Dziewczyna z bloku

Dominika Sitnicka

Sylwia Chutnik pokazuje nam po raz kolejny Warszawę od strony obdrapanych podwórek, gdzie nie ma lekko. Tym, co odróżnia tę historię od opowiadań z „Kieszonkowego atlasu”, czy nawet „Cwaniar”, jest zamierzona przeciętność bohaterów i samej historii

Dziewczyna z bloku

Jeszcze 2 minuty czytania

Dziewczyna z bloku

Poznajcie Jolantę. Urodzona i wychowana na żerańskim blokowisku. Jej ojciec pracował w fabryce FSO, matka była sklepową ekspedientką. W domu się nie przelewało, ale też nie było bardzo biednie. Nikt nie cierpiał niedostatku, bo i nie miał się do kogo porównywać. Blokowiska industrialnych dzielnic są egalitarne. Jolanta była przeciętną dziewczynką, dopóki ojciec nie odszedł do innej kobiety. W wyniku urazów odniesionych w wypadku samochodowym oraz przez porzucenie matka bohaterki pogrąża się w alkoholizmie, który doprowadza do jej śmierci. Kilkunastoletnią Jolantą opiekuje się starszy brat, który niebawem emigruje do Niemiec za chlebem. Dziewczynka udaje się do szkoły krawieckiej, kończy ją, wyjeżdża na wakacje, a następnie wraca z nich w stanie błogosławionym. Ślub, szukanie pracy dla męża, beciki, wódka, meblościanka, zdziwaczałe sąsiadki, zboczony cieć.

Sylwia Chutnik, „Jolanta”. Znak, 288 stron, w księgarniach od września 2015

Sylwia Chutnik pokazuje nam po raz kolejny Warszawę od strony obdrapanych podwórek, gdzie nie ma lekko. Tym, co odróżnia tę historię od opowiadań z „Kieszonkowego atlasu”, czy nawet „Cwaniar”, jest zamierzona przeciętność bohaterów i samej historii. Żerań to u Chutnik „polskie gdziekolwiek”. Wiedza przeciętnego warszawiaka o tej dzielnicy ogranicza się do haseł: samochody, elektrociepłownia i słone paluszki. „Jolanta” pogłębia to wrażenie opuszczonego, nieciekawego miejsca. Żerań nie ma żadnych ulic. Składa się właściwie tylko z bloku, w którym mieszka główna bohaterka, komina fabrycznego oraz śluzy kanału, skąd dobywa się bagienny zapach zalewający całą okolicę. Rodzinna historia Jolanty to wyobrażenie o typowej historii z blokowiska, którego mieszkańcy określani są zresztą antropologicznie jako „plemię Blokersów”. Chutnik z jednej strony hojnie sypie patologicznymi kliszami (przemoc, mafia, alkoholizm, rozbite rodziny), z drugiej podaje je w charakterystycznym dla siebie żartobliwym sosie, który sprawia, że nie widzimy w tym wszystkim materiału dla programu „Uwaga” albo „Interwencja”, tylko raczej swojską słodko-gorzką normę.

A jednak Jolanta wzorcowo wpisuje się w ten grubo ciosany schemat. Z biegiem lat staje się dzieckiem coraz bardziej zamkniętym, odciętym nawet od własnych emocji, żyjącym po omacku. Dzieckiem – ponieważ uwięziona w świecie swoich fantazji i strachów, nie potrafi wejść w dorosłość, pomimo swoich dziewiętnastu lat i świeżo założonej rodziny. „Nie mówić. Nie ufać. Nie odczuwać”. Z tym hasłem, zaciśniętymi zębami i oczami Jolanta pragnie przeżyć całe życie. Żeby nie bolało i żeby nie było żal, kiedy wszyscy ją opuszczą, bo dzieci z rozbitych rodzin prędzej czy później opuszczą wszyscy. Postać Jolanty dosłownie przelewa nam się przez palce. Stworzenie takiej bohaterki jest zamiarem oryginalnym na tle poprzednich postaci Chutnik, które należały, jeśli nie do przebojowych, to przynajmniej do ekscentrycznych. Jest to też oczywiście literackie miłosierne pochylanie się nad słabszymi – bo oto dajemy głos tym, którzy na co dzień są dla nas nieciekawi, przegrali wyścig o lepsze życie, karierę, szczęście i tylko popłakują sobie cichutko. To historia dla uważnych i wrażliwych i ma nas wzruszać, bo jak nie wzrusza, skoro wzrusza?Po co jednak śledzimy koleje losu „typowej Jolanty – dziewczyny z bloku”? Właśnie po to, by nie oglądać z bezpiecznego dystansu tych i śmiesznych, i strasznych historii, tylko przekonać się wreszcie, co taka dziewczyna może czuć. Chutnik nawiązuje do utartych narracji dotyczących dzieci z rozbitych rodzin – niepewne siebie, pogrążone w marazmie, przekonane o tym, że zawsze będą opuszczane przez najbliższych, pragnące ciepła i czułości, a jednocześnie niepotrafiące się otworzyć na innych. W książce te psychologiczne portrety przytaczane są jako frazesy i stereotypy, bo przecież jeśli w przedszkolu dwoje dzieci jest niejadkami, to tylko to z rozbitej rodziny pani opiekunka spyta „czy to przez tatusia?”.

Ważnym zabiegiem w „Jolancie” jest wrzucenie całej historii w moment dla Polski przełomowy – mityczną transformację. Oto nasza bohaterka, wychowana w latach 80. wchodzi w dorosłość w tym samym czasie, w którym ojczyzna przeżywa doktrynę szoku i szykuje się do przepoczwarzenia w zielony raj wolnego rynku. Niepowtarzalna okazja, żeby wziąć sprawy w swoje ręce, obudzić wewnętrznego  tygrysa przedsiębiorczości i cieszyć się nowym systemem. Niestety, jak w życiu osobistym, dzieci, które wychowały się napiętnowane jakimś brakiem, w tym przypadku nie rodzica, a brakiem gotówki i perspektyw, nie zostaną rekinami biznesu. Ich jedyną ambicją jest to, żeby w tym basenie nie zatonąć. A potem jeszcze okaże się, że zamkną im zakład pracy, wyrzucą na bruk z mieszkania komunalnego, bo blok do rozbiórki, jakiś deweloper zły i w ogóle.

To zestawienie nie jest jednak w książce tak dobitnie wyartykułowane. Choć temat przemian ustrojowych tnących masę ludzi na beneficjentów i klientów mógłby nieść tę narrację, w „Jolancie” jest jedynie tłem. W dodatku zarysowanym na tyle delikatnie, że bardziej obecny jest w dyskusji wokół książki niż w niej samej. To dobrze? Źle? Trudno to ocenić, w końcu główne skrzypce ma grać smutek Jolanty, jej pogrążanie się w depresji, więc właściwie do czego nam potrzebne jeszcze społeczna panorama i roztrząsanie, czy ta mityczna transformacja była sprawiedliwa, czy niesprawiedliwa i kto właściwie był jej autorem? A jednak wywoływanie wilka z lasu kreuje oczekiwanie, że wilk nie będzie sprowadzony jedynie do roli estetycznej, rekwizytu nadającego koloryt. Tymczasem lata 90. to u Chutnik przede wszystkim czekolady z okienkiem, guma Turbo, pierwsze kolorowe płaszcze na ulicach, odtwarzacze VHS i cała reszta sentymentalnych artefaktów. Słowem – Kaszpirowski dojeżdżający psa Pankracego, pędzący przez pola pełne sypanej oranżady. Moda na powroty do dzieciństwa przełomu lat 80. i 90. trwa we współczesnej polskiej prozie w najlepsze. Chcemy o tym czytać, pokolenie pisarzy i pisarek, dla których ten okres był formujący, chce o tym pisać i ma z tego dużo radości. Czy w tej nostalgii za naszym wyobrażeniem tego, co było kiedyś, jest coś więcej niż przyjemne uczucie nawiedzenia duchami przeszłości? Przypomina to trochę literackie podejście do vaporwave'u, który, pomimo przypisywanego mu potencjału krytycznego, jest tylko po prostu estetyką. Ten z muzyki i Tumblra oblany acodinem, ten z książek – płynem Lugola w identycznym fioletowym odcieniu.

Sylwia Chutnik ma wyjątkowo sprawny warsztat, a na potrzeby „Jolanty” wypracowała także spójną poetykę, czułą i naiwną, pokazującą świat w oczach skrzywdzonego dziecka. Odrealniona nieco z tego powodu narracja przerzuca punkt ciężkości z całego kontekstu, bardzo ciekawego, z dużym potencjałem, na świat wewnętrznych przeżyć bohaterki. Jolanta, celowo zwyczajna, podwójna ofiara – sytuacji rodzinnej i społecznej, wzbudza współczucie, ale też i nuży. Książka Chutnik nie jest pytaniem o to, czy i jak możemy poradzić sobie w dorosłości z traumami dzieciństwa albo czy możemy przezwyciężyć determinizm naszego środowiskowego zaplecza. To, co wydarza się na jej kartach, właściwie utwierdza nas w przekonaniu, że pewien bagaż doświadczeń na starcie okazuje się nadbagażem, przez który nie polecimy dreamlinerem do lepszego życia. Czy o takie błahe wnioski właśnie chodziło? Dla pisarki ze słuchem i wrażliwością Sylwii Chutnik produkowanie takich swojskich i smutno-prawdziwych postaci i historii jest równie łatwym zadaniem, co dla scenarzystów produkowanie tvn-owskich seriali o „młodych, kreatywnych i z wielkich aglomeracji”. „Jolantę” czyta się dobrze, ale też bez żalu i głębszej refleksji odkłada na półkę.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.