poddać się punktowi widzenia deklarowanemu przez jego bohaterów i zapomnieć, że czytamy o świecie z gruntu przerażającym, świecie poniżenia, uprzedmiotowienia i utowarowienia międzyludzkich, najbardziej intymnych relacji.

Nie wiem, czy ukazanie owej niebezpiecznie zwodniczej mocy literatury, która wszystko, nawet ludzką nędzę i upodlenie, potrafi obrócić w fajerwerkową opowieść, jest u Witkowskiego intencjonalne, ale – chcąc nie chcąc – coś takiego uczynił i powinno mu to być policzone za zasługę. I to w tej kwestii upatrywałbym głównej subwersywności książki Witkowskiego, a nie w „spedaleniu kapitalizmu” lub „odsłonięciu wymiennej rozwiązłości jako właściwości kapitalizmu”, które podnoszą, odpowiednio, Kinga DuninPrzemysław Czapliński we wnikliwych skądinąd recenzjach w „Krytyce Politycznej” i „Gazecie Wyborczej”. (Gwoli ścisłości, Czapliński uważa, że Witkowski, zamykając się w opisie jednego środowiska, ową wredną naturę kapitalizmu nie dość wymownie odsłania). Michał Witkowski napisał bowiem książkę ostentacyjnie lekką, której tak potężne interpretacyjne dociążenia niekoniecznie służą. Owszem, w świecie „stricherów” da się dostrzec niektóre mechanizmy pewnej wersji kapitalizmu (wynaturzonego, powie ten i ów, opartego bowiem na zasadniczym deficycie zaufania), lecz czynienie z tego światka modelu czy też metafory kapitalizmu w całej jego krasie zdaje mi się operacją dość pochopną i efektowną raczej niż prawdziwie efektywną. Co więcej, zabieg taki odwraca uwagę od owej nieznośnej lekkości tekstu Witkowskiego, która brud i zło transformuje w wesołe bańki mydlane, a jednocześnie, jeśli się w nią wczytać, sama z siebie ciąży w głąb, której dna nie widać.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).