Kto szybko zaczyna, szybciej kończy
fot. Marta Ankiersztejn

8 minut czytania

/ Teatr

Kto szybko zaczyna, szybciej kończy

Rozmowa z Anną Karasińską

„Teatr polski jest często podobny do wypracowania z języka polskiego – rozwija się inteligentnie jakiś klasycznie ujęty temat. Nie interesuje mnie sztuka, która porusza się w obszarze uzgodnionej rzeczywistości” – rozmowa z reżyserką spektaklu „Ewelina płacze”

Jeszcze 2 minuty czytania

ARKADIUSZ GRUSZCZYŃSKI: Nie miałaś za bardzo do czynienia z teatrem, prawda?
ANNA KARASIŃSKA:
Jestem po szkole filmowej, jeśli o to pytasz.

Studiowałaś reżyserię?
Tak. I to było super. Nie jest tak, jak wszyscy przypuszczają, że próbuję w teatrze, bo w filmie mi nie poszło. Poszło spoko i mam do tej pory sporo propozycji.

To dlaczego z nich dotąd nie skorzystałaś?
Przez kilka lat po szkole potrzebowałam przerwy. Intensywnie pracowałam twórczo, ale w domu. Nie chciałam i nie mogłam zrealizować żadnego ze swoich projektów.

Dlaczego?
Musiałam pobyć z boku.

Żeby obserwować?
Nie. Odbywał się we mnie bardzo ważny wewnętrzny proces i czułam, że nie wolno temu przeszkadzać. Gdybym była bardziej zaangażowana w świat zewnętrzny, nie miałabym przestrzeni na taką totalną pracę i rewolucję w rozwoju wewnętrznym, duchowym.

I co się takiego stało, że postanowiłaś zacząć pracować?
Pewien etap tego procesu się zakończył. Teraz wiem, że mogę wejść w świat. Mogę też skapitalizować swoje wewnętrzne doświadczenie, coś dać. Oczywiście z perspektywy tak zwanego świata jestem opóźniona.

W „Ewelinie” jeden z bohaterów mówi, że kto szybko zaczyna, ten szybciej kończy. Co cię pociąga w teatrze?
Długi proces pracy z ludźmi.

ANNA KARASIŃSKA

ur. 1978 w Łodzi. Studiowała na ASP w Łodzi oraz filozofię na Uniwersytecie Łódzkim. Absolwentka reżyserii na PWSFTViT. Jej etiudy krótkometrażowe fabularne i dokumentalne były pokazywane na kilkudziesięciu festiwalach na całym świecie i zdobyły kilka międzynarodowych nagród. W TR Warszawa wyreżyserowała właśnie spektakl „Ewelina płacze”.

Na planie filmowym tego nie ma?
Nie. W pracy nad filmem – tak się przeważnie robi – wszystkie decyzje są podejmowane za biurkiem. A potem pod wielką presją czasu odfotografowuje się scenariusz na planie. Nic nie można już zmienić, stworzyć, na nic zareagować, bo każdy ruch wiąże się z ogromną kasą. Usiłuję wymyślić dla siebie jakiś sposób, który przekonfiguruje te etapy, bo dla mnie ten proces jest opresyjny, kompletnie nieadekwatny do tego, co bym chciała robić.

I stąd teatr?
Nie jestem zahipnotyzowana ideą ograniczania się do jednej dyscypliny i specjalizacji. W ogóle myślę, że sztywne oddzielanie dyscyplin szkodzi sztuce. Są ludzie, którzy mają ukierunkowany talent. Ja mam tak, że patrzę po prostu na to, co teraz mnie porusza, i sprawdzam, w jakiej formie to zadziała. Miałam kilka pomysłów, które lepiej sprawdzą się w teatrze.

Pojawia się konkurs Teren TR, startujesz w nim. Dziewczyna znikąd.
Bycie znikąd to wspaniałe miejsce do twórczej pracy. A ten konkurs to prostu była okazja pracy tu, w TR, a ja jestem psychofanką aktorstwa Rafała Maćkowiaka (śmiech). Naprawdę jestem.

Powstał przewrotny spektakl, w którym aktorzy TR Warszawa grają wolontariuszy wcielających się w role aktorów TR Warszawa.
Już na samym początku mojego spotkania z TR Warszawa czułam, że nie ma sensu realizować projektu, z którym tam poszłam. Poza tym okazało się, że teatr nie przewidział do rozwijania projektów prób z aktorami, a ja ich potrzebowałam. Zaproponowano mi studentów aktorstwa ze szkoły Romy Gąsiorowskiej. No, i przyszli – na pierwszej próbie było ich wielu, na drugiej zostało pięć dziewczyn, a ja miałam napisane same sceny zbiorowe. Oddawałyśmy się przez jakiś czas uczuciu beznadziei. To nas dość zbliżyło i wtedy pomyślałam, że skoro już otacza mnie ta narracja aspiracji, startu w konkursie organizowanym przez modny teatr, to przyjrzę się tej sytuacji. Tak wymyśliłam dla dziewczyn zadanie wcielenia się w aktorki i aktorów TR. Zaufały mi i dały się wciągnąć w fazę plecenia tych bzdur, w nonsens, w te w pewnym sensie nadużycia. Część ostatecznego tekstu „Ewelina płacze” to fragmenty improwizacji dziewczyn, poprzeinaczanych przeze mnie, część napisałam sama. Razem z Magdą Rydzewską, która zawodowo nie ma nic wspólnego z teatrem, opracowałyśmy sens i mechanizm tego, co ma się wydarzyć na scenie, w każdym aspekcie i w wielu wersjach. Byłyśmy nadprzygotowane do prób. Bawi mnie, kiedy ktoś myśli, że nasz spektakl jest luźną improwizacją, bo to jest skomplikowany mechanizm.

Na czym się opiera?
Spektakl ma falistą strukturę – utrzymujemy widza cały czas w stanie rozśmieszenia, niepokoju i zajmujemy jego rozum czymś innym niż to, o co tu dokładnie chodzi. Ludzie nie wiedzą, dlaczego w taki sposób reagują. Ale czegoś doświadczają. Nie ma sensu tego wprost nazywać. Ale to działa, dostałam trochę listów od widzów, tzn. wiadomości na Fejsie.

Co w nich jest?
Że bardzo śmieszne, że inteligentne, ale właściwie dlaczego ja to tak przeżywam?

Co odpowiadasz?
Że dziękuję, że o to przeżycie nam chodziło, że też bardzo przeżywaliśmy, jak to robiliśmy, i nadal przeżywamy.

O czym opowiadasz w tym spektaklu?
W szkole filmowej odpowiada się na to pytanie: o miłości, samotności lub o śmierci. A co się mówi w teatrze?

Różnie. Że porusza się problemy społeczne, które są ważne dla Polski.
Aha. No to ja nie, nie poruszam. Nam chodzi o metafizykę i pytania o egzystencję, a posługujemy się rozbiorem sytuacji teatralnej, roli, tożsamości.

fot. Marta Ankiersztejn

Jaki według ciebie jest współczesny polski teatr?
Teatr polski jest często podobny do wypracowania z języka polskiego – rozwija się inteligentnie jakiś klasycznie ujęty temat. Nie chcę jechać, że jest źle, żeby nie było, że się wzoruje na Eminemie i na dzień dobry chcę pokazać wszystkim faka, ale jest taka poprawność, i myślenie po literach.

Czyli nie interesują cię polskie, wielkie tematy?
Po prostu mniej interesuje mnie sztuka, która porusza się w obszarze tzw. uzgodnionej rzeczywistości, choćby podawała nie wiem jak rewolucyjne i mądre treści. Interesuje mnie to, jak uzgodnioną rzeczywistość przekroczyć.

I teatr jest dobry do takiego działania?
No tym razem był.

A jaki mógłby być twój teatr?
Oj, to brzmi jakoś dumnie… Podoba mi się realność spotkania w teatrze, obecność. Chciałabym z tym pracować. Na początku trzeba rozbroić narrację: widz–przedstawienie–teatr. A potem stworzyć wspólnotę, miejsce wymiany.

W jaki sposób pracujesz?
Traktuję swoje życie jako eksperyment. Wszystkie swoje doświadczenia przerabiam na milion sposobów. I staram się być wewnętrznie niepodległa. A w ogóle to poszłam do Wojtka Ziemilskiego na warsztat z Real Time Composition i okazało się, że zawsze pracuję tą właśnie metodą, tylko o tym nie wiedziałam. To było świetne odkrycie.

Jaka to metoda?
Skupiam się na jednym temacie – to może być przestrzeń, jakość – i zadaję sobie pytanie: „o co tutaj chodzi”. Badam to. Traktuję siebie jako narzędzie, poprzez które coś się ujawni. Nie wyrażam siebie, nie dodaję pomysłów do sytuacji. Pozwalam, żeby przemówiła przeze mnie wyższa siła (śmiech).

Co z zapleczem teoretycznym?
Skończyłam filozofię, ale czuję, że nigdy nie powinnam się do tego przyznawać.

Korzystasz z tej wiedzy?
Korzystam z umiejętności.

Kim jest dla ciebie widz?
Kimś, komu mogę coś dać.

Swoją opowieść? Myślisz, że wiesz więcej od niego?
Po to pracuję, żeby mieć się czym podzielić. Chcę, żeby widz przeżył coś ważnego.

Nie boisz się etykiet, które przylgną do ciebie po tym spektaklu?
To jest ciężkie, bo po dobrych recenzjach od razu przyszła bardziej wymagająca publiczność. Wiesz, my liczyliśmy na to, że „Ewelina płacze” nam nie wyjdzie, że zrobimy coś, czego nikt nie doceni i będziemy artystami niezrozumianymi. A teraz, nie oszukujmy się, to jest sukces. Boimy się, że nam odjebie. Że już po nas.

Dzwonią dyrektorzy?
Jeden dzwonił.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.