Dziennikarstwo jako wymarły gatunek

8 minut czytania

/ Film

Dziennikarstwo jako wymarły gatunek

Darek Arest

Film Toma McCarthy'ego jest konwencjonalny i stonowany aż do chorobliwej bladości, ale bardzo mu z tym do twarzy. „Spotlight” to list miłosny do starej szkoły dziennikarstwa, nawołujący do „robienia tego, co należy” w duchu Sidneya Lumeta i Alana J. Pakuli

Jeszcze 2 minuty czytania

Czwórka dziennikarzy „Boston Globe” działająca pod szyldem „Spotlight” to taka redakcja w redakcji. Zespół reporterski długo i starannie dobiera sobie kolejne tematy, poświęcając każdej sprawie około roku skrupulatnego i dyskretnego śledztwa, by na koniec opublikować coś wyrastającego ponad newsową papkę; realnie wpływającego na rzeczywistość. Ta cała staranność, nieśpieszność i dbałość o proces jest oczywiście wbrew logice współczesnego rynku mediów i topór internetowej konkurencji już wisi nad budynkiem redakcji, na razie pod postacią baneru reklamowego AOL. Tymczasem dziennik ma nowego szefa, który chce, by „Spotlight” rzucił wyzwanie wrażliwości swoich katolickich czytelników, przyglądając się sprawie księdza pedofila. Tematowi, brutalnie mówiąc, brakuje oryginalności – podobne informacje pojawiają się co jakiś czas na powierzchni medialnej rzeczywistości – ale teraz te drobne pęcherzyki powietrza zaczynają układać się w niepokojący wzór. Ilość zarejestrowanych w Bostonie przypadków molestowania dzieci przez księży jest na tyle duża i ma na tyle długą tradycję, że Kościół wydaje się mieć opracowany model działania – po cichu dogaduje się z pokrzywdzonymi, a winnych po prostu przenosi z parafii do parafii, skutecznie ukrywając skalę problemu.

Cnota zaniechania

Film oparto na prawdziwym dziennikarskim dochodzeniu, które w 2002 roku zatrzęsło katolicyzmem w Stanach Zjednoczonych, ale taka podkładka to dziś już nie dosyć. Czy Tom McCarthy robi tu coś, czego nie zrobił wcześniej legion produkcji o grzechach Kościoła? Różnicą i cnotą wyróżniającą „Spotlight” jest nie to, co film „robi”, ale raczej to, od czego się powstrzymuje. Obywa się np. bez figury „złego księdza”, wszechmocnego dostojnika, czy innego czarnego charakteru, który uosabiałby grzechy pysznej instytucji, diaboliczną aurą kierunkował niechęć widza, a przy okazji trywializował problem. Negatywne postaci pojawiają się na marginesach opowieści i pokazane są z imponującą dawką neutralności – niechęć widza wobec nich rodzi się raczej w zderzeniu ze szczegółami śledztwa. Nawet zeznania ofiar molestowania, opisujące licznych oprawców, brzmią jakby były portretem jakiejś jednej symbolicznej osoby, stosującej zawsze tą samą metodę działania. McCarthy, tak jak jego bohaterowie, nie jest zainteresowany jednostkami – interesuje go system tolerujący i kamuflujący pedofilię, z premedytacją rozprowadzający winę równomiernie jak masło na kanapce. Temat można łatwo popsuć, pogrzebać pod efektowną etykietą sensacji dnia, o której wszyscy zapomną przed weekendem. Dziennikarze muszą wznieść się ponad oburzenie, pokazać metodę, systematyczność, bezlitosną statystykę, której nie da się zbyć biadoleniem o kilku zgniłych jabłkach w kwitnącym ogrodzie.

„Spotlight”, reż. Tom McCarthy

Także McCarthy wznosi się ponad oburzenie. Jego film jest bardzo konwencjonalny, stonowany aż do chorobliwej bladości, ale bardzo mu z tą dostojną bladością do twarzy. To list miłosny do starej szkoły dziennikarstwa i trochę także do amerykańskiego kina lat 70., w duchu Alana J. Pakuli i Sidneya Lumeta, ale znowu „bez” – bez estetycznego dopingu, bez romantyzowania pracy dziennikarza. Estetycznie rzecz biorąc, bohaterowie McCarthy'ego są tak bardzo uncool, jak tylko może być facet noszący komórkę w kaburze przytroczonej do paska spodni, siedzący przy biurku z nosem w rocznikach parafialnych, próbujący wyżebrać u niechętnego świadka chwilę rozmowy. Reżyser uwodzi widza strukturą kryminału, ale jest to urok czysto proceduralny, bez wabików melodramatycznych i sensacyjnych. Nikt tu nie wykradnie dowodu z szuflady pilnie strzeżonego biurka, nie uchyli się przed kulą zabójcy. Tropy są dostępne, trzeba się tylko po nie schylić i rzetelnie wykonać swoją robotę. Właśnie „robotę”, nie jakąś specjalną „misję”, po prostu zrobić to, co należy. Bohaterowie głównie siedzą (w pracy) i gadają (o pracy), wyruszając czasem (do pracy) w teren – McCarthy obrabowuje postaci z życia prywatnego pod pretekstem zawodowego oddania, zyskując w ten sposób jeszcze jeden sposób na powściągnięcie melodramatu. Na tej strategii bardzo zyskują aktorzy, lśniący przez niefektowność swoich bohaterów.

Niezgoda buduje

„Spotlight” mógłby mieć i pięć nominacji do aktorskiego Oscara, ale prawdę mówiąc, dziwią nawet te dwie, które film otrzymał (Mark Ruffalo i Rachel McAdams), bo reprezentuje on bardzo nieoscarowe granie. Z efektownych zagrywek pozostaje aktorom w zasadzie tylko zabawa tzw. bostońskim akcentem („To nie akcent – sprostowałby pierwszy bostończyk amerykańskiej komedii Louis C.K. – to całe miasto ludzi wymawiających większość słów w błędny sposób”). Michael Keaton, który wrócił na hollywoodzkie szczyty dzięki roli w „Birdmanie”, balansuje tu ciągle na krawędzi implozji, Ruffalo miota się po korytarzach z uśpioną furią Hulka, McAdams ze strzępów lepi dojrzałą wersję swojej bohaterki z pokrewnego tematycznie „Stanu gry”. W ogóle w „Spotlight” jest tak, że im mniej, tym lepiej – jeszcze mniej szans na ekranie dostają Stanley Tucci i Liev Schreiber, a i tak udaje im się stworzyć efektowne kreacje. W pamięci zostają nawet jednoscenowe epizody. Ciężko powiedzieć, kto tu jest na pierwszym planie, wszystko jest tu tak zbalansowane, że kiedy ktoś nieostrożnie uwolni jakąś cięższą emocję albo zacznie dominować scenę, robi się niezręcznie. Czasami zespół „Spotlight” wydaje się po prostu bohaterem zbiorowym – w jednej ze scen, pytani przez informatora o praktykowanie wiary, wspólnie udzielają zwartej, rozpisanej na cztery głosy odpowiedzi. Można to nazwać uproszczeniem, można – szlachetnym zamysłem uchwycenia wspólnoty.

„Spotlight” „Spotlight”, reż. Tom McCarthy,
USA 2015, w kinach od 5 lutego 2016
Poza nostalgiczną ucieczką do czasów starych, dobrych mediów, „Spotlight” oferuje pewne, cenne w świetle toczonych ostatnio w Polsce dyskusji, wyobrażenie o tym, czym może być współczesne kino patriotyczne, które przecież niekoniecznie musi reklamować jakieś określone symbole czy światopogląd. Wystarczy, że promuje wspólnotowość, poszukuje jakiegoś „my”, nieokreślanego w opozycji do „oni”. McCarthy jasno wskazuje winę Kościoła, ale prawdziwe oskarżenie kieruje właśnie w stronę wadliwie działającej wspólnoty. Pokazuje Boston jako małą ojczyznę, przerośnięte małe miasto, w którym ludzie na stanowiskach znają się ze szkoły, grają ze sobą w golfa i w tym zaczadzeniu zasadne może im się wydać pytanie, które pada w tytule spektaklu o pedofilskim skandalu w poznańskim chórze chłopięcym – „Po co psuć i tak już złą atmosferę?”. McCarthy wykonuje nawet pozorowany atak na swoich protagonistów, przyznających: my też jesteśmy winni – nie zwróciliśmy na sprawę należytej uwagi, choć leżała u naszych stóp i pukała do drzwi, prosząc o uwagę, zabrakło nam czujności. Wszystko to ukrywa się tu za dziennikarskiem określeniem „follow-up”, oznaczającym reporterski ciąg dalszy, trzymanie ręki na pulsie, pamiętanie o ludziach, o których napisało się kiedyś atrakcyjnego newsa. To akurat słabość filmu, który oferuje rozgrzeszenie, zanim jeszcze padnie oskarżenie. „Jeśli potrzeba całej wioski, by wychować dziecko – mówi w jednej ze scen prawnik grany przez Tucciego – to potrzeba też całej wioski do tego, aby je skrzywdzić”.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).