Trzeci biegun

Maciej Woźniak

Sednem relacji analogowego bohatera Łukasza Jarosza z cyfrową rzeczywistością, gdzie każdy prostokącik w strukturze określają prostokąciki sąsiednie, wydaje się przejście na przełaj, na skuchę. Jeżeli selfie – to na wodzie pisane, jeżeli news – to w ustach przygodnego menela

Trzeci biegun

Jeszcze 2 minuty czytania

Trzeci biegun

Co jest w poezji Łukasza Jarosza? Najprościej – to, czego nie ma na twitterach i fejsbukach, czym nie kipią media informacyjne i społecznościowe. I nie chodzi o miejsce akcji jego wierszy (małopolska lokalność, na tyle krnąbrna, że trudno ją agroturystycznie opakować, ekologicznie sformatować czy tym bardziej politycznie nastroszyć) ani o fabułę anegdot (w której sielskość wystrzega się anielskości), lecz o sposób bycia bohatera i jego bezpośrednie relacje ze światem. W nowym tomie poeta spod Olkusza pozostaje piewcą rzeczywistości niezurbanizowanej i niezgastronomizowanej, nieskomunikowanej miejsko i nieukulturalnionej na skalę przemysłową. Jest „naturalny” nie dlatego, że zdarza mu się słyszeć „zimny świst bata nad parującym zadem konia” albo przyznać: „smołuję dach piwniczki” (to akurat mogłoby zakrawać na swoiste retro-hipsterstwo), tylko dlatego, że zachowuje dystans do bycia „kulturalnym” w sposób wymagany przez Ducha Czasu z jego panoptycznym inwentarzem. 

Łukasz Jarosz, „Kardonia i Faber”. Biuro Literackie, 64 strony, w księgarniach od października 2015

Sednem relacji analogowego bohatera Jarosza z cyfrową rzeczywistością, gdzie każdy prostokącik w strukturze określają prostokąciki sąsiednie, wydaje się przejście na przełaj, na skuchę. Dlatego chociaż Marek Olszewski widzi w nim „prowincjusza przywiązanego do własnego kawałka ziemi – enklawy natury”, to nie warto sugerować się zanadto tym „własnym kawałkiem” czy „enklawą”, ponieważ bohater rozciąga ich granice poza wiejskość czy prowincjonalność (w nowym tomie nad lokalnością geograficzną przeważa prywatność, rodzinność), wszędzie tam, gdzie zawędruje. Raz do gabinetu dentystycznego („słucham, jak w ustach piszczy wiertło”), innym razem do kościoła („pachnący chłodem ludzie, ksiądz otrzepuje buty”), raz do własnej pamięci („Ścigamy się z ojcem od trzech topól przy ganku. Widzę nas: pył w pyle. Potem on spieszy się, by zamówić dzierżawiony kombajn do naszych pół”), innym razem do wyobraźni („Na brzegu koszyka sąsiada dogorywa ryba. Wessie ten świat pyszczkiem jak otwór balkonu”). Wiersz Jarosza przypomina kulę do zorbingu, miękką mydlana bańkę, czułą na powiewy i odkształcenia, ale dopiero, kiedy one nastąpią bezpośrednio, a nie kiedy pozostają przedmiotem wspólnej „wiedzy” i wiszą gdzieś w społecznej „świadomości”. A więc jeżeli selfie – to na wodzie pisane, jeżeli news – to w ustach przygodnego menela.

Do szczętu

Moja karykatura w wodzie przy brzegu.
Dotykałem światła, świata, by się upewnić,
przekonać, gdy zawodziły oko, słuch.
I ona – przez nią musiałem pisać,
przez nią musiałem płynąć.

Pompowałem balony, czując gorzki talk na ich
ustnikach, jadłem tyle, że trudno było mi się upić.
Stukała na wietrze czaszka – latarenka,
w błocie lśniła tęczowa plama ropy.

Świt i ona – odprowadzałem ją na autobus.
Z ciemności, obok swojego podpartego
pustakami domu, wołał do mnie pijak:
Piękna! Nie opuszczaj jej! Nie opuszczaj jej.

Gdybyśmy osadzili ten sposób pisania na współczesnej poetyckiej mapie, to ujrzymy Jarosza gdzieś pomiędzy Jackiem Podsiadłą (tym sprzed kilkunastu lat: „życiopiszącym” włóczęgą), Romanem Honetem (z jego czujnym wypatrywaniem, gdzie tu jeszcze śmierć wtrąca swoje trzy grosze) i Wojciechem Bonowiczem (w raptownie surrealnych wizjach, enigmatycznie zwięzłych). Natomiast na mapie szerszej, o mniejszej skali, ujrzymy konsekwentny poetycki modernizm – jakby Łukasz Jarosz jako autor był pod wpływem swojego bohatera, który pozostaje nowocześnie robinsonowski (według miarki, którą przykładał ostatnio na tych łamach Jacek Dobrowolski), zamiast wstępować w ponowoczesny gabinet luster i statusów.  Pozamiejski, zimny wychów sprzyja modernistycznej postawie i wymusza skupienie na codziennych sprawach, na życiu i śmierci dzielonych w wąskim gronie, którego globalny ogląd (chyba że byłoby to oko opatrzności – ale o tym za chwilę) się nie ima.

Jakkolwiek by nie był ten Jaroszowy modernizm rzetelny i klarowny, nie unika przez to groźby pustych przebiegów, retorycznego mocowania się z figurami czy toposami, które niekiedy spycha to, co u poety spod Olkusza intrygujące i oryginalne, na drugi plan, poza to, co odrobinę zbyt łatwe i stereotypowe. Cień tego niebezpieczeństwa pogłębił się nad dwiema książkami opublikowanymi przez wydawnictwo Znak (w tym nad tomem „Pełna krew”, który zdobył Nagrodę im. Wisławy Szymborskiej), lecz „Kardonia i Faber” – czy także poprzez powrót na łono mniejszego wydawcy? – wydaje się próbą złapania drugiego oddechu.

Próbą tym trudniejszą, że sporo miejsca w tomie zajmują wiersze, których motywem jest śmierć: jej niestrudzone widmo oraz ścieranie się dwóch związanych z nią perspektyw: doczesnej i tej drugiej. To, co udaje się osiągnąć dzięki okładce i mottu książki (obraz namalowany przez ojca poety, przedstawiający wizję hybrydowego szkieletu człowieka z syrenim ogonem, pomysłowo zetknięto z fragmentem baśni Andersena „Mała syrenka”), a także dzięki wybornym frazom rozrzuconym w różnych tekstach, zostaje nieco zaprzepaszczone. Być może powodem jest dominujący (społecznie? medialnie?) dyskurs, który stawia wobec radykalnej alternatywy i wtrąca w dwubiegunowy tok myślenia. W wywiadzie towarzyszącym książce Marcin Jurzysta chwyta autora w kleszcze pytania: „Czy postrzegasz świat jako scenę, na której króluje życie, a śmierć pojawia się tylko na chwilę, robi swoje i ponownie znika za kurtyną? Czy Twoim zdaniem jest inaczej, a więc świat to przede wszystkim spektakl śmierci, w którym życiu wydaje się tylko, że gra główną rolę?”, podczas gdy najciekawsze wiersze z tomu sugerują, że z tą kurtyną to nie tak („Dziś wszystkim nam przyśni się ta sama zmarła. Nasz śpiew w jej śmierci, jej śmierć w naszej śmierci”) i że spektakl jest raczej wspólny, przygotowany zgodnie.

            Teraz księżyc jak pęcherz,
żona obcina naszej śpiącej córce paznokcie.
Nie mogę się rozproszyć – skupiony
wsuwam pod kredens łapkę na myszy.
Najdelikatniej jak potrafię,
żeby nie strzeliła pusta.

„Analogowość” poezji Jarosza nie jest skonfliktowana z narastającą „cyfryzacją” (Roman Honet pisał, że pozostaje on „daleki od dwubiegunowego wartościowania pisarzy tworzących w oparciu o podobny model światopoglądu, gdzie afirmacji natury towarzyszyło okazywanie wstrętu do cywilizacji”), co skutkuje także łagodzeniem krawędzi między meta- a fizyką. Ale żeby do tego doszło, być może człowiek (w wierszu i w życiu) musi czasem pobyć ze światem sam na sam, bez medialnych zapośredniczeń, które wyraźnie sprzyjają dwubiegunowemu widzeniu rzeczywistości. Kiedy zastanawiałem się nad tym, co znajduję w wierszach Łukasza Jarosza, gdzie jest jego trzeci biegun, trafiłem na rozmowę z poetą sprzed kilku lat, w której powiedział o swoich planach: „rozpalać wieczorami ogniska, spotykać się ze znajomymi przy ogniu”.

Cykl tekstów o poezji powstaje we współpracy z Fundacją Wisławy Szymborskiej.
logo


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.