Jeszcze 3 minuty czytania

Maciej Sieńczyk

MÓJ KĄCIK:
Smakosz starych chałup

Maciej Sieńczyk

Maciej Sieńczyk

Może niepotrzebnie włóczę się po tych ruderach. Z drugiej strony ludzie w rozwiniętych krajach realizują swoje pasje do późnego wieku, po tym właśnie można poznać człowieka Zachodu

W mieście położonym na urodzajnej wyżynie, gdzie głębokim wąwozem wije się rzeka Bystrzyca, jest niedziela. Na ulicy nie ma nikogo, bo ludzie odpoczywają w swoich domach. Wtem drzwi jednego z nich otwierają się i widać jak szczupła, przygarbiona sylwetka truchta przez osiedle, a później dalej, ku nędznym warsztatom na przedmieściu. Mija je i znika w starej opuszczonej chałupie. Chodzenie po opuszczonych chałupach, owa „choroba XX wieku” wywodzi się z dawnych czasów, ale i dziś za podszeptem nazbyt czułego, rozkapryszonego serca, myśli ludzi chętnie zwracają się do opuszczonych domów. Ciężko wylać zgęstniały miód ze słoika, ale pierwsza strużyna zwykle pociąga za sobą resztę. Podobnie ze starymi chałupami. Można spędzić życie, nie widząc ani jednej, i być szczęśliwym, ale gdy się raz do jakiejś wejdzie, wnet pojawiają się inne i ciężko ominąć je obojętnie. Nie wiem, kiedy stało się to moją pasją, pamiętam tylko, że w wesołym towarzystwie kolegów lub samotnie, swoje kroki najchętniej kierowałem do pierwszej lepszej opuszczonej chałupy. Wynosiłem stamtąd skarby, przeważnie gazety, które później studiowałem z wielkim zapałem. Nawet idąc z dziewczyną, mniej skupiałem się na głupiej paplaninie, a bardziej wypatrywałem starych chałup. Gdy już taką dostrzegłem, nie zważając na lękliwe spojrzenia, wchodziłem do środka i przebywałem tam tak długo, aż nasyciłem swoją zachciankę. Minęły lata i oto już dorosły, z włosami gdzieniegdzie przetkanymi siwizną, zbaczam z drogi, by wejść w dzielnicę ubogich domków. Niebawem zniknę w starej, opuszczonej chałupie. 

Chałupa z szafą

Szedłem glinianą drogą w stronę, jak mi się wydawało, zabudowań przemysłowych lub kolejowych. Ponad rzeką biegła wielka rura. „Zaprowadzi mnie, pomyślałem, do najbardziej odosobnionych dzielnic, gdzie są stare chałupy”. Psy szczekały, a baby podnosiły się zadziwione na mój widok. W tak ubogim miejscu wypadałoby pozdrawiać ludzi skinieniem dłoni połączonym z uśmiechem, ale niektóre gęby były tak zwyrodniałe, że poprzestałem na szybkim marszu. Jakiś chłopek na rowerze zwolnił i gadał, że nie ma w tym roku grzybów, a ja odpowiadałem od niechcenia, widząc już ceglane mury fabryki, którą spodziewałem się zwiedzić. Ale spotkało mnie rozczarowanie. Okna były zamurowane, a menele nie zdążyli jeszcze wybić otworów, przez które mógłbym wejść. Dwieście metrów dalej, na poboczu drogi, pośród nędznych zabudowań stała chałupa. Drzwi były zamknięte, ale gdy próbowałem obejść ją dookoła, natrafiłem na wybite okno. Wyjąłem breloczek, który dostałem od matki, pełniący także funkcję latarenki i wkrótce spacerowałem pośród zatęchłych woni i starych gratów. Chodzenie po chałupach wymaga wprawy. Należy wykonywać płynne ruchy i w miarę możności chodzić po rozwleczonych kołdrach i ubrankach dziecinnych. Nie było wątpliwości, znajdowałem się pośród rzeczy zmarłego. Na podłodze leżał zegar z zardzewiałym cyferblatem i zniszczonym od wilgoci pudłem. W kuchni stały szklane syfony, ale takich syfonów widziałem już wiele. Do framugi przymocowany był porcelanowy młynek. Pomyślałem, że to nic szczególnego, ale może być. Pociągnąłem młynek, aby oderwać go od ściany, a on rozleciał mi się w rękach. Poszedłem więc dalej. Na podłodze leżały papierowe teczki. W teczkach zwykle przechowuje się drogocenne dokumenty, w tym listy i ulotki reklamowe z dawnych czasów, zacząłem więc grzebać, ale bez powodzenia. Udałem się do ciemnego pokoju, gdzie stała szafa z kolorowymi szybkami. W szafie wisiały ubrania. Właściwie powinienem je przeszukać, bo w kieszeniach starych palt łatwo znaleźć m.in. młodzieńcze listy do narzeczonych, którym krewni nie zezwolili na zamążpójście. Następnie wspiąłem się po drabinie na strych, gdzie skupiłem się na kupie śmieci, skąd z wielkim mozołem wyciągnąłem kilka zdjęć, listów i papierowe torby z nadrukami dawnych domów towarowych. Rozłożyłem grubą folię, która leżała nieopodal i zabrałem się za pospieszną inwentaryzację. Nalewając herbatę, czasem pozwalamy, aby się nieco rozlało, okazując, że cieszymy się z obfitości, jaka panuje w domu. Ja także pozwalałem, aby niektóre rzeczy wypadały poza obręb przygotowanej płachty. Przygodny świadek mógłby się zdziwić, że ja, jeszcze niedawno tak niezgrabny, nadałem swoim ruchom pozór tak wielkiej fachowości. Następnie tą samą drogą opuściłem chałupę.

fot. M. Sieńczykfot. M. Sieńczyk

Hala

Pewnego dnia szedłem ulicą i z daleka zobaczyłem halę, która stała na dużym placu. Ów plac pokrywały betonowe płyty, obecnie mocno już skruszałe, spośród których wyrastały kępy chwastów. Serce mi się ścisnęło na ten widok. Poprzetykane dziką roślinnością bezkresne betonowe place, zwłaszcza w słoneczny dzień, budzą we mnie niejasne wspomnienia. Zapewne jako dziecko jechałem w wózeczku na spacer. Mijając sklep, matka zostawiła mnie samopas. Wiercąc się, wypadłem na kępę traw i dopóki nie wróciła, moim towarzyszem był widok spękanych płyt, pośród których rosły twarde, wysokie chwasty. Odtąd, gdy jadąc w wózeczku mijałem opuszczony plac, instynktownie kierowałem rączki w tamtą stronę, jak dzieci na widok cukierni lub słoika z marmoladą. Dorośli zapewne nie mogli zrozumieć, dlaczego wyciągam rączki właśnie teraz i brali to za objaw ogólnej skłonności do czułości i pieszczot.

Wlazłem do hali, która była zupełnie pusta. Wewnątrz, przytulona do ściany stała jakby stróżówka. W stróżówce stało wiadro, a w wiadrze leżała szmata. Mogło się zakręcić w głowie od tych cudów. Chwilę posiedziałem pośród sterty miału węglowego, gruzu i odchodów, ale spieszno mi było wybadać, czy nie ma w pobliżu czegoś jeszcze ciekawszego. Czasem niektóre miejsca przesłaniają swoją urodą inne, daleko skromniejsze, lecz kryjące większe skarby. Udałem się w stronę metalowego baraku, gdzie stał jakiś człowiek i z uwagą grzebał w śmieciach. Mężczyzna ten zalatywał alkoholem, ale ubrany był dość schludnie, co, zważywszy na powszechność sklepów z tanią odzieżą, mnie nie dziwiło. Tylko spodnie nosiły ślady licznych klęknięć.

W czasie naszej późniejszej znajomości opowiadał, że dobrze zna tę okolicę. Jako dziecko był świadkiem rozkwitu fabryki, po której została owa hala. Najpierw produkowano tu jakieś porcelanowe elementy, a później coś, czego nie dosłyszałem. Ale na razie mężczyzna stał i grzebał w śmieciach. Gdy mnie zauważył, zaczął kręcić się i popatrywać, ściskając drąg, którym grzebał.
– Słucham? – zapytał, jakby był tutaj właścicielem.
– Słucham – odparłem.
– Słucham? – powtórzył, ale już bez takiego rezonu.
– Tak? O co chodzi? – zapytałem.
– Tam mój kolega śpi – powiedział menel.
– A ja wcale nie mam zamiaru tam wchodzić.
Nim się obejrzałem, menel dreptał u mego boku. Dałbym mu parę złotych, ale mnie jego głupia gęba denerwowała. Przypomniały mi się plakaty BHP, które, o czym przekonałem się na własnej skórze, uzależniają nie mniej niż alkohol czy nikotyna. Obecnie źle się czułem, jeśli przez miesiąc nie kupiłem przynajmniej jednego. „Można by takiego dziada przysposobić – pomyślałem – do łażenia po starych fabrykach i wynajdywania plakatów BHP. Spotykalibyśmy się w umówionym miejscu, a on posłuszny i wyprostowany jak struna zdawałby relację ze swojego urobku”. Menel coś gadał, starając się pełnić funkcję przewodnika, więc mu przerwałem.
- Wie pan, bo ja zbieram takie plakaty, które kiedyś wisiały w fabrykach. Takie „Uważaj przy maszynie”, „Nie pij w trakcie pracy” itp.

Odpowiedzią mi była wpatrzona, nierozumiejąca gęba. Poszliśmy dalej przy akompaniamencie jego głupiego gadania, aż stanęliśmy przed małym domkiem. W środku ujrzałem zdewastowaną tablicę, jakby rozrządu, pełną drutów, pokręteł i dźwigni. Tu też było nawalone. Zrobiłem spostrzeżenie, że aby było nawalone, wystarczy bardzo mała wnęka. Menel wskazał tablicę.
– Tu płynie prąd, to cały czas jest pod napięciem.
– Pod napięciem? – spytałem.
– A dotknij pan tych kabli i jak pana nie pierdolnie, to będziesz pan dobry.
Cały czas starałem się mieć menela przed sobą, bo zdawało mi się, że walczy z ochotą, aby mnie walnąć drągiem w głowę. Skinąwszy mu na pożegnanie, opuściłem to miejsce. 

fot. M. Sieńczykfot. M. Sieńczyk

Kamienica z lustrem  

Pewnego dnia zainteresowałem się pustą kamienicą na mojej ulicy. Do tej pory była mi obojętna, ale gdy spostrzegłem, że drzwi znikły, a wejście przysłonięte jest tylko płytą, nie mogłem zagrzać miejsca. Widziałem, jak wchodzą tam i wychodzą jacyś ubogo odziani mężczyźni, a więc zwierzyna zwietrzyła już świeże mięso. Tego dnia zamówiłem w barze wietnamskim zupę, ale przyszło mi do głowy, że w takiej opuszczonej chałupie można dostać nożem w brzuch, więc ją zostawiłem. Następnie, nie zważając na przechodniów, odsunąłem płytę i wszedłem do środka. Odgłosy ulicy znikły i zapanowała cisza. Znajdowałem się w byłym sklepie, gdzie za przeszkloną witryną spacerowali ludzie, zupełnie nieświadomi, że stoję wewnątrz. Zacząłem nasłuchiwać. Na podłodze leżała gąbka przykryta szmatą. Miałem przy sobie dziesięć złotych na wypadek, gdybym spotkał leżącego na barłogu menela. Ale barłogi, choć dość liczne, były puste. Gdyby ktoś przyjechał z innego miasta i chciał zaoszczędzić na hotelu, mógłby się przespać tutaj, ale także zarazić świerzbem, więc raczej bym odradzał. W miarę jak szedłem, światła ubywało, wreszcie zrobiło się całkiem ciemno i odtąd używałem mojej latarenki. Kamienica była do cna ogołocona. Nie było krzeseł, stołów, łóżek, rur, kontaktów ani klamek. Pośród niezliczonych pokoi znalazłem jedną niezniszczoną i niewyniesioną rzecz: duże lustro bez ram. Zacząłem się zastanawiać, czy może mi się do czegoś przydać. Wreszcie doszedłem do wniosku, że do niczego, ale i tak je później wyniosłem. W każdym pokoju był piec i każdy miał wybitą dziurę. To menele szukali kosztowności, bo kosztowności podobno trzymane są właśnie w piecach. Czasem na ścianach wisiały kalendarze. Wszedłem do pomieszczenia, gdzie mogłem wyłączyć latarkę, bo cegły zasłaniające okno były wybite. Zobaczyłem przez nie sąsiednią kamienicę. Gdyby ktoś popatrzył stamtąd nocą na miejsce, gdzie stałem obecnie, ujrzałby sceny, jakich oko ludzkie nie oglądało, połyskujące światełka i cienie uwijających się meneli. Wspinałem się coraz wyżej, kamienica miała ze cztery piętra, aż dotarłem do drewnianych schodów, które się zawaliły. Ujrzałem ślady genialnej przemyślności meneli w postaci pomostu z wyjętych drzwi, po którym można było wejść na strych. Ale bałem się po nim wspinać. Zszedłem więc na dół. „Może niepotrzebnie włóczę się po tych ruderach – pomyślałem – z drugiej strony ludzie w rozwiniętych krajach realizują swoje pasje do późnego wieku, po tym właśnie można poznać człowieka Zachodu”. Wylazłem przez dziurę wprost na ulicę, cały utytłany miałem cementowym, otrzepałem spodnie i dołączyłem do przechodniów.

fot. M. Sieńczykfot. M. Sieńczyk

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).