Sprawy babskie i ślepackie
fot. T. Sobolewski

17 minut czytania

/ Literatura

Sprawy babskie i ślepackie

Aldona Kopkiewicz

Białoszewski przekazał Jadwidze Stańczakowej świadomość, że pisanie nie rodzi się w depresji, ale w pragnieniu, by z niej wyjść. Ona odwdzięczała się troską, prowadziła mu sekretariat, trzymała dla niego obiad, kupowała majtki

Jeszcze 4 minuty czytania

Siedziała wraz z innymi przy herbacie,
jak wszyscy. Ale mnie się wydawało,
że filiżankę trzymała inaczej.
Uśmiechnęła się. To prawie zabolało.

I kiedy w końcu wstali, rozmawiając,
i z wolna, bezładnie, jak traf zdarzył,
szli przez pokoje (w śmiechu, głośnym gwarze),
ujrzałem ją. Jakby się ociągając

szła, jak ta, która będzie na zabawie
za chwilę śpiewać przed tłumem zebranych
ludzi; na oczach jej uradowanych
leżało światło z zewnątrz jak na stawie.

Stąpała z wolna, jak gdyby zwlekała,
jakby musiała coś przekroczyć jeszcze;
a jednak jakby po tym przejściu miała
nie stąpać więcej, lecz wzbić się w powietrze.
(przeł. Mieczysław Jastrun)

To wiersz Rilkego „Ślepnąca”. Białoszewski napisał wiersz w podobnym tonie, z tą tylko różnicą, że to, co Rilke już w niewidomej dostrzega – przemianę kalectwa w łaskę: przyjęcie światła z zewnątrz, gotowość do śpiewu, uniesienia i lotu – Białoszewski swojej niewidomej dopiero tłumaczy:

– Łapać radość za ogon
Jadwiga na to do mnie i do telefonu
– A to się łapie za ogon zmartwienia
– A to trzeba odwrotnie! – krzyczę, a ona to przekrzykuje Ani
Siada, poprawia się
– Zmartwień się nie łapie za ogon, one same się pchają na głowę, do głowy
– A to trzeba łapać radość za ogon, zawsze się opłaca. Nawet jak ci się wyrwie, to masz pióra.

Jadwiga Stańczakowa, Dziennik we dwoje. Warstwy, 448 stron, wydanie II zmienione, w księgarniach od listopada 2015Jadwiga Stańczakowa, „Dziennik we dwoje”. Warstwy, 448 stron, wydanie II zmienione, w księgarniach od listopada 2015U Białoszewskiego przemiana kalectwa w łaskę jest oczywiście bardziej życiowa i cielesna, wyjęta ze wzniosłych ram wielkiej poezji. Lecz i w tej przepisanej na wiersz anegdocie widać, jak gra słów i wyobraźni odsłania pewną poetycką mądrość: łap radość za ogon, zostaną choć pióra. A pióra służą do latania. I pisania. Jedno bez drugiego nie wzniesie się zbyt wysoko, nie w depresji czy rozpaczy rodzi się pisanie. Dopiero w pragnieniu, by z nich wyjść. Tę świadomość i umiejętność jej twórczego spożytkowania, a wraz z nimi cały nastawiony na swobodę i nadzwyczajność sposób życia, pokazał Stańczakowej Białoszewski. Ona odwdzięczała się towarzystwem i przyjaźnią. Choć to źle powiedziane – przyjaźń nie jest czymś, czym można się odwdzięczyć. Powiedzmy, że odwdzięczała się troską, prowadziła mu sekretariat, kupowała majtki, trzymała dla niego obiad. „Ja także jestem dla Mirona pełna wdzięczności. Wyraża się to w upraniu morskiej koszuli Romeo” – pisała. Białoszewski był bezsilny wobec upierdliwych wymogów życia, uznał więc, że starsza niewidoma kobieta lepiej załatwi za niego wszystko. Nie ma co się zastanawiać, czy ją wykorzystywał. Pojawiał się u niej z kwiatami, sernikiem lub obietnicą przygody. A ona cieszyła się każdym zwykłym zajęciem, zaczęła nawet odstawiać leki na depresję. Chciała przecież żyć normalnie, nawet jeśli Białoszewski twierdził, że to w ślepocie kryje się jej siła. Urok Stańczakowej nie polegał jedynie na sprawnym matkowaniu. Przede wszystkim była inteligentna i oczytana, miała słabość do pisarzy – przyjaźniła się wcześniej z Broniewskim, często śnili jej się wieszcze i skamandryci, Mironem się zachwyciła, świetnie go rozumiała. Dobrze im było spędzać ze sobą czas, a przede wszystkim, jak zauważa Tadeusz Sobolewski w eseju biograficznym „Człowiek Miron”, każde z nich zyskało w końcu poczucie, że jest dla kogoś „tą pierwszą osobą”. Do tej pory oboje obawiali się bycia tą drugą – Białoszewski w swojej sztucznej rodzinie, Stańczakowa w naturalnej. Ale nie trzymali ze sobą z lęku. Przyjaźń spadła na nich od pierwszego wejrzenia.

Stało się to podczas jednego z wtorków. Stańczakowa, matka Anny Sobolewskiej i teściowa Tadeusza, była uratowaną od getta i zagłady Żydówką, a po wojnie dziennikarką. Mieszkała na Hożej z byłym mężem Zdzisławem i swoim ojcem, jej córka właśnie opuściła dom. Była z nią także Gosposia i różne panie (oraz jeden pan) do pomocy i spacerów. Mimo to niezależna i aktywna przed ociemnieniem kobieta czuła się w domu uwięziona i samotna. Poprosiła więc „Eskich”, jak nazywa się Sobolewskich wraz z ich córką Justynką w dziennikach, by zabrali ją do Białoszewskiego. Było to w latach 70., jeszcze na placu Dąbrowskiego. Poeta tradycyjnie leżał w swoim łóżku, młodzi podziwiali go z podłogi, tymczasem starsza kobieta usiadła obok. Nie dość, że Białoszewski od zawsze adorował Żydów i lubił spędzać czas z „babami”, to jeszcze trafiła mu się niewidoma. Sam powiedziałby prościej: ślepa. Pociągały go w niej właśnie „sprawy babskie i ślepackie”, jak pisała Stańczakowa we wstępie do „Dziennika”. Ją zaś ciągnęło do wolności i twórczości. 

Mimo rad przyjaciela – a w sprawach literackich mistrza – że to właśnie okaleczenie czyni ją samą niepowtarzalną, a jej pisanie jedynym w swoim rodzaju, Stańczakowa nigdy nie przyjęła tych zaleceń do końca. Notowała wprawdzie z aprobatą: „W powrotnej drodze mówiłam Mironowi, że nie wiem, czy mogę tak jechać na temacie ślepoty w wierszach, a on: – Oczywiście. Tylko. To ci dał Pan Bóg. Nikt tego za ciebie nie napisze. I dotychczas nie masz konkurencji”. Ale pisała, eksplorując obrazy wzrokiem, tyle że wewnętrznym. Chyba wolała być po prostu poetką. W jaki sposób zresztą te wiersze mogłyby być bardziej oparte na słuchu? Być może jak u Białoszewskiego, zwłaszcza tego olśniewająco doznaniowego i filozoficznego z najpóźniejszych, zamieszczonych w „Oho i innych wierszach” cykli. Poeta krążył wówczas wokół rozmaitych zaciemnień i ściszeń, błysków i chrobotów. Tyle że on widział. A słuch miał aż nazbyt czuły. Pierwszą pobudką do pisania było dla niego doświadczenie zmysłowe, energię twórczą czerpał z tego, co i jak dzieje się na zewnątrz, i z pewnością doświadczenie niewidomej interesowało go także jako osobny, niedostępny mu rodzaj poznania. Nie należy tu nic porównywać, a tym bardziej rozstrzygać. Lepiej przyjrzeć się, do czego służyła tym dwojgu wspólna i wzajemna twórczość.

W niedzielę 22 listopada o 18.00 w kinie NInA na Wałbrzyskiej 3/5 w Warszawie będzie można zobaczyć dokument „W pobliżu Mirona” oraz „Parę osób, mały czas”, film powstały na podstawie „Dziennika we dwoje” Jadwigi Stańczakowej. Pomiędzy filmami odbędzie się rozmowa z Tadeuszem Sobolewskim i Maciejem Byliniakiem, którą poprowadzi Zofia Król. Wstęp wolny.

Stańczakowa zaczęła pisać swój „Dziennik” w 1975 roku. Od początku było to dzieło dwojga autorów. Białoszewski żartował na przykład: „To jest dziennik Jadwigi, tylko ja tu się wtrącam. Na jej polecenie”. Stańczakowej brakowało pewności siebie i pomysłu na pisanie, sama chciała jego krytyki, która z czasem bolała ją coraz mniej. Białoszewski okazał się bowiem surowym i szczerym redaktorem: „Miron czyta głośno. Tak, zgadzam się z nim, niektóre partie zbyt sentymentalne. Wykreślamy kilkustronicowy wstęp. – Niedobry – krzywi się Miron. – Dużo rozmów ledwie zaczętych i zaraz rzuconych. Powierzchowność. Przeskoki. Poświęcenie treści dla fałszywej poetyckości. Ale z dalszych kawałków daje się sporo ocalić”. Dbał przy tym nie tylko o formę zapisu, ale i o swój obraz, żeby „nie było w tece kompromitacji”. Był świadomy mocy, jaką ma mit poety, i starał się nad nim panować.  Warto o tym pamiętać, czytając jego „Tajny dziennik”, który także rozpoczyna się w roku 1975. Unikał wywiadów i jakichkolwiek deklaracji na piśmie. Chciał zostawić po sobie samą literaturę i samo życie, największy stworzony przezeń mit. I właśnie historii o uczuciach i przeżyciach niewidomej kobiety nie znajdziemy w „Dzienniku” aż tak wiele, przeważa Miron, choć nie tyle życie samego Mirona, ile życie z Mironem. A wraz z nim – dużo uwag o samej literaturze, tworzeniu, rozmów ze zwykłymi czytelnikami i zawodowcami z IBL-u. To raczej właśnie w „Dzienniku we dwoje” Białoszewski postanowił pozostawić parę wskazówek dotyczących tego, jak postrzegał literaturę. Sam wybór formy dziennika zaś – mam na myśli obydwa dzienniki przyjaciół – miał podkreślić różnice między poezją, prozą i dziennikiem, uwydatnić działanie ich szczególnych form, które poeta podkładał pod rzeczywistość.

1. J. Stańczakowa, 1988 r. fot. T. Sobolewski; 2. (od prawej) Anna Sobolewska, J. Stańczakowa i Justyna Sobolewska, fot. T. Sobolewski; 3. ul. Hoza 72. Mieszkanie J.Stańczakowej, fot. T. Sobolewski, 1988 r.

Największym mitem dotyczącym Białoszewskiego wydaje się bowiem mit życiopisania. Wyznawany, o dziwo, nawet przez Marię Janion, która podczas spotkania z poetą tak dyscyplinuje studentkę: „Jedna dziewczyna zarzuca Mironowi niedbalstwo. Profesor J. oburzona. Wszystko reguluje. – Białoszewski nie jest w roli wielkiego poety, tylko on jest. Nie Białoszewski się myli. Omylona jest rzeczywistość, a on to przekazuje”. Kiedy indziej odbyła się odmienna rozmowa: „Ktoś młody powiedział – ja do dziś znałem wiersze pana, ale nie znałem pana. Przyszedłem tu pana zobaczyć. Pan mi się wydawał jako człowiek ten sam, co w pisaniu. I przekonałem się, że nie ma nawet szpary między panem a pana pisaniem. A jak panu się wydaje? – tak, tak jak i panu”. Szpary między poetą i wierszem brak, ale nie dlatego, że poeta przepuszcza przez siebie rzeczywistość i oddaje ją taką, jaka jest. Przeciwnie: poeta patrzy na nią i jej słucha, aby potem kształtować to doświadczenie literacko – przedstawia nie tyle rzeczywistość jako taką, ile doświadczenie prawdziwe dla samego twórcy. Ta prawda wyłania się w samej formie, w kompozycji słów wiersza: „Nauczyciel: – No tak, poeta chodzi, patrzy, słucha – tu pies, tu drzewo. Zapisuje, ale jak on to robi? Miron: – Zapisuje… ale do tego trzeba przyłożyć rączkę, i to porządnie, montaż, selekcja… i w ogóle całe napisanie. Nauczyciel: – U pana to jest jak film. Miron: – To się tylko tak wydaje. Film ma swoją technikę, a tu słowo, znaczenia, skojarzenia. Całe wiązanie przynależne tylko literaturze”.

Białoszewski podrzuca jej pomysł pisania „Dziennika”, żeby ocknęła się z depresji, ale i Stańczakowa pomaga mu w tworzeniu. Nie chodzi już nawet o sprawy sekretariatowe, ale o zachętę. W drugiej połowie lat 70. Białoszewski stracił łatwość pisania. Po rozgłosie, jaki przyszedł wraz z „Pamiętnikiem z powstania warszawskiego”, pochwałach polonistycznych tuzów (Stańczakową cieszą zwłaszcza pochwały Kazimierza Wyki; warto przytoczyć dziś choć jedną: „Niech naród czyta Mirona”), a także narzekaniach, że prozy szpitalne i sanatoryjne nie są już tak dobre, Białoszewski chciałby wrócić do pisania wierszy, lecz niezbyt mu to idzie. Całe zresztą pisanie niezbyt idzie, ale najbardziej go boli właśnie poezja. I koniec przyjaźni z Ludwikiem Heringiem, a koniec przyjaźni jest dla niego znacznie bardziej dotkliwy niż rozstanie miłosne. Hering zresztą powraca, a Białoszewski drży przed jego krytycznym uchem jak dawniej. Do tego dochodzi zawał i konieczność przeprowadzki na Chamowo, starzenie się, chorowanie, niepalenie, więc tycie, nowe zęby. Na to jednak aż tak się nie skarży, na wszelkie cierpienia i przypadłości pomaga właśnie literatura. Byle szła, i to dobrze, bo poeta jest wybredny przede wszystkim wobec własnych dzieł (choć pisane wówczas i opublikowane w 1978 roku „Odczepić się” i tak wydaje się słabsze od reszty). Stańczakowa dopinguje go wiernie, nieustannie komentuje historyjki poety entuzjastycznym okrzykiem: „Zapisz to!”. Często namawia go z dobrym skutkiem, ale gdy jej potrzeba pisania rozwija się i sama zaczyna pisać wiersze, Białoszewski zdecydowanie ją zniechęca: „Jeszcze jedna baba, żeby jej zaglądać do wierszy”.

Wtedy ona jednak mu się stawia: „Powiedziałam: – Mam cię w dupie! Chcę pisać i będę pisała. Przecież miałam swój debiut w 1958 roku. A Miron na to: – Debiut, debiut, też znalazła referencje!”. Stańczakowa pisała wcześniej wiersze dla dzieci i w stylu skamandrytów. Lecz skoro się uparła, by do pisania wrócić, poeta postanowił jej pomóc. Znów redagował, wybierał, oceniał. Przyjaciółka ufała mu, a potem tak się rozpędziła, że opublikowała kilka książek. W swoim dzienniku Białoszewski gdera, bo jej ambicje wydają mu się wybujałe i nieskromne, mierzi go chyba, że Stańczakowa zaczyna zachowywać się tak, jakby była mu równa w poezji. Dzienniki mogli pisać oboje, ale wiersze już nie. Białoszewski nie miał uprzedzeń do pisarek, choć chyba bardziej pociągała go ich „babskość” niż wartości, które mógłby przypisać literaturze na poważnie. Poezja była jednak dla niego czymś więcej, formą uprzywilejowaną i wyjątkową, może nawet wciąż trochę świętą. Sam cierpiał, gdy nie mógł pisać wierszy; proza nie przynosiła mu takiej satysfakcji. Miał wysokie wymagania wobec poezji i wiedział, że wyrasta z przestrojenia się na inne odczuwanie rzeczywistości. Drażniło go, że przyjaciółka traktuje literaturę jako rekompensatę swoich kompleksów. Pewnie przestał też budzić w niej aż taki zachwyt. Muza nie chciała być tylko muzą, to zabolałoby każdego Pigmaliona. Choć mimo wszystko nie zrujnowało to ich przyjaźni.

Poezja Stańczakowej wyrasta wprawdzie z doświadczeń niewidzenia, ale jej poetyka nieustannie przeczy ciemności. Opowieść o sobie biegnie tu od obrazu do obrazu, od wizji do wizji. Nie jest to aż tak niezwykłe. Może tylko w przypadku haiku, jej najpóźniejszych tekstów, pisanych pod wpływem fascynacji buddyzmem. W przeciwieństwie do wcześniejszych utworów, w haiku w ogóle już nie pojawia się rama zwykłego życia poetki – Stańczakowa przedstawia same obrazy, jakby „tu i teraz”. Szybko jednak zorientujemy się, że to nie tyle bezpośrednie widzenia, ile obrazowe metafory myśli. Pisane raczej dzięki pamięci i refleksji niż postrzeżeniom, nawet jeśli sama wiązała rozwój swojego talentu raczej z dermooptyką i medytacjami.        

Jadwiga Stańczakowa, Haiku. Warstwy, 88 stron, w księgarniach od kwietnia 2015Jadwiga Stańczakowa, „Haiku”. Warstwy, 88 stron, w księgarniach od kwietnia 2015To zatarcie momentu narodzin haiku dobrze pokazał jeden z ostatnich koncertów Marcina Maseckiego – kiedy w Filharmonii Narodowej grał Beethovena tak, jakby rzekomo sam był głuchy i jakbyśmy byli w stanie usłyszeć to, co słyszy okaleczona osoba. Sama gra poszła mu świetnie, grał na dodatek bez nut. Grał bez większych odstępstw, bo znakomicie wyćwiczył swoją pamięć, a właściwie pamięć swojego ciała. Masecki uzmysłowił słuchaczom coś znacznie ciekawszego niż fantazje o głuchocie. To mianowicie, że nim dotrzemy do bezpośredniego doznania, musimy przedrzeć się przez lądy i morza pamięci. I że bez tej pamięci nie jest możliwe bezpośrednie doznanie. Bezpośredniość jest zaś wyjątkiem – na te wyjątki polował właśnie Białoszewski, któremu udało się wznieść parę centymetrów ponad pamięć literatury i własną.

Stańczakowa natomiast pisze obrazami, które pochodzą trochę z pamięci, a trochę z literatury, ale są wplecione w jej odczuwanie, spotykają się z innymi zmysłami i ze świadomością okaleczonej przez historię i ciało poetki. Ona też stara się pisać w czasie teraźniejszym i z całą ostrością stawia kwestię możliwości uczestniczenia w tym czasie, gdy brak jednego ze zmysłów. Wprawdzie poetycka, romantyczna tradycja widzenia wewnętrznego mogła uwolnić ją od tego braku; napisała nawet o tym wiersz:

Już wiem
ślepota
czucie
widzenie wyobraźnią –
poezja

poezja
własny świat –
coś ze ślepoty

Widzenie wewnętrznie niekoniecznie pozwala uwolnić się od goryczy, z jaką żyje osoba pozbawiona wzroku. I nawet wizje nie zastępują marzenia o widzeniu. Nawet jeśli są to piękne, świetliste wizje, którym sama przypisuje duchowe znaczenia, o czym mówi ze sceptycznym wobec jej psychotronicznych fascynacji Białoszewskim w „Rozmowie ze ślepą o kolorach”. Dzięki dziennikowi i poezji Stańczakowej i tak jednak widzimy, że metafizyczna aura, którą zaczyna wokół siebie roztaczać niczym ślepnąca w wierszu Rilkego, to efekt pracy, uporu i walki o siebie. Nie tylko wielobarwne wizje, ale i – może właśnie przede wszystkim – zapisywanie własnego życia pozwalało uciekać jej z ciemności, w której była uwięziona. Zakończę wierszami ślepnącej:

Groszki pachnące
dla ślepej
ich woń
rozsnuwa w powietrzu
barwy-wizje
ciemne róże
fiolety

ogarniam kwiaty
dłonią
i aż dziw
że tak nikłe

*

Pląsy świateł
i cieni,
i poszumów cieszy –
to dla mnie las.
Jego głębia.
A tu mówią mi:
Głębia lasu?
Leżysz obok drogi.

*

Kasztan już wypuścił –
mówią widzący.
I co mi z tego?
W mojej wyobraźni
wypuszcza w każdej chwili
kiedy tego zechcę
a przecież
nigdy


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.