Zabierz własny hardware

9 minut czytania

/ Media

Zabierz własny hardware

Michał R. Wiśniewski

Aram Bartholl w Nowym Jorku w 2010 roku zamurował w ścianie pendrive w taki sposób, że na zewnątrz wystawała tylko wtyczka. Świat obiegły zdjęcia człowieka z laptopem przyczepionym do ściany

Jeszcze 2 minuty czytania

Dziesięć lat temu, w świecie, którego nie było, wyglądało to tak: dziennikarka idzie przez Sunset Boulevard z czymś wyglądającym jak maska spawalnicza na głowie, a za nią, uważając na okablowanie, kroczy mężczyzna z laptopem. Maska pozwala jej widzieć wszystko dookoła, ale rozszerza rzeczywistość przez dodanie elementu wirtualnego: martwe ciało leżące na chodniku. To River Phoenix, taki, jakim znaleziono go w Halloween 1993 roku.

To scena z powieści „Spook Country. W kraju agentów” Williama Gibsona. Na początku XXI wieku znudziło się mu snucie futurystycznych fantazji i zajął się przewidywaniem przyszłego tygodnia, cyberpunkiem, który zaczął nas otaczać. Jednym z wątków powieści jest sztuka lokacyjna – artystyczne instalacje ukryte w cyberprzestrzeni, przypisane do konkretnego miejsca na siatce GPS. Tak jak wirtualna rzeźba zwłok aktora w miejscu, w którym znaleziono jego ciało. Dziesięć lat temu nie było iPhone’a ani Google Glass. Dziś już nie trzeba biegać z laptopem i samodzielnie zbudowanymi okularami rzeczywistości rozszerzonej. Ale nie oznacza to, że dostęp do cybernetycznej sztuki ulicznej jest pozbawiony barier.

Potknij się

Najważniejszą cechą analogowego street artu jest jego dostępność. To coś, o co można się potknąć w drodze do pracy. Odkryć – wybierając dłuższą drogę do domu, odnaleźć – odwiedzając wcześniej nieuczęszczaną dzielnicę. Albo łażąc po krzakach. Kilka lat temu Szczecin pokrywało graffiti przedstawiające przerysowane pikselowe sceny z gry Super Mario Bros. Jeden z malunków pysznił się nad rzeką, naprzeciw dworca Szczecin Główny. Inny znajdował się w jedynym w mieście przejściu podziemnym. Jeszcze inny – w bramie w bocznej uliczce. Kolejny – wśród innych malunków w „galerii” urządzonej na filarach Trasy Zamkowej. Na każdy z elementów tej układanki wpadłem, po prostu spacerując po mieście. Dostępność jest również cechą sztuki sieci, net artu. To coś, na co można natrafić, klikając linki w czasie codziennego, jak mawiają starsi panowie udający młodzież, surfowania.

Inaczej jest ze sztuką w rzeczywistości rozszerzonej (augmented reality, AR), łączącą cechy obu tych dziedzin. W jej ramach, w odróżnieniu od przeterminowanej już wizji Gibsona, zrezygnowano z przypisywania obiektów do miejsc via GPS na rzecz wizualnych wyzwalaczy (trigger), czyli obrazów, które przechwycone przez kamerę smartfona wywołają treść w odpowiedniej aplikacji, na przykład ożywiając komiksowe graffiti.


I tu właśnie tkwi problem. To nie sztuka, o którą się potyka, ale za którą aktywnie trzeba się uganiać. I w przeciwieństwie do umieszczanych w przestrzeni publicznej cyberartystycznych instalacji (takich jak „The Tunnel Under the Atlantic” Maurice’a Benayouna, wirtualny tunel łączący kontynenty) – zabrać własny hardware. Wyobraź sobie na przykład, że na spacerze napotykasz wiszące na ścianie budynku intrygujące ceramiczne płaskorzeźby. Rzuć okiem i idź dalej albo przyjrzyj się uważnie i zwróć uwagę na szachownicę kodu QR stanowiącego element rzeźby. Odsyła na stronę artystki. Tam znajdujesz jej nick – Zenka, a także nazwę aplikacji – „Aurasma”. Teraz wystarczy pobrać i  zainstalować apkę, dodać autorkę do ulubionych i już można skierować oko kamery na rzeźbę (albo, spróbujcie w domu, na jej zdjęcie) i cieszyć się ożywionym przez trójwymiarową animację i muzykę ulicznym dziełem. Uff.  Strasznie dużo zachodu, nawet jeśli już wcześniej ma się aplikację do AR (bo jest ich kilka, nie licząc apek powiązanych z jednym dziełem czy instalacją).

Swoją drogą, jest 2016 rok i moja komórka nadal nie umie czytać kodów QR sama z siebie, potrzebuję odpowiedniej aplikacji. Kody chyba się jakoś nie przyjęły w mainstreamie. Pięć lat temu bawiliśmy się z kolegami w odczytywanie pikselowych szachownic z muzycznych ławeczek Chopina w Warszawie, ale jedynie dla nerdowskiego szpanu. Pamiętam też, jak jakaś agencja reklamowa próbowała wypromować kody QR na Open’erze, udostępniając generator i drukarkę naklejek uczestnikom. Wszyscy drukowali, ale nikt nie czytał. Ostatnio na jednym ze swoich murali kod QR umieścił Banksy. Prowadzi do filmu z ataku policji na obóz uchodźców, który daje kontekst dziełu. Ale nie musiałem niczego skanować, bo gotowy pakiet – zdjęcia i film – dostałem w facebookowych wiadomościach.

Odbiorca naprawdę, naprawdę musi chcieć. Czy będzie chciał? Atakowany przez tysiące sygnałów na godzinę, pędzący przez miasto, czy nagle zatrzyma się i odda kontemplacji cyfrowej narośli na analogowej treści? Romantyczny marzyciel we mnie mówi „tak”, ale sceptyczny realista wątpi. Z drugiej strony, może gdy kiedyś, w przyszłości, rozpowszechnią się cybernetyczne okulary, to odżyje i cybernetyczna sztuka. Na razie to tylko coś, o czym się przyjemnie czyta i fantazjuje.

Zabawa w szpiegów

Jednym z bohaterów „Spook Country” jest niejaki Tito, który przemyca dane zaszyte w twardych dyskach iPodów. Oddajmy się przez chwilę zadumie nad tym, że iPodów z dyskami twardymi już nie ma. W dzisiejszych czasach przyszłość szybko odchodzi w przeszłość. Do przeszłości należy już zabawa niemieckich Telekomunistów, przypominająca nieco działalność powieściowego Tito. Stworzyli oni alternatywną sieć dzielenia się plikami, którą nazwali Dead Swap. Opierała się na pendrivie przekazywanym między uczestnikami oraz koordynującym akcję centralnym numerze SMS. Nazwa Dead Swap nawiązuje do pojęcia dead drop, czyli „martwej skrzynki” używanej przez szpiegów – tajnej, umówionej skrytki, przez którą agenci przekazywali sobie pieniądze lub informacje.

Te szpiegowskie martwe skrzynki stały się inspiracją dla artystycznego projektu berlińczyka Arama Bartholla, w którego twórczości często powraca motyw przenoszenia rzeczywistości wirtualnej do reala. W 2010 roku w Nowym Jorku zamurował w ścianie pendrive w taki sposób, że na zewnątrz wystawała tylko wtyczka. Świat obiegły zdjęcia człowieka z laptopem przyczepionym do ściany. Zasada była prosta: znajdź najbliższy dead drop w bazie danych, podłącz się, ściągnij i załaduj coś od siebie.

To bardzo neuromantyczne – stworzyć taką fizyczną antysieć w tych alienujących czasach pełnego zanurzenia w sygnałach Wi-Fi i 3G. Pomysł chwycił, mapa na stronie deadropów zapełniła się pinezkami wskazującymi na nowe miejsca. W 2012 roku najbliższe były w Berlinie. Korciło mnie, żeby sprawdzić, ale nie chciało mi się zabierać na wycieczkę ciężkiego laptopa. Zamiast tego zacząłem fantazjować o projektach artystycznych, jakie można by zrealizować, używając deaddropa jako medium – i napisałem o tym książkę. Na zabawę z cementem i wiertarką się nie zdecydowałem.

fot. Aram Bartholl/CC BY-NC-ND 2.0

Trzy lata później miałem leciutkiego netbooka i stałem z nim jak głupi na Placu Poczdamskim. Obszedłem dookoła filar, w którym (jak wynikało z danych GPS i zdjęcia w bazie danych) powinien się znajdować dead drop, ale nie było nic. Nie chciałem biegać po mieście, szukając  innych skrzynek, chciałem skorzystać z tej w miejscu, w którym często bywam. Strasznie się rozczarowałem, ale tak już jest ze sztuką uliczną. Przemija, tak jak piękny szczeciński mural z Mario znad Odry zniknął pod brzydkim logotypem drużyny piłkarskiej. Dead dropy z natury były narażone na akty wandalizmu, nie dziwi więc, że dziś większość pozycji w bazie danych jest oznakowana jako „nieczynny/zniszczony”.

To niejedyny problem. Co można znaleźć na takim publicznym pendrivie? Wirusy to część zabawy – ryzyk-fizyk! I nielegalne materiały. Kiedy ja stałem smutny w Berlinie, dziennikarz w Kolonii podpiął się do zardzewiałej wtyczki sterczącej ze ściany, znalazł tam plany konstrukcyjne bomby i napisał alarmujący artykuł. Piękna historia, prawie w nią wierzę.

A może to uganianie się za cybernetycznym street artem nie jest wcale przeszkodą, ale istotą zabawy. Tak jak googlowska gra geolokacyjna „Ingress” zmusiła graczy do wyjścia z domu, tak łowcy AR i poszukiwacze zaginionych dead dropów siłą rzeczy zaangażują się w przeżycie sztuki bardziej niż przechodzień mijający bezrefleksyjnie obrazek na ścianie albo grajka w metrze. Ostatnio mignął mi w facebookowym strumieniu kolejny artykuł ze zdjęciem człowieka z laptopem podłączonym do ściany. Grupa zachwyconych komentatorów umawiała się na wyprawę w poszukiwaniu dead dropa. Powodzenia!


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.