Dziwniej

7 minut czytania

/ Film

Dziwniej

Piotr Mirski

W „Śpiewającym obrusiku” Grzegorzek krok po kroku rozkłada na czynniki pierwsze swój styl, aby móc wreszcie odlecieć w kosmos

Jeszcze 2 minuty czytania

„Śpiewający obrusik” to mniej lub więcej niż film. Mariusz Grzegorzek, pięknoduch i anarchista, ale też rektor PWSFTviT w Łodzi, zrealizował go ze studentami czwartego roku Wydziału Aktorskiego, dając im szansę zaistnieć na ekranie i w branży. Składają się na niego cztery nowele, które porozdzielano materiałami z planu i rozmowami z młodymi wykonawcami. Kolejne segmenty różnią się pod wieloma względami, nie wynikają z siebie i mogą funkcjonować jako osobne całości. Ocena „Śpiewającego obrusika” zależy od tego, czego szuka się w kinie: fabuły czy wizji, struktury czy energii, celu czy procesu. Co ciekawe, ten szkicowy, chimeryczny projekt jest być może filmem, w którym najpełniej wyraża się osobowość Grzegorzka.

„Mam w ogóle poczucie, że jestem człowiekiem bardziej fantasmagorycznym niż rzeczywistym”, powiedział reżyser w jednym z wywiadów. Ta tendencja zaznacza się w jego filmach. Chociaż z reguły rozgrywają się one we współczesnej Polsce, to nie mówią o niej zbyt wiele, wymykają się jej. Stoły z poplamionymi obrusami, szklanki w koszyczkach, zapyziałe kawalerki, ekskluzywne apartamenty, miasta, w których kamienice sąsiadują z biurowcami – te znajome elementy wyglądają u Grzegorzka podejrzanie prowizorycznie. To zaledwie dekoracje dla historii o uniwersalnych ambicjach. „Rozmowa z człowiekiem z szafy” traktuje o chłopaku wychowywanym przez nadopiekuńczą, toksyczną matkę, ale nie jest to film o kondycji polskiej rodziny, tylko o wejściu w życie i konfrontacji ze światem. W „Jestem twój” bogata kobieta wykorzystuje, porzuca i niszczy mężczyznę z marginesu, ale trudno doszukać się tutaj szczegółowej diagnozy rozwarstwionego społeczeństwa – prędzej obraz odwiecznej walki uprzywilejowanych ze zdegradowanymi. Na taki efekt pracują różne zabiegi: zarówno przerysowanie i stylizacja, jak i mnożenie poziomów „meta”. Bohaterowie śnią, opowiadają sobie baśnie, zrzucają maski i odkrywają przed widzami, że są aktorami.

Grzegorzek uprawia kino skupione na emocjach. Takie, które pokazuje, jak ludzie zachowują się i zmieniają pod wpływem różnych bodźców. Takie, które jak najdosadniej stara się przedstawić na ekranie ich stan psychiczny. Ten opis pasuje nawet do „Krakatau”, nakręconej w czasie studiów pod okiem Wojciecha Jerzego Hasa czarno-białej etiudy, portretującej załamanie nerwowe pewnej kobiety. Tytuł nawiązuje do słynnego wulkanu, co w pełni oddaje rozmach i histerię filmu – jest on erupcją brudnych i rozgrzanych do czerwoności emocji. Podobnymi erupcjami są też pełne metraże Grzegorzka, „Jestem twój” czy „Królowa aniołów”. Ich bohaterowie pocą się, gadają, machają rękoma, krzyczą, posuwają się nawet do przemocy, która wybucha niczym kapiszon, śmieszna, ale przy tym nagła i straszna. Chociaż brakuje im trochę do boskiego szału, w który wprowadza aktorów Andrzej Żuławski, to i tak wyglądają, jakby rano wypili trzy kawy zamiast jednej. Za ich rozedrganie odpowiedzialna jest w pierwszej kolejności miłość: nie cierpliwa i łaskawa, ale natrętna i zaborcza. Paradoksalnie, to ona stanowi u Grzegorzka najwyższą wartość, najlepszy sposób na poczucie się zakorzenionym w świecie. Właśnie dlatego wszyscy walczą o nią z taką zaciekłością.

„Śpiewający obrusik”, reż. Mariusz Grzegorzek

Miłość to jedyny lejtmotyw w „Śpiewającym obrusiku”. W „Kazanie” chłopak z blokowiska przygarnia psa i flirtuje z dziewczyną. Psa kocha i dba o niego wbrew rozwrzeszczanej matce, która nie życzy sobie w domu śmierdzących złodziei kotletów. Do dziewczyny nie czuje się tak przywiązany – kiedy ta po pospiesznym seksie z wyczuwalną desperacją pyta się go o uczucia, nie potrafi nawet polubownie skłamać. W „Narkolovestory” para ćpunów przeżywa kryzys związku. On tylko leży na kanapie, śliniąc się, mamrocząc i pleśniejąc. Ona tuli się do niego, aby chwilę później rozbić mu butelkę na głowie. „Naleśniki” również opowiadają o kryzysie. Mąż wraca do domu i odkrywa, że dziecko wyje z głodu, a żona wydała ostatnie pieniądze na papierosy. To, co następuje później, to połączenie okrucieństwa z próbą uratowania rodziny. Tytułowa, najdłuższa nowela jest natomiast baśnią o księżniczce kochającej się w księciu, a także o jej dwóch zazdrosnych, ubranych w miniówki siostrach. Po krótkiej sielance następuje tragedia, którą może naprawić tylko wyprawa ratunkowa. I to taka, która prowadzi po trupach niewinnych istot, przypominając, że nic nie jest na tym świecie za darmo. Brzmi to wszystko karykaturalnie i tak właśnie wygląda. „Śpiewający obrusik” to rewia ekscesów, melodramatyczny wygłup, walentynkowy koszmar. Chociaż jest on przede wszystkim komedią, to pojawiają się w nim momenty, które stają w gardle i budzą konsternację. Czy to jest na serio? Czy wciąż można się z tego śmiać?

„Śpiewający obrusik”, reż. Mariusz Grzegorzek„Śpiewający obrusik”, reż. Mariusz Grzegorzek.
Polska 2015, w kinach od 5 lutego 2016
Poszczególne segmenty utrzymane są w różnych konwencjach. Pierwsze trzy stanowią parodie kilku odmian praktykowanego w Polsce realizmu. W „Kazanie” jest to blokerska depresja – czarno-białe ujęcia osiedla, gdzie dresy drą mordy i żłopią piwo, budzą skojarzenia z „Cześć, Tereska” Roberta Glińskiego. „Narkolovestory” wystylizowano na reportaż, taki z ekipą wchodzącą do meliny niczym do jądra ciemności i szorstką fakturą obrazu, która podkreśla wszechobecną brzydotę. „Naleśniki” mają wygląd telenoweli, rozgrywającej się pośród zadbanego miejskiego krajobrazu i w jasnym mieszkaniu, w świecie, który na pierwszy rzut oka może jawić się jako spełnienie snów o względnym dobrobycie. „Śpiewający obrusik” to już inna – nomen omen – bajka. Prowadzona głosem pochylonego nad księgą narratora, rozgrywa się w fantastycznym świecie wyczarowanym ze zwykłych obiektów: bohaterowie noszą w nim maski wykonane z papieru, basen udaje rzekę, a oszklony budynek – górę z orlim gniazdem na szczycie. Twórcze próby ominięcia budżetowych ograniczeń prowadzą w stronę surrealizmu, a połączenie folklorystycznych elementów i formalnego wycyzelowania przywodzi na myśl kino Siergieja Paradżanowa. Kiedy ogląda się jedną nowelę za drugą, można odnieść wrażenie, że Grzegorzek krok po kroku rozkłada na czynniki pierwsze swój styl. Że mocuje się z realizmem, aby móc wreszcie odlecieć w kosmos.

„Śpiewającemu obrusikowi” ciążą niestety dokumentalne wstawki. Tak, dzieciaki są ładne, sympatyczne i pełne pasji. Owszem, ich wypowiedzi niosą ze sobą dodatkowy, emocjonalny kontekst. Niestety, przerywniki wydają się nieco zbyt mocno zaaranżowane, a przez to sztuczne i sztywne. Z pewnością na planie rozgrywały się ciekawsze i bardziej żywe sceny: może ktoś wciąż wybiegał na papierosa, a może Grzegorzek gromko i elokwentnie kogoś opieprzył. Sceny, które dodałyby „Śpiewającemu obrusikowi” jeszcze więcej dezynwoltury.

 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.