Żywioł wartkiej mowy
Ildikó Brauer / CC BY-NC-ND 2.0

27 minut czytania

/ Literatura

Żywioł wartkiej mowy

Rozmowa z Jackiem Giszczakiem

Alain Mabanckou pytany, czy ma problemy z językiem francuskim, odpowiada: „To język francuski ma problemy ze mną”. W „Kielonku” czy „Zwierzeniach jeżozwierza” jedynym znakiem przestankowym jest przecinek

Jeszcze 7 minut czytania

ADAM PLUSZKA: Czym jest francuska literatura postkolonialna?
JACEK GISZCZAK
: We Francji mówi się dziś raczej o literaturze frankofońskiej i choć w zamierzeniu ten termin miał obejmować wszystkie dzieła literackie napisane w języku francuskim, obecnie oznacza faktycznie literaturę tworzoną przez autorów francuskojęzycznych, którzy nie pochodzą z Francji, lecz z dawnych francuskich terytoriów zamorskich (Antyli, czarnej Afryki, krajów Maghrebu, Libanu). Rzadziej określa się w ten sposób francuskojęzyczną literaturę Belgii, Quebecu czy Szwajcarii. A już na pewno nie nazwiemy pisarzami frankofońskimi takich autorów, jak Beckett czy Ionesco… W tym sensie jest to dzisiaj termin, który wyraźnie dzieli i w domyśle nakłada się na pojęcie „literatury postkolonialnej”. Jak stwierdził Alain Mabanckou, pisarz pochodzący z Konga, lecz wydawany i nagradzany we Francji, na rynku francuskim od Michela Houllebecqa dzieli go przepaść. Startuje w innej kategorii…

A sięgając nieco do historii?
Historia tej literatury sięga lat 30. XX wieku. Léopold Sédar Senghor (poeta, w przyszłości członek Akademii Francuskiej i prezydent Senegalu) i Aimé Césaire (pisarz i polityk z Martyniki) stworzyli wówczas ruch literacki o nazwie Négritude. Jednym z pierwszych afrykańskich pisarzy był też Jean-Joseph Rabearivelo, poeta z Madagaskaru. Wcześniej istniały próby zapisywania poezji choćby w języku wolof (najbardziej rozpowszechnionym w Senegalu) alfabetem arabskim. Jednak afrykańskie podania, baśnie, legendy i poematy przez stulecia trwały w przekazie ustnym. I właśnie ten prastary żywioł języka mówionego dochodzi do głosu w utworach wielu frankofońskich pisarzy. Rozsadzając czasem literackie formy takie, jakie znamy. W powieściach Ken Bugul z Senegalu pojawiają się mnemotechniczne powtórzenia, które cechują przekaz oralny. W „Ulicy Félix Faure” każdy z bohaterów ma swój rozbudowany homerycki epitet, który niezmiennie mu towarzyszy. Ken Bugul ma wrodzony gawędziarski dar. Kiedy ją zapytałem, dlaczego napisała powieść w trybie conditionnel (warunkowym), najpierw wyraziła zdziwienie, potem wzruszyła ramionami.

Jacek Giszczak

Urodzony w 1956 roku, jest pisarzem i tłumaczem literatury francuskiej. Ukończył Liceum Sztuk Plastycznych w Lublinie, polonistykę na KUL, studiował literaturę współczesną na Uniwersytecie Paris-Sorbonne (Paris IV). Przełożył blisko pięćdziesiąt książek autorów francuskich i frankofońskich (z Afryki i Antyli). Jest laureatem Międzynarodowej Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za przekład książki Jeana Hatzfelda „Strategia antylop” (2010) i Kawalerem Orderu Sztuki i Literatury, przyznawanego przez Ministra Kultury i Środków Przekazu Republiki Francuskiej.

Dlaczego?
Język francuski, którego nauczyła się w małej szkole w buszu, jest dla niej tylko narzędziem, którym wyraża afrykańskie treści. Jej literacki pseudonim znaczy w języku wolof „ta, której nikt nie chce”. Urodziła się w senegalskiej wiosce. W latach 70. trafiła na studia do Europy. W Paryżu związała się z zamożnym białym człowiekiem, a gdy ten związek skończył się katastrofą, wróciła do Afryki jako kobieta upadła i została dwudziestą ósmą żoną mędrca-marabuta. W powieści „Ulica Félix Faure”, której akcja dzieje się w Dakarze, z szamanem można się skontaktować przez telefon komórkowy, lecz wszystko jest zanurzone w mgiełce tajemnicy, odwieczne i bezczasowe.

A jak jest z innymi pisarzami?
Jean-Luc Raharimanana, urodzony w 1967 roku w Tananariwie, pisze francuszczyzną niemal fonetyczną, okaleczoną, jego proza przypomina chaotyczny improwizowany slam. To pełna sarkazmu wypowiedź człowieka skazanego na nieporadny język niewolnika czy boya, ale też próba takiego nagięcia języka francuskiego, by mógł wyrażać obce sobie treści, narzucenie mu pewnych zasad języka malgaskiego, w którym nie istnieje na przykład liczba mnoga, a czasowniki nie odmieniają się przez osoby. „Za” to imię tytułowego bohatera powieści, a zarazem zniekształcony zaimek osobowy je (ja), któremu towarzyszy zawsze czasownik w trzeciej osobie liczby pojedynczej: Za a vu – „Żem widział”…

A Alain Mabanckou?
Mabanckou, pytany, czy ma problemy z językiem francuskim, odpowiada: „To język francuski ma problemy ze mną”. W „Kielonku” czy „Zwierzeniach jeżozwierza” jedynym stosowanym przez pisarza znakiem przestankowym jest przecinek. Mamy tu do czynienia z żywiołem wartkiej mowy, zaś sam autor stwierdza, że proces pisania jest w jego przypadku czymś w rodzaju przekładu z ojczystego języka.

Na czym polega popularność tej literatury we Francji?
Znakiem tej wielkiej popularności może być wyspecjalizowana księgarnia Présence Africaine przy rue des Écoles, niedaleko starego gmachu Sorbony. To przede wszystkim literatura oryginalna i egzotyczna, co niegdyś zadecydowało o sukcesie literatury iberoamerykańskiej, ale też często ujmująco prosta – co jest szczególnie widoczne na tle zanurzonej w tradycji, stylistycznie kunsztownej literatury francuskiej. Choć Tahar Ben Jelloun, pisarz marokański, laureat Nagrody Goncourtów z 1987 roku, przenosi nas w fascynujący świat arabskiego Maghrebu, posługując się finezyjnym językiem francuskim.

Fenomen literatury frankofońskiej dobrze obrazuje scenka, jaką opisała mi Ken Bugul (podobną można znaleźć także w powieści „Jutro skończę dwadzieścia lat” Alaina Mabanckou): czarne dzieci składają pierwsze słowa, czytając francuski elementarz z ilustracjami, na których przedstawione są białe dziewczynki i biali chłopcy.

Francja ma nieprzepracowany problem z koloniami w Afryce?
Przypomnijmy, że francuskie imperium kolonialne zajmowało w pewnym momencie powierzchnię 13 milionów kilometrów kwadratowych. Wprawdzie Francja straciła Quebec i Luizjanę, ale jeszcze w XX wieku istniała Francuska Afryka Zachodnia i Francuska Afryka Równikowa, francuski Madagaskar, Somali, Indie Francuskie, Indochiny, francuskie wyspy na Oceanie Indyjskim, Polinezja, wyspy na Morzu Karaibskim, Gujana Francuska… Jeszcze dziś departamenty zamorskie, stanowiące integralną część Francji, zajmują powierzchnię niemal 100 tysięcy kilometrów kwadratowych.

Jacek Giszczak z Z Alainem Mabanckou w Café Baobab w Warszawie / fot. Karolina WróbelJacek Giszczak z Alainem Mabanckou w Café Baobab w Warszawie / fot. Karolina WróbelW Afryce na opinię złych kolonizatorów zasłużyli sobie chyba najbardziej Belgowie. W wielkim Kongu, gdzie dopuszczali się wyjątkowych okrucieństw, w Rwandzie, gdzie skutecznie podzielili ludy Tutsi i Hutu. Francuska polityka kolonialna była bardziej ludzka. Co ciekawe, Francuzi przyznawali tubylcom prawa obywatelskie, przynajmniej częściowo – na przykład w Senegalu obywatelami Francji zostawali tylko mieszkańcy dużych miast (w sumie trzech). Oczywiście tak się działo dopiero po abolicji niewolnictwa i tak zwanego „handlu w trójkącie”, w wyniku którego wzbogaciło się Saint-Malo czy Nantes. Wstrząsającymi pomnikami tych czasów są Brama bez Powrotu w Beninie i cytadela-więzienie na wyspie Gorée u wybrzeży Senegalu.

Co się działo bardziej współcześnie?
W latach 60. XX wieku, po zakończeniu algierskiej wojny o niepodległość, do Francji zjechali nie tylko biali koloniści, nazywani les pieds noirs, „czarnymi stopami”, ale też setki tysięcy Algierczyków (i obywateli Francji), którzy byli potrzebni rozkwitającej francuskiej gospodarce. Do Flins pod Paryżem, gdzie znajduje się wielka fabryka Renault, zmierzają co dzień o świcie niebieskie autobusy, przewożąc algierskich robotników z okolicznych osiedli. Zarabiają najniższą stawkę, pracując przy taśmie. We wszystkich większych miastach powstały połacie ciągnących się kilometrami blokowisk – w Paryżu są to północno-zachodnie przedmieścia. To tak zwane HLM, mieszkania komunalne o niskim czynszu, w których nie spotyka się rodowitych Francuzów. Zresztą byłyby to całkiem przyjemne osiedla mieszkaniowe, gdyby nie zostały kompletnie zdewastowane. Kolejne pokolenia ludzi, którzy się urodzili i żyją w tych „wydzielonych strefach”, nie widzą przed sobą przyszłości. Gdy ma się na imię Rachid, nie tak łatwo zdobyć dobrą pracę. Zresztą lokalne szkoły nie stoją na najwyższym poziomie. Stąd getta, gdzie młodzież trudni się drobną przestępczością i dilerką. A w roku 2005 coś pękło i we wszystkich tych podmiejskich cités doszło do burzliwych zamieszek. Trzeba pamiętać, że mówimy o obywatelach Francji, urodzonych na ziemi francuskiej, którym proponuje się państwo laickie, których zachęca się do integracji, ale nie zawsze uznaje za obywateli pierwszej kategorii.

Ale można powiedzieć też inaczej – już w latach 80. w Paryżu wybuchały bomby. Zwłaszcza w dzielnicy Le Marais, gdzie jest kilka synagog, koszerne sklepy i restauracje. Zdjęto nawet uliczne żeliwne i rzeźbione kosze na śmieci, zastępując je zielonymi plastikowymi workami. Paryż przeżył szok po zamachu na „Charlie Hebdo” i akcji Coulibaly’ego w koszernym markecie przy Porte de Vincennes. Ale Paryż jest w centrum uwagi i ma trochę bardziej obniżony poziom tolerancji. Zaraz po tych tragicznych wydarzeniach rozmawiałem z właścicielem małego arabskiego sklepiku niedaleko przedmieścia Montrouge, gdzie dzień wcześniej Amedy Coulibaly zastrzelił czarną jak on policjantkę. Algierczyk w średnim wieku ubolewał, że do tego doszło, powtarzał: „W tym kraju jest za dużo wolności, młodym na wszystko się pozwala, dzieci należy trzymać krótko, a tutaj nawet więzienia są jak sanatoria”. Coulibaly był jego stałym klientem.

Wiele mówi się o francuskim rasizmie. Czy powieści Alaina Mabanckou dolewają oliwy do ognia?
Na pewno istnieje coś takiego jak burżuazyjne poczucie wyższości. Alain Mabanckou mówi nieco ironicznie, że Francuzi to naród ludzi zadowolonych, zwłaszcza z samych siebie. Jednak w latach 80., kiedy mieszkałem w Paryżu, wszędzie widziało się żółty znak otwartej dłoni z napisem Touche pas à mon pote – „Nie ruszaj mojego kumpla”. Była to wielka antyrasistowska akcja organizacji S.O.S. Racisme. Kiedy prezydent François Mitterand został wybrany na kolejną siedmioletnią kadencję, widziałem w pobliżu placu Bastylii czarnego chłopaka, który pędził na skuterze, z francuską flagą, wrzeszcząc Vive la France! Front Narodowy przejął to stare hasło i głosi je w zmienionej formie: Touche pas à mon peuple – „Nie tykaj mojego narodu”… Faktem jest, że dziś we Francji nie każdy młody inteligentny człowiek musi mieć lewicowe poglądy, co jeszcze do niedawna było czymś oczywistym. Oprócz FN, od 2012 roku działa we Francji Génération Identitaire (Generacja Tożsamościowa), która zdaje się utożsamiać z tymi postaciami przedwojennej francuskiej prawicy, które w czasie okupacji kolaborowały z Niemcami. To coś w rodzaju prawicowych bojówek.

Argumentem Frontu Narodowego jest saturation, „przesycenie”. Jednak Francja, a zwłaszcza Paryż, to wielonarodowy tygiel. Nie jestem pewien, czy można mówić o francuskim rasizmie. Już francuskie przedszkola są kolorowe. Tamą dla rasizmu jest poznanie drugiego. Francja jest przede wszystkim krajem tolerancji i tradycyjnie la terre d’accueil – gościnną ziemią, czego w okresie międzywojennym doświadczyło wielu Polaków, w tym wielu polskich Żydów.

Alain Mabanckou / fot. Georges Seguin, CC-BY-SA-3.0,2.5,2.0,1.0Alain Mabanckou / fot. Georges Seguin, CC-BY-SA-3.0,2.5,2.0,1.0

A jak jest w „Black Bazar”?
„Black Bazar” to powieść, która świetnie ukazuje okolice metra Château-Rouge w XVIII dzielnicy Paryża. To jedno z ostatnich „gett” w Paryżu intra muros. Nieopodal arabskiego Barbesu kilka uliczek (rue Dejean, rue de Panama, rue Poulet) tworzy ów Czarny Bazar. Afrykański targ, nielegalni handlarze na trotuarach, którzy sprzedają dziwne egzotyczne produkty, butiki z barwnymi tekstyliami, kilka małych barów, restauracja „U Mamy”, która podaje baraninę ze smażonymi plastrami zielonego banana, a na ekranie telewizora lecą klipy z muzyką soukous, kongijską odmiana zouka. Po chodnikach paradują sapeurs – członkowie Stowarzyszenia Amantów, Pedantów i Elegantów (SAPE). I po kilku godzinach zapominamy, że jesteśmy w środku Paryża, a nie w sercu Kinszasy czy Abidżanu. To w pewnym sensie kultowe miejsce w Paryżu, choć nie każdy ma odwagę, żeby się tam zapuszczać, zaś Alain Mabanckou pokazuje je nam od podszewki. Wszyscy znają sapeurs, czyli szpanerów z Konga, ale nikt wcześniej nie opisał tego zjawiska.

Wracając do kwestii rasizmu, Alain Mabanckou ironizuje na temat „racjonalnej” kultury europejskiej, ale także na temat „magicznej” kultury afrykańskiej (którą preferuje). Jako intelektualista dostrzega zarówno rasizm białych, jak i rasizm czarnych. Na tym polu spotyka się z Danym Laferrièrem (pochodzącym z Haiti i drugim po Senghorze czarnym „nieśmiertelnym”, jak nazywa się dożywotnich członków Akademii Francuskiej). Laferrière, w swojej debiutanckiej powieści o prowokacyjnym tytule „Jak bez wysiłku kochać się z Murzynem”, drąży temat rasizmu w Ameryce, ale piętnuje też żądzę odwetu wśród Afroamerykanów.

Rasizm to silny element tej literatury?
Przypomina to w pewnym sensie historię polskiej literatury, która po utracie niepodległości skupiła się niemal wyłącznie na kwestiach narodowych, a jej autorzy pisali często na emigracji (dotyczy to oczywiście także Gombrowicza czy Mrożka). Dostrzegam paralelę między historią Polski i tragedią afrykańskich ludów, a słuchając tradycyjnej muzyki afrykańskiej, zawsze wyczuwałem w niej tę samą nostalgię, która cechuje utwory Chopina. Kolonializm, segregacja rasowa, niewolnictwo, masakry to dziedzictwo, z którym muszą się zmierzyć pisarze afrykańscy. Widać to bardzo wyraźnie w książce Laferrière’a, który obnaża wymyślone przez białych i stosowane przez wieki techniki przyprawiania Murzynowi „gęby”. Choć nie oszczędza też czarnego ekstremizmu Czarnych Panter czy ruchu Black Power. Poszukiwanie własnej tożsamości jest chyba głównym tematem całej frankofońskiej literatury. Te książki obalają rasowe stereotypy, pozwalając nam osiągnąć ślepotę na kolory skóry. Senghor napisał tuż po drugiej wojnie światowej, że wprowadzając rasową segregację i dopuszczając się okrucieństw w skolonizowanych krajach, biali utorowali drogę nazistom i antycypowali Holokaust.

Mabanckou potrafi być niezwykle liryczny, na przykład w powieści „Jutro skończę dwadzieścia lat”.
To autobiograficzna książka, w której autor wraca do lat dzieciństwa w Pointe-Noire na atlantyckim wybrzeżu Konga. Mały bohater podkochuje się w uroczej czarnej Karolinie, a jego tata spędza jeden tydzień z synem i jego mamą, a kolejny ze swoją drugą żoną. Jednak najbardziej utkwiła mi w pamięci marginalna postać Papryczki. To kloszard, wariat, który rysuje wszędzie lotaryńskie krzyże, żeby się nie zgubić (i w rezultacie gubi się bez przerwy). Postać, która z powodzeniem mogłaby dołączyć do galerii portretów nakreślonych w „Kielonku”. Mabanckou wraca do niej w powieści „Petit Piment” (Papryczka). To tegoroczny kandydat do Nagrody Goncourtów i laureat „Listy Goncourtów: polski wybór”. Myślę zwłaszcza o scenie, w której ten pijaczek pomaga małemu chłopcu szukać klucza w kontenerze na śmieci. Ale pomijając aspekt humorystyczny, nieoceniony w powieściach Mabanckou, autor wszystkie swoje utwory dedykuje matce, Paulinie Kengué. Właściwie w każdej książce wspomina lata dzieciństwa, choć powieść „Jutro skończę dwadzieścia lat” jest im poświęcona w całości. Na pewno tłumaczy to nostalgia za krajem. Alain Mabanckou w wieku 22 lat wyjechał do Francji, gdzie studiował prawo w Paryżu, a w 2002 roku wyemigrował do USA i obecnie jest wykładowcą kreatywnego pisania na University of California w Los Angeles. Po swoich ostatnich wypowiedziach na temat sfałszowanego referendum konstytucyjnego w Republice Konga Mabanckou może mieć też problemy z powrotem do ojczyzny.

Jak mówi sam autor „Zwierzeń jeżozwierza”, to jego niepiśmienna matka zadecydowała o tym, że został pisarzem, opowiadając mu przed snem afrykańskie legendy, które później opisał.

Książki wydawnictwa Karakter w przekładzie Jacka GiszczakaKsiążki wydawnictwa Karakter w przekładzie Jacka Giszczaka.

Jak się tłumaczy takie językowe szaleństwo?
Przede wszystkim trzeba znaleźć właściwy ton, by oddać sprawiedliwość autorowi, pisząc w języku polskim. W tym sensie przekład jest twórczością. Ale, jak wspominałem, literaturę frankofońską cechuje prostota. Największy problem miałem z młodym autorem z Madagaskaru, Jean-Lukiem Raharimananem, i jego „Za”, książką, która jest rodzajem poematu, napisanego francuszczyzną wywróconą do góry nogami. Narrator deformuje słowa, sepleni, mówi trochę jak Kali z powieści Sienkiewicza i tka tym językiem długą liryczną wypowiedź. Zadawałem sobie pytanie, czy tak okaleczony język polski odda istotę rzeczy. W końcu my nie mieliśmy kolonii, swoich boyów i niewolników, tylko Murzynka Bambo, który „w Afryce mieszka/Czarną ma skórę ten nasz koleżka”.

Największą zabawę miałem natomiast z „Kielonkiem” Mabanckou i powieścią Dany’ego Laferrière’a. W dwustronicowym rozdziale książki „Jak bez wysiłku kochać się z Murzynem” autor trzynaście razy używa czasownika baiser (spółkować). Pokusiłem się o to, żeby za każdym razem zastąpić go innym polskim czasownikiem oznaczającym coitus. Język polski nie jest w tej dziedzinie aż tak bardzo ubogi.

Odnoszę wrażenie, że translatorsko jest pan bardzo głęboko zanurzony we francuskim kolonializmie. Mówię nie tylko o Mabanckou, ale i Hatzfeldzie. Celowy wybór?
Jean Hatzfeld jest co prawda Francuzem, ale jego książki to wierny zapis rozmów przeprowadzonych z ocalałymi z ludobójstwa w Rwandzie, którzy wypowiadają się najczęściej w języku kinyarwanda. Już na tym etapie mamy do czynienia z przekładem. Kontrast między opisywaną przez nich rzeczywistością a tym z natury metaforycznym, poetyckim językiem jest uderzający. Englebert z ostatniej książki Hatzfelda, potomek królów Tutsi, ocalały z rzezi miłośnik Baudelaire’a, mówi w języku francuskim, ale narzuca mu swoje własne reguły… I ten specyficzny język trzeba też jakoś oddać w polskim przekładzie.

Literatura frankofońska jest oryginalna i po prostu ciekawa. Z Ken Bugul wędrujemy po uliczkach Dakaru i wioskach Sahelu, z Alainem Mabanckou odwiedzamy bar w Brazzaville lub oglądamy tancerzy w dżungli, którzy w transie unoszą się dziesięć centymetrów nad ziemią, z Lyonelem Trouillot przemierzamy slumsy i ulice Port-au-Prince… Ale to zainteresowanie bierze się też na pewno z moich dawnych i dzisiejszych afrykańskich przyjaźni. Cieszę się, że w roku 2008 powstało w Krakowie Wydawnictwo Karakter, które znakomicie promuje tę literaturę.

Woli się pan zajmować literaturą frankofońską czy francuską czystej wody? Z tej drugiej mam na myśli choćby Blaise’a Cendrarsa czy Alexandre’a Dumasa.
Blaise Cendrars i jego „Morawagin” to było wielkie literackie odkrycie i mój pierwszy przekład. We Francji i Szwajcarii, ojczyźnie Cendrarsa, to powieść wysoko notowana. Zadziwia fakt, że tak współczesna książka została opublikowana w 1926 roku. Kiedyś zobaczyłem w metrze młodego człowieka, który coś czytał i śmiał się jak szalony. Zapytałem o tytuł książki. Po przeczytaniu „Morawagina” od razu zdecydowałem, że muszę przetłumaczyć tę powieść na polski. Na szczęście tego rodzaju odkryć było więcej, na przykład „Zakochany jeniec”, ostatnia, genialna powieść Jeana Geneta, której akcja rozgrywa się w Palestynie, w środowisku bojowników Al Fatah, którym Genet przez wiele lat towarzyszył. Wspomina też Syrię, gdzie służył przed wojną w wojsku (był to wówczas francuski protektorat). Mógłbym też polecić książkę nieznanej dotąd w Polsce Virginie Despentes, która ukaże się w marcu 2016 nakładem Wydawnictwa Otwartego. Powieść zatytułowaną „Vernon Subutex” czyta się jak kryminał, a autorka nie tyle opisuje, co skanuje Francję, a właściwie Paryż ostatnich lat.

Jeśli chodzi o Alexandre’a Dumasa, to była prawdziwa gratka, by przełożyć nieznaną i odnalezioną po 135 latach powieść autora „Hrabiego Monte Christo”. Zmierzyć się z jego finezyjnym stylem, ze zdaniami, które nieraz zajmują całą stronę i wystarczy jedno potknięcie, by taka złożona konstrukcja się rozpadła. Ten styl obowiązuje we Francji do dziś, o czym już była mowa. A nawiązując do wielokulturowości Francji, przypomnijmy, że Dumas był z pochodzenia Kreolem, jego babka była czarną niewolnicą na San Domingo.

Spośród blisko pięćdziesięciu książek, jakie przetłumaczyłem, sporą część napisali autorzy frankofońscy.

Na ile tłumacz powinien znać biografię pisarza, którego tłumaczy? Ma to jakieś znaczenie? Pytam w kontekście choćby „Zakochanego jeńca”.
Jean Genet zdezerterował z francuskiego wojska, wędrował po Europie, trafiając za kradzież do więzienia w Polsce (sam pisał o tym, jak okradał w Polsce kościelne skarbonki i jak podobali mu się polscy jasnowłosi chłopcy). Po powrocie do Francji dostał wyrok śmierci, a po wojnie został zwolniony z więzienia dzięki interwencji Sartre’a i kilku innych intelektualistów, zachwyconych jego więzienną twórczością literacką. Oczywiście w tym przypadku znajomość biografii jest nieodzowna. Warto wiedzieć, że Genet przez całe życie wiódł żywot włóczęgi, nielegalnie przedostał się na teren Stanów Zjednoczonych, gdzie przebywał w środowisku Czarnych Panter. Jako sławny już pisarz mieszkał w podrzędnych hotelikach, zmarł w małym Jack’s Hôtel w Paryżu i został pochowany w Maroku, skąd pochodził jego partner, Abdallah Bentaga, akrobata, który popełnił samobójstwo… „Zakochany jeniec” to powieść autobiograficzna. Kolejne pytanie, które warto by zadać, brzmi następująco: czy dla tłumacza ważny jest kontakt z autorem? Zawsze uważałem, że dzieło literackie tłumaczy się samo przez się, jest „bytem intencjonalnym”, jak pisał Roman Ingarden. Dlatego nie tak bardzo mnie interesuje, co „pisarz chciał powiedzieć”, bardziej to, co powiedział. I nigdy nie zamęczam żyjących pisarzy pytaniami o ten czy inny fragment ich utworów. Dzieło mówi samo za siebie. Choć bardzo cenię sobie kontakty z pisarzami, których książki tłumaczę.

Zastanowiło mnie w pana dorobku „Christiane F. – życie mimo wszystko” Christiane Felscherinow. Chyba że Biblioteka Narodowa coś pokręciła…
Nie. To dość dziwna historia i kolejny przykład przekładu pośredniego. Sonja Vukovic, przyjaciółka Christiane F., spisała wspomnienia tej „najsłynniejszej ćpunki na świecie”, która jest kojarzona z książką i filmem „My, dzieci z dworca ZOO”, choć sama nigdy niczego nie napisała. Jednak prawa autorskie do „Christiane F. – życie mimo wszystko” na całą Europę zakupił Flammarion i polski wydawca był zmuszony korzystać z francuskiego przekładu książki, a nie oryginału! Lektura tej ciekawej książki pozwala chyba zrozumieć dziwną decyzję Christiane Felscherinow, której w Niemczech odebrano dziecko i która czuje się osaczona przez niemieckie media. Najpierw była więc gawęda Christiane F., potem tekst opracowany przez Sonję Vukovic, następnie francuski przekład i wreszcie przekład polski. Dwie francuskie tłumaczki chyba nieźle dały sobie radę z niemieckim żargonem, jakim posługuje się Christiane F.

W swoim eseju „Jak brzmi francuski «Fortepian Szopena». O trudnościach przekładu literackiego” pisze pan: „Trzeba się zgodzić, że poezja, zwłaszcza gdy sięga do najgłębszych pokładów ojczystego języka i wykorzystuje metaforyczny potencjał źródłosłowu, jest nieprzetłumaczalna”. I dalej: „Jak w języku przekładu stworzyć analogiczne aliteracje i czy naprawdę warto?”. A jak jest z prozą?
Tak. Porównywałem trzy różne przekłady „Fortepianu Szopena” na francuski, uświadamiając sobie, jak trudno jest przetłumaczyć choćby ów „niedocieczony wątek”. Podczas pracy nad przekładem literackim często dotykamy czegoś, co stanowi o odrębności języka, ocieramy się o jego istotę. Uświadamiamy sobie na przykład, że w języku francuskim woda nie wsiąka w ziemię, to raczej ziemia absorbe l’eau, lub że francuska woda może być tylko profonde (głęboka) lub pas profonde (nie głęboka), ale nie może być „płytka”. W jednym z wierszy słowotwórcy Leśmiana jest mowa o patyku, który płynąc rzeką „w słońcu się inaczy”. Cały smak tej lingwistycznej zabawy wyparuje w przekładzie. Tak jak na przykład większość poezji Mirona Białoszewskiego. Z kolei na język polski trudno byłoby przełożyć wiersze autorów Oulipo, zbudowane z kilku czy kilkunastu liter w ich wszystkich możliwych kombinacjach. Podobne trudności napotka potencjalny tłumacz powieści Georges’a Pereca „La Disparition”, napisanej bez użycia najczęściej występującej w języku francuskim samogłoski „e”. Zatem jej polski tytuł powinien brzmieć „Zanik”, nie „Zniknięcie”.

Na początku tego roku prowadziłem w Arles warsztaty z młodymi tłumaczami literatury francuskiej. Okazało się, że największą trudność sprawiają tłumaczom te miejsca w tekście, gdzie pojawiają się słowa czy wyrażenia, które nie mają oczywistych, słownikowych odpowiedników w języku przekładu. Zresztą czasowniki czy zwroty zawsze „znaczą” w zależności od swojego kontekstu i tłumacz raczej rzadko sięga do słownika. Wówczas potrzebna jest kreatywność. Znalezienie ekwiwalentu wymaga nieraz nie lada intelektualnego wysiłku.

Kilka razy zdarzyło mi się zastosować w przekładzie zasadę kompensacji. Nie lubię „objaśnień” w rodzaju: „nieprzetłumaczalna gra słów”. Jeśli w danym fragmencie tekstu nie jestem w stanie wywołać efektu humorystycznego poprzez językową zabawę, mogę zrobić to w innym miejscu, wprowadzając grę słów, której nie ma w tekście oryginalnym. Oddając w ten sposób sprawiedliwość stylowi oryginału. Traduttore, traditore… Jednak przekład literacki jest aktywnością twórczą i nie ma wiele wspólnego z translatorem Google. Tylko w ten sposób można tłumaczyć poezję czy autorów związanych z ruchem Oulipo.

Kim pana zdaniem jest tłumacz?
Ryszard Kapuściński w wystąpieniu na Międzynarodowym Kongresie Tłumaczy nazwał tłumacza „postacią XXI wieku”. Trudno się z tym nie zgodzić w epoce coraz bliższych kontaktów między krajami i kontynentami, w czasach globalnej wioski. Dobrze, że ta rola jest coraz bardziej dostrzegana i doceniana. Może zwłaszcza we Francji, gdzie od kilku lat działa Fabryka Tłumaczy w Arles, gdzie filologie obce specjalizują się w przekładzie. Tak zresztą dzieje się już w całej zachodniej Europie. Tłumacz jest pośrednikiem między kulturami, zbliża je do siebie i może przez to wpłynąć na rozwój kultury rodzimej. Dziś ma być raczej wierny tekstowi oryginału, ale nie zapominajmy o roli, jaką w polskiej kulturze renesansu odegrał „Dworzanin” Łukasz Górnickiego, a wcześniej trochę zapomniany i kreatywny tłumacz „Bajek” Ezopa, Biernat z Lublina. Legenda o smoku wawelskim to tak naprawdę przekład. Wincenty Kadłubek zaczerpnął ją ze średniowiecznego „Żywota Aleksandra Wielkiego”. Tłumacz bywa więc też pisarzem. Przed opublikowaniem pierwszego przekładu wydałem dwa zbiory wierszy, powieść „Szosa warszawska”, która zdobyła główną nagrodę w konkursie Czytelnika, a w 2006 roku powieść „Flądry, gazele, żyrafy”, której akcja rozgrywa się w Paryżu.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.




Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.