Syreny w oazie

5 minut czytania

/ Film

Syreny w oazie

Piotr Mirski

„Córki dancingu” to film, który trzeszczy od pomysłów, oddycha skrępowaną chyba tylko budżetem fantazją. Są w nim obrazy reanimowania muzyków za pomocą kroplówek z wódką i przeszczepu ludzkich nóg w miejsce rybiego ogona

Jeszcze 1 minuta czytania

Debiutanckie „Córki dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej reklamują plakaty tak różne, jakby były zrobione do zupełnie innych filmów. Pierwszy, polski, przedstawia kuso ubrane bohaterki, które na jaskrawym tle uśmiechają się zalotnie, zachęcając do wspólnej zabawy. Drugi, międzynarodowy, zdobi obraz Aleksandry Waliszewskiej, na którym blada i smutna istota stoi w jaskini, a w brudnej wodzie unoszą się ludzkie czaszki. Chociaż ta rozbieżność wiąże się z przekonaniem o odmiennym stopniu wyrafinowania widowni, to w zaskakująco trafny sposób oddaje sedno filmu: pęknięcie między musicalem i horrorem, radością i rozpaczą, pięknem i brzydotą.

Wstępny zarys fabuły każe spodziewać się czegoś w bezpieczny sposób eskapistycznego. Oto dwie młode syreny, Srebrna (Marta Mazurek) i Złota (Michalina Olszańska), wychodzą na brzeg Wisły w PRL-owskiej Warszawie, aby dołączyć do zespołu Figi i Daktyle, w którego skład wchodzą starzejąca się, ale wciąż podziwiana wokalistka (Kinga Preis), szorstki perkusista (Andrzej Konopka) i dandysowaty basista (Jakub Gierszał). Jak to bywa w Hollywood i marzeniach, dziewczyny szybko znajdują sławę i miłość. Nic tylko na zmianę tupać nóżką, wzdychać i ocierać łzy. Problem polega tym, że bohaterki nie są przystosowane do egzystencji pośród ludzi. W swojej pierwotnej formie mają waginy umieszczone na końcu niezbyt apetycznych ogonów, a w człekokształtnej wersji wyglądają jak manekiny, których intymne otwory pozostają szczelnie zalepione skórą. Poza tym obie są mięsożerne. Sen obleka się w ciało – i jest to ciało, które drga, krwawi i śmierdzi.

Twórczość Waliszewskiej posłużyła tu nie tylko jako materiał na plakat, ale i główne źródło inspiracji. Wiele jej obrazów przedstawia zagubione dziewczynki, które przeżywają niebezpieczne przygody i bolesne metamorfozy. Obsesją artystki jest adolescencja – nie taka, którą wspomina się z rozrzewnieniem, ale taka, która pozostawia w psychice blizny. Wstydliwe odkrycie własnej seksualności, nieudana konfrontacja z okrucieństwem świata – to wszystko u Waliszewskiej zatruwa wciąż dziecinną wyobraźnię, dając w efekcie równocześnie cudowne i wynaturzone sceny. „Córki dancingu” można też czytać jako fantasmagoryczną opowieść o wejściu w życie. Opuściwszy wodę, syreny wybierają różne ścieżki. Srebrna chce w imię miłości zaadaptować się do nowych warunków, co prowadzi ją do coraz większych – i coraz bardziej makabrycznych – poświęceń. Złota woli pozostać sobą, czyli potworem, który u większości ludzi budzi strach. Obie kończą ze łzami w oczach. Happy end to pomysł z zupełnie innej bajki.

„Córki dancingu”„Córki dancingu”, reż. Agnieszka Smoczyńska

Całość przyjmuje postać gorączkowego kalejdoskopu, w którym zaciera się związek między przyczyną i skutkiem, a motywacje bohaterów wydają się wirtualne, pozbawione psychologicznej głębi i wiarygodności. Fragmenty posuwające do przodu fabułę są zdawkowe i pourywane – trochę jakby umieszczono je tu pod przymusem, w imię zachowania narracyjnych pozorów. Większość seansu wypełniają wstawki musicalowe i przeróżne malownicze odjazdy: eksplozje przemocy, rewie nagości, ćwiczenia z ekstrawagancji. Narzekanie na scenariusz byłoby „Córki dancingu”, reż. Agnieszka Smoczyńska. Polska 2015, w kinach od 25 grudnia 2015„Córki dancingu”, reż. Agnieszka Smoczyńska. Polska 2015, w kinach od 25 grudnia 2015jednak niesprawiedliwością. „Córki dancingu” to film, który trzeszczy od pomysłów, który oddycha skrępowaną chyba tylko budżetem fantazją. Są w nim obrazy reanimowania muzyków za pomocą kroplówek z wódką i przeszczepu ludzkich nóg w miejsce rybiego ogona. Pojawia się też postać ojca syren, Trytona (Marcin Kowalczyk), całego w bliznach obleśnego panczura, który zaprasza Złotą do występowania z jego załogą. W jednym z wywiadów Smoczyńska wspominała, że wyjściowy tekst Roberta Bolesty nie był prostą instrukcją nakręcenia filmu, że był to kawałek literatury z dużą ilością czekających na interpretację metafor. W gotowym dziele widać zmaganie z materiałem, próbę zrobienia czegoś wizyjnego i w gruncie rzeczy poetyckiego. Nawet jeśli „Córki dancingu” bywają czasem po prostu chaotyczne, to jest w tym chaosie energia i odwaga.

Debiut Smoczyńskiej reprezentuje najlepszy rodzaj kina atrakcji, taki, który opowiada i znaczy przede wszystkim za pomocą formy. I na poziomie formy ten film staje się nie tylko historią o młodym ciele, ale i o Polsce i polskim szołbiznesie. „Córki dancingu” są pod tym względem dużo bardziej uczciwe niż „Polskie gówno” i „Disco polo”. W tym pierwszym Grzegorz Jankowski i Tymon Tymański niezmordowanie atakują popkulturę, odmawiając jej jakiegokolwiek uroku. W tym drugim Maciej Bochniak robi coś przeciwnego – beztrosko celebruje kicz, przepuszczając wszystko przez jego kolorowy filtr. Smoczyńska przerzuca pomost między tymi dwoma biegunami. Podkreśla wszechobecną przaśność, ale przy tym z rozmachem inscenizuje kolejne występy. Pokazuje, jak zapluty dancing mozolnie przepoczwarza się w coś na kształt neonowej oazy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.