O czym nie szumią media, czyli poezja ponad stan
Aimee Fleck / CC BY-NC-SA 2.0

12 minut czytania

/ Literatura

O czym nie szumią media, czyli poezja ponad stan

Maciej Woźniak

Na biurku pozostały tomiki, na które nie czekało nic. Ale właśnie do tych książek wciąż wracam na tyle chętnie, żeby spróbować ową ochotę jakoś ustrukturyzować – autorski przegląd niedocenionych wydawnictw poetyckich ostatniego roku

Jeszcze 3 minuty czytania

Czy historia literatury to bardziej historia Nagród Nobla, czy prowincjonalnych wieczorków poetyckich – to zależy od przyjętej narracji. Ostatnio dość boleśnie przekonujemy się, że narracja centralna, ogólnopolska czy wręcz globalna, sprzyja trywializacji ludzkiej myśli – tej myśli, której literatura jest jednym z ukoronowań. Homo na forach internetowych staje się mniej sapiens, niż kiedy zajmuje się domowymi sprawami; ludzie w telewizji wygadują rzeczy nie do wytrzymania, gdy tymczasem w osiedlowym sklepie wciąż można wymienić miłe słowa ze sprzedawczynią; światowe bestsellery zdają się skrojonymi pod statystyczne upodobania formatami bez znamion literackiego stylu, a poezja wydana w jakimś Gnieźnie czy Mikołowie zadziwia wyrafinowaniem. Mass media motywują nie tylko terrorystów, w każdym z nas potrafią budzić to, co najgorsze. Jednak ta smutna myśl jest smutna jedynie w połowie: wystarczy uświadomić sobie, jak wciąż niewiele ze spraw świata trafia do medialnego młyna, jak igielne, mimo nieustających modlitw w Dolinie Krzemowej, pozostaje ucho smartfona czy iPada. I jakże krzepiące są słowa Andy’ego Warhola o 15 minutach sławy dla każdego. Pomyślcie, to tylko 15 minut – reszta życia wciąż należy do nas.

Zastanawiam się nad tym, patrząc na rozrzucone na biurku książki poetyckie wydane w zeszłym roku. Tomiki, na które czekało stałe miejsce na półce, już na nią trafiły, tomiki, na które czekały recenzenckie zlecenia, zostały przerobione i utknęły gdzieś, może w kuchni, tomiki, na które czekał kosz na śmieci, też zawinęły do portu przeznaczenia. Pozostały tomiki, na które nie czekało nic. Ale właśnie do tych książek – najnieoczywistszych, dostarczających najwięcej wahań, często pozbawionych legitymizacji uznanego nazwiska autora czy prestiżowego wydawcy – wciąż wracam na tyle chętnie, żeby spróbować ową ochotę jakoś ustrukturyzować. I chodzi nie tyle o analizę wstydliwego nałogu, co o wystawienie na próbę intuicji, że wiele cech współczesnej poezji, które mieliśmy za jej słabości (niemedialność, peryferyjność, śladowe czytelnictwo), okazuje się atutami. Owszem, niełatwo się dogadać w kwestii wartości literackiej wielu z tych tomów, ale czyż stan braku zgody w najbardziej fundamentalnych kwestiach nie jest ostatnio stanem faktycznym?

Najporęczniej uporządkować poetycki bałagan, układając książki według wydawnictw. Pomijam dwa, których wytrwałość i klasa są względnie znane (i owocują literackimi laurami, o których łaskawie napomykają wysokonakładowe media), czyli WBPiCAK z Poznania oraz Biuro Literackie z Wrocławia (a właściwie już skądinąd). Obok nich wypada postawić równie uparty Instytut Mikołowski, który oprócz tomów polskich poetów współczesnych ma na koncie znakomitą serię książek Witolda Wirpszy. W ubiegłym roku w Mikołowie ukazał się m.in. debiut Karola Graczyka (który w końcu wyrwał się z kręgu notorycznych laureatów konkursów, a tom „Przełomy” zwraca uwagę niekokietującą czytelnika dykcją) oraz kilka książek poetów z roczników 60. i 70., dzielnie pozostających na marginesie głównych poetyckich nurtów (Grzegorza Kociuby, Bogdana Prejsa, Arkadiusza Kremzy). Wyszły też nowe tomy dwóch autorów, których można by nazwać klasykami poetyckiego offu. Jerzy Suchanek we „Wduszeniu” (gdzie szlifuje formułę poematu o szerokim oddechu frazy) i Krzysztof Karasek w „Wiedzy radosnej” (gdzie kroczy ku wyzwoleniu poetyckiej mowy, któremu przyklasnąłby inspirator tytułu książki) pozostają – i tu dopatrywałbym się sprzężenia zwrotnego wydawca–autor – ujmująco młodzi duchem.

Jednak dla niejednego czytelnika cały zestaw zeszłorocznych wydawnictw Instytutu Mikołowskiego przyćmiewa pozycja w inny sposób poetycka. Paweł Marcinkiewicz w rozprawie „Oni przybyli, żeby wysadzić Amerykę. John Ashbery i dwudziestowieczne awangardy amerykańskie” łączy rzetelną akademicko analizę poezji Ashbery’ego z umieszczeniem jej w szerszym planie kulturowym. Pozwala to – jeśli ktoś miałby ochotę – zracjonalizować także nieco „mityczną” pozycję amerykańskiego autora w Polsce po 1989 roku. Tak czy owak, rewelacyjna to książka. 

Podobną drogą (czyli stawiając „awangardowość” ponad „poetyckość’) zmierza łódzki Dom Literatury, którego wydawnicza seria towarzyszy kwartalnikowi „Arterie”. Dwie z książek Domu Literatury trafiły na szczyt rankingu Anny Kałuży podsumowującego 2015 rok. To oczywiście raduje serce (bo w tyle pozostali autorzy i wydawcy, których triumfy w zestawieniach trochę już były nudne), ale lektura tomów „Wiersze organiczne” Kacpra Bartczaka i „Apokalipsa. Afterparty”  Piotra Przybyły wywołuje niepokój, czy aby słuszny „temat” lub podejście do rzeczywistości (o czym pisał ostatnio na niniejszych łamach Maciej Jakubowiak) nie zdominował w nich spraw mniej ideowo słusznych, a dla poezji nader żywotnych.

Seria Domu Literatury doczekała się w zeszłym roku swojej agentury specjalnej, czyli podserii „Białe kruki, czarne owce”, której pozycje łączy hasło: „utwory pisarzy stroniących od literackiego mainstreamu”. Autorytet serii zbudowały na początku książki Grzegorza Wróblewskiego, Darka Foksa i Pawła Marcinkiewicza, ale łódzkie wydawnictwo wychwytuje też nieustannie młodych debiutantów (ostatnio – Michała Prankego, który pod koniec 2015 roku wydał tom o skromnym tytule „b”), więc obrzeża „literackiego mainstreamu” pozostają szerokim marginesem kulturowym. A być z marginesu – wbrew pejoratywnemu językowemu idiomowi – to nie taka zła rzecz.

Podejście, dla odmiany, zdecydowanie bardziej zachowawcze i „poetyckie” (choć nazwa sugeruje śmiały brak pragmatyzmu) prezentuje Zaułek Wydawniczy Pomyłka ze Szczecina. Wśród jego autorów mamy zarówno debiutantów (młoda Oliwia Betcher), jak i kombatantów (Stefan Jurkowski ze swoim 17. tomem). Choć niektóre książki Zaułka oraz wyrazista szata graficzna serii (autorstwa fotografika Rafała Babczyńskiego) mogą powodować wrażenie dryfu w stronę lirycznego kiczu, to kilka zeszłorocznych tomów jest rzetelnych i ciekawych. Spośród książek uznanych autorów wart uwagi jest „Gustaw znikąd” Mirki Szychowiak – z tytułowym bohaterem o proweniencji mickiewiczowsko-herbertowskiej (pół na pół), usytuowanym w krajobrazach z surrealnych wizji o podtekście psychoanalitycznym. Natomiast z licznego grona debiutów najciekawsza wydaje się „Ballada o wyrzynarce” Joanny Starkowskiej. O poetce wiadomo, że „w cywilu” jest matematyczką oraz analityczką finansową – i podobnie jaskrawym kontrastem karmią się jej wiersze, w których historie miłosne i kruche przypadki ciała dzieją się w świecie twardej technologii oraz narzędzi budowlanych puszczonych w ruch.

Przed podobnym pytaniem (na ile poezja ma czesać pod włos tradycyjne wobec niej oczekiwania) stoi Biblioteka Salonu Literackiego. Stoi, co prawda, jedną nogą w Trójmieście, a drugą w Warszawie, ale z roku na rok coraz mniej chybotliwie. Z autorów Salonu najbardziej przekonują młodzi debiutanci, jak wydani w 2014 roku Rafał Derda, Dominika Kaszuba, Marcin Kleinszmidt, Anna Mochalska. Za to Andrzej Szaflicki (też debiutant – sześćdziesięcioletni), lirycznie bardziej zachowawczy, w tomie „transmisja końca świata” z 2015 roku budzi odmienny rodzaj zaufania: brakiem poetyckiej napinki, który wszakże nie wyklucza całkiem wyrafinowanych językowych perspektyw. W tym przypadku chodzi o spoglądanie w przeszłość, ale żeby spojrzenie w przeszłość dało możliwość majstrowania przy swoich perspektywach, trzeba jednak najpierw trochę pożyć.

Pozycją, którą Salon Literacki ma dopiero szansę osiągnąć, od paru dobrych lat cieszy się Biblioteka Zeszytów Poetyckich. Lista debiutów budzi tu szacunek (na początku m.in. „Przeprawa” Grzegorza Kwiatkowskiego, później choćby nominowane do Silesiusa za 2014 rok „Atomy” Urszuli Zajączkowskiej i „Product Placement” Rafała Różewicza). Wieńczy ją zeszłoroczny znakomity tom „Chodzę spać do rzeki” Rafała Rutkowskiego. Mając siedzibę w Gnieźnie, można patrzeć już chyba tylko w przyszłość, więc wydawnictwo publikuje przede wszystkim młodych poetów, ale od czasu do czasu robi sobie przerwę: raz na wybór poezji Borisa Viana „W hołdzie płetwom”, innym razem na poetycki tom znanego tłumacza Tomasza Ososińskiego „Pięć bajek”. Oprócz tego Zeszyty, wspólnie z wydawnictwem OFF Press z Londynu, mają na koncie nader kompetentną, anglojęzyczną antologię współczesnej poezji polskiej „Free Over Blood”.

Z wydawnictw będących za pan brat z literackimi czasopismami i środowiskami trzeba jeszcze wymienić Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, którego książki, a także wielkoformatowe poetyckie plakaty, wytrwale towarzyszą dwumiesięcznikowi „Topos”. Spośród ostatnich tomów szczególnie godna uwagi jest „Fluktuacja kwantowa” Leszka Szarugi oraz antologia „Konstelacja Toposu” zawierająca wiersze ośmiu poetów od lat związanych z pismem. Natomiast na plakatach chyba najlepiej promuje się młodych – wymieńmy tu rozłożyste arkusze z wierszami trójmiejskiego autora Patryka Zimnego oraz krakowskiej poetki Małgorzaty Lebdy. Dla odmiany, bez oparcia w czasopiśmie czy środowisku radzi sobie od lat noworudzkie wydawnictwo Mamiko i chociaż młodoliteracka czołówka już tu raczej nie debiutuje, to wciąż zdarzają się książki i ciekawe (jak „Błąd paralaksy” Tamary Hebes), i staroświecko urzekające (jak „Błystki wahadłowe” Krzysztofa Bielenia). Kłopot w tym, że mamienie autorów wydawniczą swobodą (jeżeli tylko sami zapłacą za swoją książkę) nie daje tomikom szans na wychwycenie w nadmiarze publikacji.

O czym nie wspomniałem? O krakowskiej Korporacji Ha!art, która parę lat temu wydała kilka tomów ciekawych poetów (Roman Bromboszcz, Piotr Macierzyński), ale od kilkunastu miesięcy – nic nowego. O wydawnictwie RED (przy kwartalniku o tej samej nazwie wydawanym w Brzegu), choć jego poetycka seria ostatnio zreinkarnowała się w cykl wydawniczy Faktoria Poezji (który najlepiej reklamuje tom Wojciecha Borosa „Pies i Pan”). O Hubie Wydawniczym Rozdzielczość Chleba, który wypuszcza coś rzadko, ale jeśli już, to z sensem: po debiutach Kamila Brewińskigo i Macieja Taranka w zeszłym roku pojawił się drugi tom Waldemara Jochera „Przetrwalnik” (kontynuujący niewdzięczną i niewdzięczącą się, „wirpszoidalną” linię poezji polskiej). O wrocławskim Wydawnictwie Igloo, które dłuższy czas istniało chyba tylko po to, aby miał gdzie wyjść tom „Występy gościnne” Agnieszki Wolny-Hamkało, lecz w zeszłym roku opublikowało książkę Hanny Janczak „Lekki chłód” z wierszami pełnymi sugestywnej zwięzłości i bezpośredniości. O wydawnictwie Lokator Media, które nie specjalizuje się w poezji – czemu przeczy zarówno antologia poezji hiszpańskiej „Republica Poetica 1.0: 111 wierszy”, jak i tom „Sierpień” Aldony Kopkiewicz, czyli rozciągnięta w luźny poemat medytacja, ledwie mimochodem sugerująca węzły mowy wiązanej i, choć rzecz dotyczy odejścia ojca, ujmująca brakiem natarczywości w obrazie żałoby. Okazuje się, że nawet śmierć wciąż jeszcze może być poruszająca, jeżeli tylko uniknąć emocjonalnego czy estetycznego szantażu.

To oczywiście tylko raport z bałaganu na biurku. Rozwiąźlejsze analizy i wszeteczniejsze syntezy pozostawiam fachowcom, a sam zadowalam się chwilą czytelniczej radości z obcowania z ludzką myślą pełną wdzięku i polotu. Z tą myślą, w którą można zwątpić, kiedy nabywa się produkty o większym niż poezja stopniu utowarowienia albo korzysta z mediów o większym nakładzie i zasięgu. Jeżeli Polska jest w stanie tak kiepskim, jak wynikałoby z ich przekazu, to poezję mamy mocno ponad stan.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.