Się jest

Maciej Woźniak

Do zwykłej poetyckiej nadwrażliwości, znanego czytelnikom przeczulenia na objawy tu i teraz, dochodzi w nowej książce Świetlickiego nadświadomość czasowa, historyczna

Się jest

Jeszcze 3 minuty czytania

Się jest

Wbrew ludowej mądrości, Marcin Świetlicki poetą nie bywa, lecz jest. Kiedy w domowym zaciszu pochyla się nad kartką, i kiedy sięga po mikrofon w kolejnych hałaśliwych zespołach. Kiedy pracowicie publikuje książki z wierszami (przez ćwierć wieku uzbierało sie ich, według różnych źródeł i miar, od jedenastu do dziewiętnastu), i kiedy ofiarnie dźwiga swoją artystowską „gębę” (czyli żelazny zestaw póz i grepsów) ku chwale poezji. Kiedy wpuszcza liryczne frazy w krwiobieg potocznej polszczyzny, i kiedy pod chwytliwą kolokwialnością ukrywa intertekstualne odwołania. Kiedy przyjmuje literackie honory, gratulując jurorom nagrody GDYNIA wyboru „takiego fajnego autora”, i kiedy je odrzuca, publikując swoje „wolałbym nie” po nominacji do NIKE.

Marcin Świetlicki, „Delta Dietla”. EMG, 96 stron, w księgarniach od października 2015

Nie tylko z mądrościami, ale i z ludem (rozumianym jako „mieszkańcy w mieszkaństwie zatwardziali”) Świetlickiemu w jego nowej książce jest raczej nie po drodze. Ten hodowany przez kolejne lata i książki bunt ma jednak w sobie sporo, jak to ujął w recenzji Grzegorz Nurek, „młodzieńczej, zawadiackiej uciechy”, zaś dystans do rzeczywistości społecznej, medialnej, politycznej przejmująco kontrastuje z bliskością i serdecznością wobec najprostszego życia i jego najcodzienniejszych przejawów. Poetycka niebywałość Świetlickiego, jego nieustanne „się jest”, pozwala po książkach mniej przekonujących, literacko bledszych (w odczuciu sporej części krytyki były to „Muzyka środka” i „Niskie pobudki”), doczekać się tomów takich jak „Jeden” z 2013 r. oraz wydana tej jesieni „Delta Dietla”.

Krakowska ulica Dietla krzyżuje się ze Starowiślną, która w nazwie przechowała pamięć o biegu rzeki, toczącej swe niegdysiejsze wody właśnie tamtędy. Otwierający „Deltę Dietla” wiersz „Nie stąd” podejmuje motyw z tytułu, przypominając o echach romantyzmu w poezji Świetlickiego i jej podręcznikowo bajronicznym bohaterze („Bo nie stąd jestem. I gdziekolwiek byłem, byłem nie stamtąd. Przyszedłem przebadać tę okolicę, jak najwięcej nabrać, zagarnąć i nakłamać. I zgubić świadectwo”), by na koniec zdystansować się do romantycznych mitów („Pod asfaltem jest rzeka, najstarsze koryto, są głęboko pod domem odwieczne topielce, choć wzywają mnie we śnie wyciągnięte ręce, nawet stamtąd nie jestem”). To zdystansowanie okazuje się istotne nie tylko literaturoznawczo, ale zanim wrócimy do „topielców”, przyjrzyjmy się konstrukcji tomu składającego się z jedenastu pięciowierszy.

Każdy z pięciowierszy poświęcony jest odrębnemu tematowi. Pierwsza część podejmuje wątki bajroniczno-werteryczne, w typowych dla Świetlickiego etiudach tytoniowo-alkoholowych („Przepalone”, „Dwóch”) oraz w szerzej zakrojonym manifeście, antyodzie do polskości przełomu wieków, w której autor wymierza szydercze kuksańce na lewo i prawo, ale kiedy je dobrze policzyć, to – zgodnie z tytułem „Gejskie granie” – jednak odrobinę bardziej na lewo. Jeżeli jednak kogoś zwiódłby ten kierunek, to już kilka stron dalej, w trzeciej części tomu zatytułowanej „Pięć wierszy o Polsce” odnajdzie kuksańce wymierzone w przeciwną stronę. Raz wycelowane we współczesne emanacje „Honoru” i „Ojczyzny” oraz ich sterowany, spektaklowy charakter (wieńcząca wiersz „Strefa kibica” fraza „To nie Polska. To Polsat” brzmi jak przypis z Guya Deborda), innym zaś razem wahające się między mroczną kpiną a szacunkiem dla sił przerastających tak wątłe i być może chwilowe konstrukcje społeczne jak demokracja czy wolny rynek.

To ten sam wiatr

To ten sam wiatr, który poruszał stronicami Księgi,
przywiał w tej chwili Hostię w ręce Prezydenta.

To te same, uparcie te same trupięgi,
to ten sam supermarket i to ten sam cmentarz.

Powracają w ten oto sposób „odwieczne topielce” z pierwszego wiersza w książce. Czyli ci nasi umarli, bez których, według Marii Janion, ani rusz do Europy. Tyle że z nimi – co się ostatnio po raz kolejny okazuje – też nie za bardzo. Ich „wyciągnięte ręce we śnie” to ani chybi ręce ostrzące „zardzewiałe noże” z niedawnej dwutygodnikowej rozmowy o mordowaniu (pisarzy i nie tylko), więc chociaż Świetlickiego – z konkretnych zagrożeń wymienionych w „Delcie Dietla” – dosięga bezpośrednio na razie jedynie klątwa Grażyny Torbickiej, to odcięcie się od romantycznych pogłosów (nawet jeżeli odcięcie się od Nagrody NIKE spowodował poniekąd Jarosław Marek Rymkiewicz) wydaje się gestem nie tylko artystycznym. Ale jeżeli przeczytamy podrasowane złością frazy z „Gejskiego grania” („asymiluj się, udawaj, że wchłaniasz ich ulubione używki, udawaj, że ich praca dla korporacji to zupełnie nie jest tym samym, czym przed laty było zapisanie się do partii, wycinaj sobie nożem uśmiech akceptacji, asymiluj się”), okazuje się, że na teraźniejszych, świeżych i rumianych topielców Świetlicki tak samo nie ma ochoty. Wkrótce mija 25 lat od debiutanckiej książki krakowskiego autora – są to w zasadzie ćwierćwiecza równoległe: twórczości Świetlickiego oraz istnienia III RP – czyli od chwili, kiedy Marian Stala pisał, że tom „był indywidualistyczną polemiką z ideami i postawami, które dominowały w latach 80. i determinowały ówczesne zachowania i hierarchie wartości”. 25 lat to wystarczająco długo, by przyszedł na myśl „ustateczniony”, ale i „uczulony” bunt z Grochowiaka.

Do zwykłej poetyckiej nadwrażliwości, do znanego czytelnikom przeczulenia na objawy tu i teraz, dochodzi w nowej książce Świetlickiego nadświadomość (czy też, jak chce jeden z wierszy, „wiadomość zaniesiona w nieświadomość”) czasowa, historyczna. Co sugeruje okładka książki, zakrawająca na okładkę tomu Jacka Dehnela (bo ze zdjęciem ulicy Dietla z końca XIX w.), to potwierdza pięciowiersz o mieście, a szczególnie utwór bezpośrednio, dojmująco i nader osobiście do okładki nawiązujący.

Popsute czasy

Na starej fotografii, czy jak to się wtedy
nazywało, tych kamienic nie ma.
Tam nie ma tych kamienic, jest tylko powietrze,
wielki prześwit.

O, na tej wysokości wielkiego prześwitu
teraz najprawdopodobniej są moje dwa okna.
Ja tam wciąż stoję wewnątrz pustki.
Wszystko sie cofa.

Podobnie rzecz ma się z umarłymi. Do tych wspólnych, by tak rzec, uspołecznionych Świetlicki trzyma dystans. Inaczej niż do tych osobistych, jak ojciec autora, którego śmierci jest poświęcony osobny pięciowiersz (z trenami o zwięzłości rubajatów), albo jak muzyk i filozof w jednej osobie – Sławomir Gołaszewski, który we śnie pojawia się z całkiem innym paszportem niż „odwieczne topielce”. To ustalanie dystansu według własnej miary najciekawszy wymiar osiąga w wierszach o psie. O takich zwykłych sprawach, jak wyprowadzanie na spacer czy szczekanie. I nie chodzi o to, że bohaterowi bliżej do psiego niż do ludzkiego systemu wartości i zachowań, zarówno tych z lewa („Dzień nieprzyjemny jest jak Kinga Dunin”), jak i tych z prawa („Biedni ci, którym nie wystarczy codzienne wstanie z martwych”), ale o poziom empatii i bezinteresownej serdeczności, o jaką trudno w związkach międzyludzkich, choćby tych najmiłośniejszych. Jest w książce, ależ oczywiście, także pięć wierszy właśnie o nich, lecz – chociaż wyglądają na kontynuację znakomitego cyklu z „Jeden”, chociaż na koniec mamy coś jakby echo sławetnego przeboju Joe Dassina – to w porównaniu z częścią psią od razu mizernieją.

Podobnie jak Świetlicki z psami, ma czytelnik z wierszami Świetlickiego. Które nie oczekują interpretacji, obywają się niemal bez zapośredniczeń, nie wymagają, by cokolwiek dokonało się w czytelniczej głowie. Snop światła na tę sprawę rzuca wypowiedź autora w rozmowie z Marcinem Sendeckim sprzed paru lat: „Czytanie wierszy powoduje, że natychmiast zaczynam je pisać, więc wolę nie czytać, po to żeby wiersze przychodziły skądinąd” („Przekrój” nr 19/2011). Jeżeli pozostaniemy jednak przy literaturze, to za pierwszym skojarzeniem z Broniewskim (bo rytm jak układ nerwowy, bo naturalna bezpośredniość) pojawiają się kolejne – z Białoszewskim (szczególnie przy krótszych tekstach, po których zstępuje się nie tyle w głąb frazy, co pojedynczych słów) i z Gałczyńskim (cykl, proszę sobie wyobrazić, o księżycu). A kiedy wracamy do współczesności, przychodzi na myśl zasadnicza różnica między dwoma najbardziej wpływowymi poetami debiutującymi po 1989 r., najmocniejszymi głosami tego pokolenia, czyli Andrzejem Sosnowskim i Marcinem Świetlickim. Wiersze Sosnowskiego są bezustannie rozbierane interpretacyjnie, nierzadko w wyrafinowanym erotycznie anturażu akademicko-filozoficznym, natomiast wiersze Świetlickiego widzimy od razu nagie, jakby same chciały zdjąć z siebie wszystko.   

Z tą nagością to oczywiście nie do końca tak jest, pozostają i dyskretne intertekstualia, i metaforyka, która wolałaby nie być odebrana jednoznacznie. Ładnie o tym świadczy wiersz „Psie obowiązki”. Dający się czytać jako odpowiedź na frazę „Wolę koty” Szymborskiej (z całym estetyczno-ideowym przesłaniem) albo tytuł „Prywatne obowiązki” Miłosza (też z całą resztą). Jako poważny światopoglądowy manifest autora (także w kwestii „na lewo” czy „na prawo”). I w ogóle jako minitraktat moralny.   

Cykl tekstów o poezji powstaje we współpracy z Fundacją Wisławy Szymborskiej.
logo


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.