Jeszcze 3 minuty czytania

Łukasz Gorczyca

STAN WODY: Gdynia

Łukasz Gorczyca

Łukasz Gorczyca

Każdy miłośnik historii, nawet niekoniecznie pasjonat, uposażony w niewielki budżet (choćby 500 złotych na dziecko), w ciągu kliku tygodni zbierze więcej skarbów na aukcjach internetowych niż zawiera ich cała, monumentalna ekspozycja Muzeum Emigracji

Po wyborach do sejmu narodowego, jesienią Roku Pańskiego 2015, nastrój polityczny wzmógł się tak wśród pospólstwa, jak i patrycjatu. Plebs już wcześniej miał na sprawy polityczne zdanie wyrobione, choć niekoniecznie cenzuralne. My z małżonką zrazu staraliśmy się zachować umiar, mając na względzie dobro i spokój ducha naszych pociech niewyrośniętych, ale trudno było pozostać obojętnym, skoro wokół tyle nagłych zmian. Można rzec, że w kilka krótkich niedziel władza nowa prawicowa ożywiła pradawny lewicy argument, że oto wszystko jest polityczne. Tak i my przypominaliśmy sobie na nowo polityczne żarty i nocne o polityce dyskusje, i wszystko faktycznie wszystkim z polityką zaczęło się kojarzyć. Głowiąc się, co dalej począć i gdzie bezpieczne znaleźć schronienie, wybraliśmy się więc z małżonką do Gdyni. Nie dalej jak pół roku temu, za poprzedniej jeszcze władzy, otwarto tam muzeum nowe zwane Muzeum Emigracji.

Nie to, żebyśmy o emigracji myśleli, cóż to by być musiała za siła złowroga, żeby nas z kraju własnego, matczyno-ojczystego wypchnąć! Ale ciekawość nas zżerała, a jeśli już jakakolwiek przeprowadzka po głowie chodziła, to aby znaleźć miejsce do życia bardziej spokojne, z większą dawką zdrowego jodu w atmosferze, który by z głów naszych i z głów pociech naszych wszelkie złe jady przepędził. Więc na ten to przykład do Gdyni się przeprowadzić, zażyć tutejszego optymizmu, bo Gdynia od zawsze była pełna witalności i wciąż rozkwita na żyznym etosie modernizacji. Ale najpierw żeśmy do tego muzeum poszli.

Można by rzec: inwestycja niczym indiańska strzała, idealnie w swój czas wstrzelona, otwarta akurat wtedy, kiedy przez kontynent przetacza się kolejna fala migracji, a lud prastary europejski z trwogą debatuje, czy i jak się swym bogactwem z barbarzyńcami dzielić. Ale oto – uprzedzając wypadki – na próżnośmy szukali czegokolwiek na te tematy w gdyńskim muzeum. Pod adresem wszystko mówiącym muzeum to stoi – ulica Polska 1. Lecz tylko z pozoru w tym miejscu zaczyna się Polska, w istocie dla wielu przodków naszych tu właśnie ojczyzna się niegdyś kończyła, stąd właśnie transatlantykami wypływali na wielką wodę emigracji. I o nich to, o naszych rodakach całe to muzeum, o tym, jak z biedy polskiej w świat się wyprawiali, o tym z dumą opowieść jest snuta i domyślić się trudno, co by to miało wspólnego z tym, o czym dziś cała Europa gada, tu jakby historia nijak ze współczesnością połączyć się nie chce. Polska to jest historia i basta.

Globus Polska, Polska 1. I małżonka też szybko dostała globusa – przyspieszyliśmy kroku, minęliśmy kolejnego malucha (jeden stoi też w Muzeum Śląskim, a w wersji cabrio także w krakowskim Muzeum Narodowym na wystawie o modzie z zamierzchłych czasów Ludowej Polski) i wybiegliśmy czym prędzej na zewnętrzny taras, nawdychać się jodu po tej trudnej przeprawie. Choć przecież zrazu w dobrych byliśmy nastrojach i, jako się rzekło, w ciekawości wielkiej. Bo przyznać trza, że zwiedzanie nowo otwartych muzeów – po czemu coraz częściej mamy w kraju okazję – to doświadczenie a priori szczególne, zwłaszcza dla pokolenia naszego, na hodowanym dekadami muzealnym kurzu wyrosłego. Teraz się wreszcie oto okazuje, że w muzeum nie musi wcale skrzypieć podłoga i nie musi być muzeum jak sto lat stare, aby o historii świadczyć i jej nauczać. Przeciwnie, muzea w Polsce tyralierą zwartą stanęły teraz w awangardzie modernizacji. I myśmy chcieli też zażywać tej nowej narracji. Wcześniej jużeśmy warszawskie Polin zwiedzali i w Katowicach nowe podziemne Muzeum Śląskie. I teraz, jak tylko w Gdyni po ekspozycji ruszyliśmy, dziwne uczucie się przyplątało, z francuska déjà vu zwane. Znowuśmy do jakiejś dziwnej otchłani trafili pobudowanej jakby do filmu, w której mrygały monitory i dźwięki się rozchodziły, podrukowane wszystko na nowo, z regipsu i kartonów poklejone, atrapy nadobne, ale eksponatów prawdziwych ze świecą szukać. Przyzwyczaić się trzeba, zrazu pomyślałem, muzeum nowe, to skąd zabytki ma brać?

A potem inna myśl nas naszła. Czy mogą sobie Państwo Szanowni wyobrazić analogową stronę internetową? Ale na bogato, po sarmacku postawioną? Taką, która istnieje fizycznie, do której środka wejść można, pochodzić sobie między kolejnymi ekranami, poklikać ręką tu i tam, a potem wrócić na skróty jakimś sprytnym hiperlinkiem? Otóż nie trudźcie się Państwo, globusów nie przegrzewajcie, nie trzeba sobie tego wyobrażać, wystarczy odwiedzić jedno z naszych nowych muzeów. Technokrata jaki to wspaniale pomyślał, że człowiek współczesny ma odmienioną, multimedialną wrażliwość, toteż muzeum dla niego musi mieć nowy wyraz. Jak pomyśleli, tak zrobili, nie u nas pierwsi, na kształt wielkiego labiryntu bez okien, wypełnionego scenograficznymi atrapami, urywkami projekcji, dźwięków, w których człowiek nie dość nowoczesny gubi szybko poczucie realności, przestrzeni i czasu. Znamy to, znamy! – razem z małżonką zakrzyknęliśmy, kiedy nas oświeciło, żeśmy coś podobnego już wcześniej nieraz widzieli, taki świat równoległy, fantastyczny i sztuczny. Ileż to razy dzień cały przepuszczaliśmy w salonach polskojęzycznej sieci IKEA, gdzie jednak hiperlinki sprawniej działają, bo można dobrze omijać część drogi, przechodząc na skróty przez specjalnie po temu pozostawione przejścia w niektórych ściankach działowych. I tak jak w IKEA, tak i tu, w muzeum, panuje tryumfalny nadmiar bodźców. A teraz najgorsze: człowiek z IKEA potrafi wyjść zadowolony, skuszony obietnicą upiększenia własnego domu za sprawą tanio nabytych meblopodobnych sprzętów. Wychodzi w poczuciu harmonii, bo rozumie, dokąd i po co przyszedł, i czuje, z czym (oraz o ile uboższy) wychodzi. A co czujemy my, ja z małżonką i jej bólem głowy, wychodząc z gdyńskiego Muzeum Emigracji (polskiej), którego ekspozycja wielka i kto wie, może nawet kosztowna w budowie, dałaby się prosto i bez straty żadnej dla zmysłów przełożyć na aplikację lub stronę WWW, z dużą ilością zdjęć i krótkich tekstów, kawałkami filmów i nagrań dźwiękowych? Czy my czujemy, że zamiast błądzić po regipsowym matriksie byłoby milej położyć się we własnej sypialni, w łóżku z IKEA z polskojęzycznym tabletem w ręku i dowiedzieć  się w ten sposób może nawet więcej o naszej historii i tym, co nas w przyszłości czeka?

Taki tablet zresztą, z polskojęzycznym internetem, to wynalazek znakomity! Działa na nim aplikacja o dźwięcznej i dawnej nazwie Allegro, której doniosłość dla polskiego muzealnictwa jest zdecydowanie przeoczana. Nowy, miłościwie nam panujący profesor minister kultury i dziedzictwa narodowego rozważa teraz nadanie zespołom tańca Mazowsze i Śląsk statusu narodowych instytucji kultury. Ja osobiście uważam, i jestem nawet w stanie przekonać do tego małżonkę, że do tej listy należałoby dopisać niezwłocznie właśnie Allegro – największy polski portal aukcyjny. W obliczu ofensywy nowego, technokratycznego muzealnictwa będzie to bowiem niebawem jedyne miejsce, gdzie można zobaczyć, a co więcej, niedrogo kupić, oryginalne przedmioty z naszej historii, zabytki piśmiennictwa, kultury materialnej i inne skarby wszelkiej maści, które tym się zalecają, że można ich dotknąć, powąchać i zadumać nad ich materią, w której zapisany jest czas. A więc wszystko, czym nowe muzea przestały się interesować, inwestując w atrapy, wielkoformatowe gazetki ścienne, wydruki oraz współczesny sprzęt audiowizualny. My z małżonką jesteśmy też zdania, że to nie zajmie dłużej niż pięć, dziesięć bożych, polskich lat, aż całe to multimedialne wyposażenie ostatecznie przestanie działać, a wtedy nasze nowe muzea nabiorą też nowej treści – ale będą to już nie tyle muzea historii, co izby pamięci technik audiowizualnych i sprzętu projekcyjnego początków XXI wieku. W każdym razie – i piszę to, będąc w pełni na umyśle świadomym i mogąc pochwalić się ponad czterema tysiącami zakupów poczynionych przez ostatnie dwie dekady na Allegro – każdy miłośnik historii, nawet niekoniecznie pasjonat, uposażony w niewielki budżet (choćby 500 złotych na dziecko), w ciągu kilku tygodni zbierze więcej skarbów na aukcjach internetowych niż zawiera ich cała, monumentalna ekspozycja Muzeum Emigracji.

A teraz idzie najważniejsze. Jako się rzekło, trudno nam było z małżonką wkręcić się w tę przebodźcowaną ekspozycję, nie za bardzo chciało sprawdzać wszystkich tych zwisających słuchawek z urywkami Chopina i dziesiątek ekraników, ale w pewnej chwili, całkiem niespodzianie, natrafiłem na początek ciekawej opowieści na ścianie wypisanej. Była to historia biednej polskiej rodziny z Małopolski, która skuszona karczmianymi plotkami i agitacją akwizytorów linii transatlantyckich postanowiła porzucić tutejszy lichy los i popłynąć za morze. Aż małżonka się zadziwiła, widząc, jak z zaciekawieniem szukam na ścianach kolejnych fragmentów, bo faktycznie losy tej rodziny przez muzeum spisane autentycznie mną na chwilę owładnęły. Ależ jakie było moje zdumienie, gdy na końcu okazało się – i stało to czarno na białym uczciwie powiedziane – że to wcale nie jest prawdziwa historia, jeno, ot, tak, z wielu różnych relacji modelowo sklejona. Jakoś dotknęło mnie to małe, a zgrabne muzealne kłamstewsko, ale w gruncie rzeczy ucieszyłem się na nie, bo dzięki niemu spłynęło oświecenie na mój otępiały łeb i zrozumiałem, o co tu idzie, co tu – na naszych oczach – się dzieje.

Mówi się teraz wiele o polityce historycznej, ale oto ona już się za technokratów rozwijała, jak widać, świetnie. Otóż mądra nauka została wzięta z humanistyki naszej współczesnej, która już od lat wielu to umysłami światłymi głosi, że historia nie jest raz dana, że to jest narracja, literatura retoryczna. A jeśli tak, to zamiast trudzić się zbieraniem pamiątek i staroci, lepiej pełną gębą wejść w świat fikcji. W dobie rzeczywistości wirtualnej nie ma być może nic bardziej autentycznego, a przede wszystkim przekonującego, niż fikcja właśnie. Jaka jest więc dziś według muzeum prawdziwa historia Polski? Nieprawdziwa. Z regipsu i tektury, ze zmyślonych historii nieistniejących ludzi. I zdaje się, po zapowiedziach sądząc, że w tym też kierunku ma zmierzać wzmożona polityka historyczna nowej, miłościwie nam królującej władzy – ze wzgórz piastowskich na wzgórza Hollywood i z powrotem (na festiwal) do Gdyni.

I zostało też powiedziane, że będziemy teraz wreszcie budować Muzeum Historii Polski, na cytadeli w stolicy, w Warszawie. Dobrze, choć wszak po prawdzie, będzie to kolejne muzeum na ten sam temat, bo przecież każde z nowo otwieranych ostatnio wielkich polskich muzeów – Muzeum Żydów Polskich, Muzeum Śląskie czy Muzeum Emigracji – to ni mniej, ni więcej, muzeum historii Polski! A w dodatku wszędzie ta historia wygląda podobnie. I niestety bardziej ona wygląda niż cokolwiek znaczy. I my to z małżonką czujemy, że z tych muzeów to się więcej nieobeznany przybysz o naszych współczesnych kompleksach dowie niż o historii per se – jak to mówią w piśmie uczeni. My tu sobie w Polsce doprawdy światy równoległe kreować miłujemy. A naszą przyszłością jest historia.

Z Gdyni wróciliśmy do Warszawy. Kwestia emigracji pozostała ostatecznie otwarta. Jesteśmy z małżonką zainteresowani budową własnego muzeum historii Polski, może raczej gdzieś w górach, według starodawnej, drewnianej metody, koniecznie z dużymi oknami, z widokiem i szerokim dostępem do morza internetu.