Nuda biurowa
Sebastien Wiertz/CC BY-NC-ND 2.0

11 minut czytania

/ Obyczaje

Nuda biurowa

Kazimierz Rajnerowicz

Historia artykułów biurowych to esencja historii człowieka oraz podstawa cywilizacji. Ale czy na akcesoriach stanowiących podstawowe wyposażenie biur spoczywa również ciężar ludzkich zbrodni, grzechów, szaleństwa i władzy?

Jeszcze 3 minuty czytania

W zbiorze tekstów poświęconych okołoliterackim kuriozom „młodszy księgowy” Jacek Dehnel wspomina o interesującym podręczniku o hodowli drobiu. Autor dzieła „Drób domowy” widzi w budowie kurników oraz organizacji gospodarstwa złożoną alegorię, której tematem jest los człowieka i jego pozycja względem natury. Proces hodowlany jest niczym innym, jak uosobieniem boskiej niemalże harmonii i odpowiada na ważkie pytania natury filozoficzno-egzystencjalnej. Z podobnym zacięciem zdarza się niektórym pisać o galanterii biurowej. James Ward w „The Perfection of the Paper Clip” mówi bez ogródek, że historia artykułów biurowych to esencja historii człowieka oraz podstawa cywilizacji. Przyjmując, że jest to stwierdzenie niepozbawione sensu, warto przyjrzeć się, czy na akcesoriach stanowiących podstawowe wyposażenie biur spoczywa również ciężar ludzkich zbrodni, grzechów, szaleństwa i władzy.

Pewnego razu, jako dziecko towarzyszące rodzicom, którzy załatwiali jakąś urzędową sprawę, dostałem do zabawy dziurkacz i kilka kartek papieru. Pamiętam dobrze, że zazdrościłem wtedy paniom pracującym w biurze, że mogą do woli bawić się tego typu wymyślnymi przyrządami, których przeznaczenie było dla mnie wówczas cokolwiek mgliste. Dziurkacz, obok zszywacza, z całą pewnością był w biurowym świecie insygnium władzy. Był to zielony delfin produkowany w Szczecińskich Zakładach Materiałów Biurowych. W latach pięćdziesiątych ogólnopolska produkcja „żeliwnych” akcesoriów została przeniesiona z Pruszkowa właśnie do Szczecina.

Polska galanteria biurowa doby PRL powinna była raczej nosić miano „narzędzi” biurowych, gdyż ich charakter był niezwykle toporny. Dziurkacze, stanowiące perfekcyjne uosobienie totalitarnej siermiężności, były przedmiotami ciężkimi, żeliwnymi, o sporych gabarytach, pokrytymi farbą w kolorze zieleni szpitalnej z efektem młotkowym. Na tle wzornictwa innych artykułów wypadały wyjątkowo surowo i jednoznacznie utożsamiane były z atrybutami aparatu władzy (nie to, co saturatory z „gruźliczanką”). Bardziej sympatyczna i egalitarna wydawała się już nawet ręczna temperówka na żyletkę, którą kaleczyli się zarówno urzędnicy, jak uczniowie.

Bezeceństwa

Na Zachodzie akcesoria biurowe służyły przede wszystkim do archiwizacji i działań „kreatywnych”. W korporacyjnych biurowcach podczas burz mózgów, wspomaganych mapami z karteczek samoprzylepnych, kute były idee, wynajdowane produkty i usługi, które zmieniały świat, a zarządy na podstawie powstałych w ten sposób raportów i analiz podejmowały decyzje, podpisując je eleganckimi piórami.

Urzędy działają tak samo, tyle że odwrotnie. Chodzi w nich o narzucenie ustanowionej legislacji i kontrolę. Sowiecka biurokracja oraz jej rozszerzenie, czyli biurokracja polska, były narzędziami władzy i służyły co najwyżej do skruszenia obywateli. Do dzisiaj wyznawana jest wszak zasada, że petent powinien przed obliczem urzędnika mieć wygląd lichy i durnowaty, tak by nie peszyć go swoim pojmowaniem sprawy. Dziurkacze okazują się w tym świetle narzędziami tortur, jakimi posługuje się biurokratyczna inkwizycja, a długopisy są na łańcuszkach nie bez powodu.

Chociaż wzornictwo zdaje się jedynie odbijać założenia ideologii i trudno winić o cokolwiek przedmioty codziennego użytku, to można zauważyć, że w XX wieku mieliśmy do czynienia z miniaturowym wyścigiem zbrojeń. W USA długopis parker 51 porównywany był w materiach reklamowych do samolotu mustang p-51. Wyjątkowo zgrabnej analizy zmiany wyglądu zszywacza na przestrzeni wieku dokonuje w powieści „The Mezzanine” Nicholson Baker, który zestawia jego kształty z projektami popularnych lokomotyw i gramofonów, coraz bardziej opływowych, minimalistycznych i pozbawionych charakteru.

Przykładowe pozycje z katalogu amerykańskiej sieci sklepów sprzedających galanterię biurową. Na uwagę zasługuje rasistowski odplamiacz do atramentuPrzykładowe pozycje z katalogu amerykańskiej sieci sklepów sprzedających galanterię biurową. Na uwagę zasługuje rasistowski odplamiacz do atramentu

Przed wojną, gdy wyposażenie biura (a raczej biurka w gabinecie) miało symbolizować profesjonalizm i rzetelność, a także świadczyć o statusie właściciela, asortyment sklepów z papeterią ocierał się o coś, co można określić tylko i wyłącznie mianem biurowej pornografii. Z perspektywy regularnego pracownika biurowego, zwłaszcza w PRL-u, trudno o bardziej bulwersujące bezeceństwo niż bogato zdobiona podstawka na kałamarz od Tiffany’ego. Nic dziwnego, że brytyjski wokalista Steven Patrick Morrissey określił jedną wizytę w sklepie sieci Ryman (która oferuje galanterię biurową od 1893 roku) jako najbardziej seksualnie nasycone doświadczenie, jakiego może zaznać istota ludzka. Trudno jednak uznawać go za autorytet w tej sferze.

Biurowy obłęd

W istocie problemem większości akcesoriów biurowych jest to, że niejako z definicji są to przedmioty tak samo „bezduszne”, jak ich użytkownicy. Biuro, nuda i rutyna są ze sobą nierozerwalne. Nie jest przypadkiem, że autor jednej z najbardziej poczytnych książek na temat historii sprzętu biurowego jest jednocześnie organizatorem wydarzenia o nazwie „Boring Conference”, a jego wykładów na temat historii spinaczy i dziurkaczy można wysłuchać pomiędzy odczytami na temat gąbek i znaczków. Sprzęty biurowe nie są nawet do końca rzeczami właściwymi – ich materialna egzystencja dyktowana jest tylko i wyłącznie funkcją, są czymś jednorazowym i nieistotnym. Jeśli narzędzie staje się przedłużeniem ręki rzemieślnika, to pomimo swojej transparentności w akcie pracy łączy się ze swoim użytkownikiem. Jednak – jak wspomina Franz Kafka w swoich pamiętnikach – praca biurowa jest niewdzięczna, kompletnie wysysa energię życiową i sprawia, że człowiek jest tak wyalienowany, że zaczyna mówić o sobie w trzeciej osobie.

W opowiadaniu Hermana Melville’a „Kopista Bartleby” (prekursorze motywu koszmaru biurowego, który ponad pół wieku później Kafka doprowadził do perfekcji) urzędnik zamienia się poniekąd w element biurowego inwentarza. Tytułowy Bartleby, pracownik kancelarii przepisujący dokumenty prawnicze, zacina się i niczym zepsute ksero zaczyna przy wszelkich próbach interakcji wyrzucać z siebie komunikat zwrotny, według którego z niejasnych przyczyn odmawia dalszej współpracy. Gdy już udaje się go skłonić do namiastki rozmowy, wyznaje tylko: „I like to be stationary” („Lubię pozostawać w jednym miejscu”). Melville używa tu gry słów, gdyż homofonem stationary jest stationery, czyli właśnie papeteria/wyposażenie biurowe. Niesubordynacja kopisty, w obliczu całkowitej bezradności szefa, skutkuje przeniesieniem biura do innego lokalu, natomiast Bartleby pozostaje w tym dotychczasowym niczym duch tudzież kłopotliwy grat, który zostaje usunięty przez kolejnego właściciela.

Również Milton Waddams, drugoplanowy bohater kultowego filmu „Office Space” (reż. Mike Judge, 1999), jest dobrym przykładem pracownika, który nie przepada za zmianami. Gdy korporacja postanawia wymienić rodzaj zszywaczy używanych w biurach, Milton przezornie chowa swojego ulubionego czerwonego swingline’a i wciąż korzysta z niego potajemnie. Ostatecznie zszywacz zostaje mu odebrany przez szefostwo, a Milton w akcie zemsty podpala budynek.

O tym, że wszystkie biura, bez względu na to, czy są to urzędy, czy korporacyjne biurowce, posiadają w sobie pierwiastek szaleństwa, nie trzeba chyba przekonywać. Jedną z najbardziej naturalnych w swojej groteskowości scen, ukazujących zagubienie w gąszczu biurowych labiryntów, jest ta z „Kronik młodego Indiany Jonesa” (1992–1993), w której Indy spotyka Franza Kafkę, próbując zdobyć formularz na założenie telefonu. Z podobnym wyzwaniem spotykają się zresztą bohaterowie animowanych „Dwunastu prac Asteriksa” (nakręconych w 1976 roku i będących najbardziej surrealistyczną częścią serii).

Kard z filmu „Spokojny człowiek”Kadr z filmu „Spokojny człowiek”

Podstawową różnicą pomiędzy urzędami a biurami korporacji jest to, że w tych pierwszych do szaleństwa doprowadzani są petenci, w drugich – sami pracownicy. Podczas gdy urzędnicy spokojnie mogą prowadzić między sobą dyskusje na temat nowej gazetki z Lidla, korporacyjni pracownicy niższego szczebla, zmuszeni do ciągłej walki ze sprzętem biurowym oraz wykonywania powtarzalnej i nudnej pracy, popadają w obłęd. Doskonałą tego ilustracją  jest film „Spokojny człowiek” (reż. Frank Cappello, 2007), w którym sfrustrowany pracownik, grany przez Christiana Slatera, planuje zabić znienawidzonych kolegów z biura, jednak schylając się po upuszczony nabój do pistoletu (w późniejszych relacjach zastąpiony „spinaczem”), przypadkowo uruchamia ciąg zdarzeń, w wyniku których zostaje uznany za bohatera.

Czerwony spinacz

Postać ze „Spokojnego człowieka” jest kimś pomiędzy Travisem z „Taksówkarza” a Miltonem z „Office Space”. W tym wypadku również punktem zapalnym staje się próba odebrania bohaterowi „biurowej zabawki”, a akcesoria biurowe zyskują złowieszcze konotacje, ze wspomnianym spinaczem, symbolizującym zbrodnię oraz narastającą lawinę kłamstwa, na czele. Spinacz jest zresztą przedmiotem zasługującym w naszych biurowych dywagacjach na szersze omówienie, gdyż jego symbolika jest niezwykle złożona. W projekcie upamiętniającym ofiary Holokaustu „Paper Clips” miliony spinaczy, reprezentujące zabitych, miały unaocznić ogrom cierpienia, jakie przyniosła II wojna światowa. Spinacz bywa też  małym przedmiotem o wielkim potencjale ekonomicznym. Projekt „One Red Paperclip” był eksperymentem, w którym Kyle MacDonald, dokonując serii transakcji, ostatecznie wymienił czerwony spinacz na dom. Nie da się wreszcie odmówić temu biurowemu przedmiotowi ujmującej prostoty i hipnotyzującej, geometrycznej doskonałości, o której pisał Ammons w „Come Prima”: „Jestem święty w swym byciu/ Jak gwiazdy i spinacze do papieru”.

Różne modele spinaczy do papieru z przedwojennego kataloguRóżne modele spinaczy do papieru z przedwojennego katalogu

Zszywacz z „Office Space” został przemalowany na czerwono na potrzeby filmu, gdyż pierwotnie zbyt mocno wtapiał się w otoczenie. Próba nadania przedmiotowi wyrazistości i charakteru została przyjęta przez publiczność kin na tyle ciepło, że firma Swingline uruchomiła sprzedaż czerwonych zszywaczy. Określenie „efekt czerwonego zszywacza” często używane jest nawet do nazwania sytuacji, w których rzeczywistość naśladuje kino. Nie należy go jednak mylić z określeniem red tape, oznaczającym niemożliwą do pokonania ścianę biurokratycznych absurdów. Wydaje się to swego rodzaju prawidłowością, że bezbarwność sprzętu biurowego sprawia, że kompletnie zlewa się on z tłem codzienności. Jego przezroczystość jest jednak pozorna. Warto  się przez chwilę zastanowić, czy spinacze kojarzą się nam bardziej z potencjalnym materiałem na naszyjnik, czy z kajdankami dla krasnoludków z filmu „Kingsajz” (reż. Juliusz Machulski, 1987).


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.