Marmurowa wątroba

Zofia Król

Maniera, która pojawiała się dotąd w pisaniu Wita Szostaka, ale dzięki rygorom rytmów obracała się na dobrą stronę, w nowej powieści nie znajduje tamy – świadome literackie gadulstwo zamienia się w męczące ględzenie

Marmurowa wątroba

Jeszcze 2 minuty czytania

Marmurowa wątroba

Wit Szostak był zawsze pisarzem niepowstrzymanego rytmu słów, wartko przelewającego się strumienia języka, doprowadzanego raz po raz do granic gadulstwa, które jednak czytelnika nie nudzi, ale dzięki zawartemu w nim nadmiarowi chwyta odcienie rzeczywistości innej mowie niedostępne. Ten niepowstrzymany, choć objęty sztywnymi rygorami rytm najpełniej było widać w świetnej „Fudze”; gadulstwo zaś cechowało nieporadnego narratora wydanych w 2014 roku „Stu dni bez słońca”, współczesnego Don Kichota, który zamiast zardzewiałej zbroi miał przeciwko światu co najmniej równie rozpaczliwe, pozbawione mocy słowo. Najnowsza powieść Szostaka, „Wróżenie z wnętrzności”, to monolog innego gaduły, Błażeja, także lekko przygłupiego, choć jego głupota, inaczej niż w przypadku naiwnego z natury Lesława Srebronia, ma swoje źródło w tajemniczych wydarzeniach z przeszłości, o których dowiadujemy się dopiero w połowie opowieści. Ustawiają one rejestr Błażejowego monologu od razu na zupełnie innym, wyższym poziomie, tamując skutecznie obecność stale ujawniającego się w poprzedniej powieści zbawiennego dystansu.

Wit Szostak, „Wróżenie z wnętrzności”. Powergraph, 234 strony, w księgarniach od października 2015

„Głupi” Błażej żyje z „mądrym” bratem Mateuszem i jego żoną Martą na malowniczym starym dworcu przerobionym na dom w miejscowości o znaczącej nazwie Poświatów. Ciążące nad opowieścią tajemnicze wydarzenia z przeszłości sprawiły, że Mateusz – niegdyś znany artysta, którego rozkładane na podłogach galerii sztuczne ludzkie wnętrzności trafiły pod postacią marmurowej wątroby na okładkę „Time’a” – uciekł w samotność, nie odzywa się prawie do nikogo i znika w górach za każdym razem, kiedy na dworcu pojawiają się goście. Marta wyrzekła się dla niego światowego życia, opala się nago na peronie, uprawia grządki i prowadzi żywot bogini ogrodu. Błażej, podejmujący bezpośredni kontakt z czytelnikiem narrator i monologista, jak sam o sobie mówi, „nie istnieje”, a w każdym razie istnieje inaczej niż zwykle ludzie mają w zwyczaju, zapadł się w siebie wiele lat temu, jeszcze wcześniej niż Mateusz, choć z podobnych powodów. Jedyne, w co zdaje się wierzyć Błażej, to moc słowa, choćby tego jednego, pradawnego, którego już nie pamięta, a które kiedyś wypowiadała do niego matka – to ze względu na tę wiarę decyduje się na wyjście z siebie i „grę ze światem w zewnętrzność”, właśnie poprzez skierowaną do nas opowieść. Momenty, kiedy Błażej – zamiast zanurzać się w coraz bardziej monotonnej historii – snuje rozważania na temat relacji słów i linii życia, czy własnego wycofania się z języka należą do najlepszych wątków „Wróżenia z wnętrzności”. Niemy bard przekracza własną niemożliwość, żeby raz jeszcze zmierzyć się ze słowem. I to przekroczenie się udaje, bo opowieść wychodzi poza etap wspomnień i wstępuje w teraźniejszość, bezpośrednią relację z wydarzeń, które zaskakują już nawet samego narratora.

Niestety maniera, która pojawiała się dotąd tu i ówdzie w pisaniu Wita Szostaka, ale dzięki rygorom rytmów i świadomemu dawkowaniu obracała się zawsze na dobrą stronę, tu nie znajduje tamy – literackie gadulstwo, dotąd trafnie i krytycznie odnoszące się do rozgadania samego świata, nawiązujące bezpośrednio do najgłębszej, muzycznej i gawędziarskiej warstwy literatury, tu zamienia się momentami w pozbawione subtelności męczące ględzenie. Podkręcane przez zapętlający się monolog tajemnice, wyostrzona świadomość bohaterów, którzy wciąż coś przeczuwają lub o czymś wiedzą, zanim się wydarzy, wzniosłe momenty rozpoznania, wreszcie zwiewne, choć zdawałoby się pełne mocy, postaci Marty i jej przyjaciółki Sary, nagich pod ubraniem z gazy, wciąż czekających na kogoś lub na coś – wszystko to sprawia, że „Wróżenie z wnętrzności” staje się pretensjonalne. Pretensjonalność sama w sobie, jeśli stosowana świadomie, nie musi zresztą być wadą literatury, może być także śladem nieuniknionej sztuczności samego języka, i tak u Szostaka bywało – tu jednak rozbuchana, manieryczna opowieść skutecznie przytłacza lepsze elementy opowiadanego świata.

A przecież Błażej, bard-narrator, wcale nie jest „głupim Błażejem”, dobrze wie, że słowa się zużywają, i także tego dotyczy historia wróżenia z wnętrzności”. Ta świadomość jednak nie znajduje odbicia w języku powieści. Opowiadana dzieciom na dobranoc historia pewnej ważnej rozmowy między Mateuszem a Martą na temat pretensjonalności czytania Heideggera, i dalsze rozważania o tym, jak bardzo pretensjonalne jest opowiadanie dzieciom, dlaczego czytanie Heideggera jest pretensjonalne, stanowi bodaj jedyny ślad ironicznej autoreferencyjności, krytycznego narracyjnego samoodniesienia w tej opowieści. O wiele za mało, żeby przełamać ględzenie.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).