Noc
Marcos Telias / CC BY-NC-ND 2.0

24 minuty czytania

/ Literatura

Noc

Paweł Goźliński

W miastach mojego tymczasowego pobytu noc omijała z daleka dziuple z widokiem na podświetlane billboardy i okna bezsennych sąsiadów. Ale teraz wpadłem w najprawdziwszą ciemność – autor „Dziadów” pisze o polskiej nocy

Jeszcze 6 minut czytania

Wstrząs. Koła jakby zapadły się w dywan zamiast uderzyć o beton. Budzi mnie jazgot hamujących silników i niemrawe oklaski pasażerów. Tak umiera tradycja, myślę, ale nie dałbym sobie premii za tę myśl, pierwszą po wylądowaniu na ojczystej ziemi.
Drugiej i trzeciej nie pamiętam.
Czwarta myśl: czy oni muszą się tak pchać?
Piąta: czysto.
Szósta: pustawo.
Siódma: ciężko na żołądku. Jakbym połknął kamień.
Ósma: witaj w domu.

***
Wyplujnia bagażu. Moja walizka wypełzła jako ostatnia. Pokurczona jakaś, zapadnięta. Z wrażenia robi na taśmie jeszcze jeden obrót.
Dziewiąta myśl: to normalne, podciśnienie na wysokościach, zaraz jej przejdzie.
Nie przechodzi. Z impetem rzucam ją na wózek, ale ona wciąż wygląda jak pokrowiec na kubistyczną rzeźbę. Toczymy się razem ku zielonej linii, bo wracam goły, tak jak wyjechałem. Nic do oclenia, więc witaj, synu marnie trawiący, emigrancie z krajowym potencjałem i łbem stwardniałym od zderzeń ze szklanym sufitem. Witaj z odciętym ogonem, żeby nie było widać, że podkulony.

***
Nie lubię luster. Konfrontacja z własnym odbiciem kończy się zwykle frustracją, bólem głowy i mdłościami. Luster weneckich nie lubię podwójnie. Ci po drugiej stronie mogą bez przeszkód oglądać moją odruchową reakcję na widok twarzy dziecka starzejącej się w tempie raz dwa i po wszystkim. Puer aeternus już na obczyźnie powiedział wszystkim bye, bye. Ale w ojczyźnie jest jeszcze gorzej. Niby lustro jak lustro, w nim ktoś jak nikt, czyli ja, ale trochę jak nie ja. Skarlały, pałąkowato wygięty i wystraszony jak po ciosie w brzuch. Lustro do wymiany czy spóźniony atak progerii? Jeśli atak, to epidemiczny. Bo kiedy rozglądam się wokół, widzę, że wszyscy pasażerowie pchają swoje wózki w lekkim przysiadzie, z zapadniętymi brzuchami, zaciągniętymi barkami, obwisłymi ramionami, garbami na plecach.
Zamykam oczy. Masuję powieki. Otwieram. To nie jest złudzenie.

***
Drzwi hali przylotów rozsuwają się bezszmerowo. Mężowie, żony, konkubiny i taksówkarze czekają w lekkim przysiadzie. Imiona i nazwiska na kartkach zapadają się do środka.
– Co jest z wami? – pytam ojca, kiedy otwiera się na mnie całą swoją kostropatością. Ściska jakoś krzywo.
– Jakby to powiedzieć. Wklęśliśmy.

***
– Dawno już tak? – pytam ojca.
– Będzie trzeci miesiąc – odpowiada taksówkarz.
Czerwone. Gapię się w okno. Niewiele widać zza zwartej ściany billboardów. Tanie rozmowy, tanie latanie, tanie pieniądze, tanie zbrodnie w miękkich okładkach. Panorama lepszego życia, żadnych anomalii. Na jej tle sunie manifestacja w niejasnej intencji. Wyprostowana, ale tylko przez chwilę, bo uczestnicy jeden po drugim wymykają się z szeregu, przystają na chodniku i z ulgą wracają do przykurczu.
– Na prosto już się nie da – tłumaczy taksówkarz. Jego nos prawie wbił się w klakson. – Na prosto boli.

***
Drzwi otwiera mi matka. Jeszcze nie staruszka, ale i ona wygięta w pałąk.
– Wróciłeś!
Z wrażenia robi znak krzyża niby po katolicku, ale z obłym wykończeniem. Nalewa zupę. Chce jak zwykle z meniskiem. Nie wychodzi. W środku jakiś wir zasysa krupnik. Matka w płacz, ojciec w krzyk, ja do siebie. Tu przynajmniej nic się nie zmieniło. Plakaty spełzają ze ścian, płyty w nieładzie, za to łóżko zasłane, więc kładę się na kocu.

***
W miastach mojego tymczasowego pobytu noc omijała z daleka dziuple z widokiem na podświetlane billboardy i okna bezsennych sąsiadów. Przyzwyczaiłem się, że mogę ją sobie pooglądać już tylko w wyłączonym telewizorze. Nocna zmiana, dzienna zmiana – po kilku miesiącach było mi wszystko jedno. Spałem z przyzwyczajenia, byle kiedy i byle gdzie. Budziłem się tylko po to, żeby poudawać życie. Ale teraz wpadłem w najprawdziwszą ciemność. Noc wchłonęła nie tylko kolory i kształty. Również dźwięki, więc nie słyszę mlaskania, kiedy wdeptuję w kałuże, ani łoskotu, kiedy potykam się o krawężnik i walę w błoto po zderzeniu z martwą latarnią. Tarzam się w mojej pierwszej od dziesięciu lat nocy jak cielę po raz pierwszy wypuszczone z obory. Jak dziecko w spóźnionym śniegu.
– Synku!

***
Budzę się natychmiast, bo głos matki wciąż wywołuje we mnie gwałtowny wyrzut kwasów żołądkowych i poczucia winy. Żaden terapeuta, żadna joga i żaden destylat nie pomagają. Wchodzę do kuchni, obejmuję ją, ale się wymyka. Przyzwyczaiłem się. Zaczęła spychać mnie z kolan w moje drugie urodziny. Ale karmiła i karmić będzie do końca.
– Jajecznicę ci zrobię, kogel–mogel ukręcę, zupę odgrzeję...
Znów ta zupa.
– No czego beczysz? – ojciec podnosi wzrok znad resztek prasy papierowej.
Sięgam po pilota, odpalam telewizor.
– Niepotwierdzone informacje... – niebieski garnitur w prążki próbuje dojść do głosu.
– Dlatego nie widzę powodu... – wcina się rozchełstana koszula.
– Jednak niepokojące są sygnały o anomaliach... – garnitur dociska z umiarkowaniem, żeby mu gość nie wyszedł ze studia.
– ...rozsiewane wyłącznie przez naszych nieprzyjaciół! – krzyczy rozchełstany z twarzą wymiętą przez złość. – Życie nasze naznaczone jest prostotą i jednoznacznością. Mamy wzrost, przyrost i wyłącznie poprawne stosunki. Czy pan mnie rozumie?
Garnitur przełyka i przytakuje, ale kamera i tak zmienia front. Łapie ostrość na twarzy, którą znam skądinąd. Nawet z pewnymi szczegółami jak ukryty pod grzywką pieprzyk i delikatny tik, który co chwilę zmienia złość w nerwowy uśmiech. Nie słyszę, co mówią usta pociągnięte jak zwykle szminką w kolorze red gold, choć to zapewne bez znaczenia. Symulowanie zaangażowania, obok historii nowożytnych doktryn politycznych, jest specjalnością doktor Joanny Just. Ja też jestem niezły w autyzmie, więc przez sześć lat w jednej kawalerce tylko ocieraliśmy się o siebie. Czasami boleśnie, więc kiedy zostałem sam z czterdziestoma metrami bieżącymi książek i niespłaconym kredytem, myślałem, że poczuję ulgę. Oczywiście się pomyliłem. Jak zwykle.
„Nie dość, że od dziesięciu lat nie chcesz wynieść się z moich snów, to jeszcze straszysz z telewizora? Co ty tam robisz?” – pytam, a odpowiedź natychmiast wyświetla się na pasku w dole ekranu. Zaraz znika, więc dowiaduję się tylko, że Joanna Just jest zastępcą kogoś bardzo ważnego w jakiejś niezwykle istotnej instytucji.
– ...dlatego nie ma najmniejszego powodu, żeby poddawać się zbiorowym odruchom i ulegać złudzeniom... – uśmiecha się do widzów. W tle mury pną się do góry, gra Chopin, a dzieci wolne od wad uzębienia i postawy szczerzą się symetrycznie.
– To ja wyniosę śmieci – ofiarowuję się bezboleśnie. Zaciągam wór, narzucam kurtkę, w kieszeń wpycham paczkę tradycyjnych z filtrem. Ale ojciec jest szybszy:
– Zostaw. Mamy jeszcze chwilę, chodź, coś ci pokażę.

***
Wór ze śmieciami zostawiam pod drzwiami gabinetu i zanurzam się w atmosferze gęstej od aromatu zgniłych jabłek, kurzu na rozgrzanej żarówce i zbutwiałego papieru. Zapachy przedwczorajszości. Tapety też przedwczorajsze, i zdjęcia na ścianach z niegdysiejszych wakacji obok makatek i masek w kamuflażu z łuszczącej się farby i kurzu.
– Więc zauważyłeś? – ojciec kreśli w powietrzu obfite „c”.
Przytakuję. – Mnie też już wzięło.
– Ale w telewizji prosto.
Potwierdzam.
– To tylko tak wygląda. Zamontowali filtry obrazu. Przepuszczają sygnał, żeby przynajmniej na wizji wszystko było w normie. Co dzień zwiększają korektę o jeden stopień. Rozumiesz, co to znaczy?
Zaprzeczam, ale ojciec akurat odwraca się w stronę okna i ogląda drzewa, które wyglądają jakby chciały się schować we własnych dziuplach.
– Bardziej się już tego nie da naciągnąć.
Nie wiem, czy mówi o prawdzie czasu, czy prawdzie ekranu. Chyba wszystko jedno. Im bardziej naród się wygina, tym zapewne trudniej go przekonać, że mu się tylko wydaje.
– Co to właściwie jest? – pytam.
Ojciec zaciąga rolety. Całe w matematycznym ornamencie.
– Tu i tu, spójrz – jego wskazujący ląduje w środku równania Einsteina, między tensorem metrycznym a stałą grawitacyjną. – Próbowałem wstawić dane z realu, ale to się kompletnie rozjeżdża. Widzisz?
Nie widzę. Nigdy nie widziałem, co w ojcu budziło złość, a we mnie bunt, więc świat pozostał dla mnie armią metafor, a nie zestawem zadań z matmy.
– W najbliższej okolicy dzieją się rzeczy wszechświatowej rangi i bez precedensu – ciągnie ojciec, a jego palce nerwowo skaczą po skalarach. – Gdzieś w pobliżu kroi się horyzont zdarzeń, punkt bez powrotu, najprawdziwsza osobliwość. Jeszcze parę dni i...
– Przyjechali po was!
Głos matki stawia nas na baczność.
– Nie zapomnij – na odchodne wręcza mi Jana Niezbędnego. To przy okazji zachęta do spocznij, chociaż nie jest łatwo, kiedy ma się przed sobą dwóch bliźniaczych drabów w luźnych płaszczach. Pewnie mają pod nimi sporo do ukrycia. Nie muszą nawet otwierać ust, żeby wydawać rozkazy. Z przejęcia o mało nie pakuję się do ich limuzyny z worem śmieci.
– Chwileczkę.
Torba ląduje w zmieszanych, a ja obok ojca w skórzanym fotelu.
– Czy możemy po drodze wpaść do całodobowego? – pytam, a mężczyźni w płaszczach patrzą po sobie. – To ważne – dodaję z powagą, której dawno nie słyszałem w moim głosie.  

***

– Jakieś kandyzowane owoce?
Nie wiem, czy to anomalia skręca sprzedawczynię, czy senność. Moje pytanie prostuje ją na chwilę.
– W sensie?
– Mogą być landrynki.
– Mam szkloki. Winogronowe.
– Niech będą. Dwie paczki. Albo cztery.
– To wszystko?
– Cholera!
Trzepię się po kieszeniach. Płasko, nie wziąłem portfela. Próbuję coś zasugerować spojrzeniem drągom z obstawy. Ale oni z niepokojem rozglądają się w poszukiwaniu kamer monitoringu. Chrząkam. Pojęli.
– Jako dziecko nie lubiłeś cukierków – dziwi się ojciec, kiedy z powrotem ląduję w limo.
– Z wysokości twojej katedry ani z zamkniętego gabinetu nie mogłeś tego stwierdzić. Chyba że wyliczyłeś to sobie czysto teoretycznie.
Spojrzenie ojca odbiera mi ochotę na ciąg dalszy wyrzutów.
– To nie dla mnie – tłumaczę się bez sensu. Zatrzaskuję drzwi i upycham paczki po kieszeniach. – Możemy jechać.

***
Robi się coraz ciemniej, więc chyba już blisko. Skręcamy w leśną drogę. Jedziemy wzdłuż wysokiego ogrodzenia z drutem kolczastym puszczonym wierzchem. Wieżyczka strażnicza. Jeszcze jedna. Szperacze wymierzone w noc. Brama. Latarką po oczach, w papiery, możemy jechać. Pięćset metrów i powtórka.
Kończy się las. Wjeżdżamy na betonową płytę i natychmiast wpadamy w burzę piaskową. Tuż przed nami lądują dwa helikoptery. Ich skuleni pasażerowie przesiadają się do honkerów. Ruszamy za nimi, wprost na czarną ścianę. Za chwilę się z nią zderzymy, ale kierowcy wciąż przyśpieszają. Kiedy wydaje się, że zaraz przetestujemy skuteczność poduszek powietrznych, uchylają się monstrualne wrota.

***
To arcybiskup. Poznaję, choć piaskowy mundur maskuje równie dobrze osoby duchowne jak świeckie. Wściekle rzuca się po pokoju z blaszanymi ścianami. Wokół stołu, z rękami opartymi o blat, siedzi tuzin zmęczonych mężczyzn. Mundury w równych proporcjach zmieszane są z garniturami. Wszystkie drugiej świeżości.
– Proszę się uspokoić, eminencjo – rzuca rozchełstana koszula niezmieniona po występie w telewizji.
– On się zaparł! Nie chce wyjść! – arcybiskup ląduje na krześle całym ciężarem swojej godności i próbuje palcem wymierzyć sprawiedliwość komuś po drugiej stronie drzwi.
– Chciałem tylko przypomnieć, że pomysł egzorcyzmów wyszedł ze strony episkopatu.
– I to był błąd! Nie powinniśmy się mieszać! To jest wasz problem, wasza katastrofa!
– Tak, nasz problem, ekscelencjo, więc proszę zawieźć księdzu prymasowi serdeczne życzenia z okazji Wigilii Końca Świata.
Arcybiskup zrywa się z krzesła.
– Niestety, na razie wszyscy muszą pozostać na miejscu – mruczy pułkownik, który do tej pory zajęty był lustrowaniem zadrapań na blacie. – Przynajmniej do świtu.
– Jeśli jeszcze będzie jakiś świt – wtrącam.
Czerstwy żart. Ale przynajmniej nas zauważyli.
– Nareszcie!
Rozchełstany wstaje zza stołu. Mija ojca bez słowa i zaczyna mnie obmacywać mętnym wzrokiem.
– A więc tak wygląda nasza ostatnia nadzieja?

***
– Proszę przodem.
Drzwi się otwierają. Wchodzimy do sporej hali z amfiteatralnie ustawionymi krzesłami. Można by tu urządzać prowincjonalne gale bokserskie, ale zamiast ringu na środku stoi przeszklona kabina.
– To on?
Zła artykulacja. Nie powinienem pytać, skoro go znam. Rozmawialiśmy całymi miesiącami, choć nigdy twarzą w twarz. Byłoby to trudne z przyczyn historycznych i obiektywnych. A jednak to z całą pewnością on. Krąży po kabinie z weneckich luster jakby brodził w błocie, próbując nie uwalać nogawek. Stąpa ostrożnie jak zapięty po szyję czarny bocian i tylko jego palce nerwowo tańczą.
– Ostatni wyprostowany. Zatrzymaliśmy go, kiedy próbował się wedrzeć na spotkanie z korpusem dyplomatycznym w Pałacu Prezydenckim – tłumaczy mężczyzna w niedopiętej koszuli.
– To dla niego typowe – wtrącam.
– Co?
– Zawsze próbował wciskać się na nie swoje imprezy – tłumaczę.
– I zawsze go stamtąd wyciągano siłą.
To nie ja, choć tak powinna brzmieć moja kolejna kwestia. Głos dobiega zza kubika, więc okrążam go i staję twarzą w twarz z doktor Joanną Just.
– Co ty tutaj robisz? – pytam, choć to ona ma więcej powodów, żeby urządzić mi przesłuchanie.
– To co i ty: nie wierzę własnym oczom.
Wyciąga do mnie rękę. Ściskam. Próbuję zrobić to mechanicznie, bez emocji. Uśmiecha się. Widzi, że obojętność przychodzi mi z trudem.
– Znacie się? – dopytuje pułkownik. W jego głosie brzmi zawodowa podejrzliwość.
– Mieliśmy przyjemność... – dukam. – Kiedyś...
– Panowie pozwolą, że przedstawię – Joanna jak zwykle przejmuje inicjatywę. – Mój niegdysiejszy narzeczony, niespełniona nadzieja polskiej kultury, wybitny badacz literatury epoki romantyzmu, niedokończony doktor, specjalista od...
– Dlaczego niedokończony? – przerywa jej rozchełstany.
– Sprzedałem doktorat.
– Ten kraj nigdy nie doceniał naukowców!
– To nie tak, jak pan myśli – prostuję. – Nie chodziło o kasę. Prawie dziesięć lat spędziłem z cudzymi demonami. Przy okazji dokarmiłem własne.
– Więc dlaczego zgodziłeś się przyjechać? – dopytuje doktor Joanna. Chyba naprawdę ją to interesuje. – Zew? Ojczyzna w potrzebie?
– Raczej nuda.
– To mało satysfakcjonująca odpowiedź.
– Mam nadzieję, że mimo to wyjaśnicie mi...
– ...dlaczego ty? – kończy za mnie Joanna.
– Powiedzmy, że jako rząd straciliśmy zaufanie do krajowych elit humanistycznych – wyjaśnia rozchełstany.
– Została już tylko emigracja?
– Jak zwykle.

***
Psychiatrzy, genetycy, stomatolodzy, lingwiści i geriatrzy. Badali go nawet specjaliści od chorób tropikalnych. Wariograf ani drgnął. Tomograf nie wykazał nic szczególnego. Zadbany sześćdziesięciolatek na niezłej diecie, więc żyły drożne, serce rytmiczne, wątroba czysta, odruchy mniej więcej w normie. Zastanawiający był tylko stan uzębienia osobnika opisanego w aktach jako X. Cała góra i cały dół to czarne pieńki. Skóra też w nie najlepszym stanie. Ślady przebytej w dzieciństwie ospy dało się jeszcze wyjaśnić, ale promieniste narośla na kościach udowych wskazywały na kiłę utajoną, być może nabytą jeszcze w okresie płodowym. A przecież od ponad stu lat antybiotyki świetnie sobie radzą z krętkiem bladym.
Raport dialektologów był jeszcze bardziej intrygujący: X nosił czapkie zamiast czapki, cierzpiał zamiast cierpieć, miał tendencję, żeby stojać i się bojać oraz odmawiać paciórek. Te zmieszane cechy dialektów mazowieckiego i starobiałoruskiego jednoznacznie wskazywały na powiat wileński jako miejsce jego pochodzenia. Uczeni znaleźli też sporo naleciałości, które były prawdopodobnie śladem odbytych przez osobnika X podróży: Rosja (Petersburg raczej niż Moskwa), Francja, Belgia, w końcu Szwajcaria (z całą pewnością Zurych).
Najbardziej zaskakująca była jednak leksykalna luka w jego prywatnym języku obejmująca mniej więcej ostatnie 150 lat. „Obiekt X stworzył za to – pisał pewien profesor, którego nazwisko wymazano z akt czarnym markerem – hermetyczny i głęboko zmetaforyzowany idiolekt, którego pojęć nie udało się przełożyć na dzisiejszą polszczyznę”.

***
– I co? – pyta rozchełstany, kiedy sznuruję ostatnią teczkę.
– Spytajcie mojego ojca. Ja nie mam w głowie równania, które byłoby w stanie opisać nawet teoretyczną możliwość podróży w czasie.
Powinienem dodać, że w gruncie rzeczy nie ma tam żadnego równania, ale Joanna jest szybsza.
– Przestań się wygłupiać! – krzyczy dostatecznie głośno, żeby przy okazji zagłuszyć własne wątpliwości. – To jest cwany oszust, rozumiesz? Jakiś spóźniony Mesmer, Cagliostro na miarę naszych możliwości! Masz od niego wyciągnąć, jak mu się udaje robić te wszystkie sztuczki.
– Z czterdziestoma milionami ludzi, nie licząc drzew, zwierząt i kamieni?
– Właśnie tak! Zdemaskujesz go, a potem wszyscy, wyprostowani wrócimy do domów, opowiemy narodowi bajkę o złym wirusie, zaśniemy w naszych płaskich łóżkach i śnić będziemy nasze płaskie sny. A jak coś się znowu zapadnie, to wyrównamy! Siłami całego narodu wyrównamy.
– W porządku.
– Słucham?
– Możesz już skończyć – lubię, kiedy na jej twarz wypełza zdumienie. – Wchodzę.

***
Nawet kiedy siedzi na krześle z zamkniętymi oczami, wydaje się bardziej wyprostowany niż ja, kiedy pokornie wygięty zbliżam się do stołu. W raportach nie znalazłem opisów jego agresywnych zachowań. Raczej mnie nie pożre, ale dlaczego miałby nie przegryźć tchawicy? Jednak na razie nie zwraca na mnie uwagi. Powtarza coś szeptem.
– …Człowiek tutejszy jest ostatnim punktem widzialnym, przez który działają zastępy niewidzialnych duchów. Przez niego ton pański wejdzie w sprawy publiczne a wtedy z zakopania się w ciele i ziemi duch człowieczy egzaltuje się i wyniesie na wysokości…

Wydaje się, że szuka właściwych słów, akcentów i tonu. Jak proboszcz, który przygotowuje się do kazania w nowej parafii i bardzo się stara, bo od tego pierwszego występu zależy, czy będą go tam kochać, czy nim gardzić.
– …Święte kolumny przez Polaków prowadzone, jako organa ducha działać będą widzialnie, a światło przyjmie się i rozszerzy, choć sługi nocy będą się rzucać na nie...
Powoli odsuwam krzesło. Siadam. Sięgam do kieszeni. Wyjmuję torebkę landrynek. Rozrywam i powoli pcham po blacie w jego stronę.
– Panie Andrzeju!
Otwiera oczy. Przygląda się paczce przez szkła drucianych okularów. Ostrożnie sięga po cukierka.
Cholera! Zafoliowany.
– Pomogę.
Zrywam się i pochylam nad stołem. Dotykam jego dłoni. Jest ciepła. Nie wiem, dlaczego mnie to dziwi. Wyjmuję z jego palców opiętą celofanem landrynkę. Uwalniam i odkładam na stół. Chwila wahania i jak łakome dziecko łapie cukierek i wpycha go do ust. Prosi oczami o jeszcze jeden. Natychmiast go pochłania. Z jego twarzy spełza napięcie. Przygląda mi się przez szczeliny pod powiekami. Nie. Raczej prześwietla. Czuję, jakby jego długie palce przeczesywały kartotekę, w którą zmienił się mój mózg. Chyba znalazł to, czego szukał. Przełyka ślinę. Otwiera usta i zamiera. Jeszcze przez chwilę patrzy na mnie badawczo. W końcu wyciąga dłoń i palcem mierzy w moje czoło. Nie, pokazuje coś za mną. Jakby jego wzrok przebił się przez ścianę z luster i dostrzegł publiczność, która w napięciu ogląda nasze kameralne przedstawienie.
– Oni niczego nie rozumieją!

***
– Nigdy nie był, nie jest – poprawiam się – ascetą. A wyście urządzili mu bezcukrowy detoks. To było dla niego gorsze niż Guantanamo i Abu Ghraib razem wzięte.
– Do rzeczy, panie Pawle – rozchełstany wygląda, jakby chciał mi zrobić trepanację gołymi rękami i na żywca wyciągnąć potrzebne mu informacje. – Co on właściwie panu powiedział?
– Że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
– Jak to w porządku? – wtrąca się mój drogi pater. – Synu! Cała Polska się zapada, a ty mówisz, że nic się nie stało?
– Ależ stało się! – odwracam się do kamery, która rejestruje każde moje słowo a być może przesyła również obraz do odległych gabinetów i sztabów. – Nie wiem, czy to był polityczny plan, czy przypadek, ale dzięki wam udało się w końcu pogodzić wolę i przeznaczenie Polaków. Klik i zaskoczyło. Zamiast wiecznie buntować się przeciwko swojemu losowi i zbierać cięgi, w końcu zaczęliśmy współpracować z Opatrznością. Jeszcze przez chwilę będzie boleć. Ale ten skurcz jest niezbędny. To jak preludium wielkiej duchowej przemiany – przenoszę wzrok na Joannę. – Cielesnej zresztą też.
– Można prosić nieco konkretów? – domaga się rozchełstany.
– No cóż, jego zapowiedzi nie są zbyt szczegółowe, ale wynika z nich, że wkrótce noc się skończy. Przebudzimy się na nowo, wyprostowani. Silni i przeanieleni. A do tego absolutnie wolni, bo doskonale zsynchronizowani z wolą absolutu. To będzie prawdziwa apokatastaza.
– Słucham?
– Na razie ograniczona Wisłą, Bugiem, Tatrami i Bałtykiem, ale to dopiero początek.
– Co to znaczy?
– Pyta pan o polityczne scenariusze? Łatwo je streścić. Wystarczy jedno słowo: krucjata. Rechrystianizacja Europy to drobiazg, ale pewnie trzeba będzie posłać rosomaki na Moskwę. A potem na Mekkę. Pan zbladł? Proszę się nie martwić. NATO nie będzie nam potrzebne. Po metamorfozie nasze ciała będą odporniejsze niż pancerze i kamizelki kuloodporne. To się nazywa nieśmiertelność. Być może zostanie nam przy okazji odebrana możliwość prokreacji. Ale w związku z nowymi uwarunkowaniami narodowego bytu seks stanie się przeżytkiem. Zresztą mając na względzie powagę waszej misji, byłoby nawet niesmaczne, gdyby boży pomazańcy, miliony nowych Chrystusów... Czy pan mnie rozumie?

***
Rozumie. Potwierdzają to plamy potu na koszuli rozchełstanego, dygot rąk, nerwowe drżenie powiek i tiki w kącikach ust. W kieszeni jego spodni dygocze telefon. Odbiera. Odchodzi na bok. Kiedy rozmawia, zasłania dłonią usta. Próbuje stać na baczność, ale z każdym słowem kurczy się coraz bardziej. Wraca zagapiony we własny pępek.
– Czy jest jakiś sposób, żeby to zatrzymać? – dopytuje przez zaciśnięte zęby.
– Jak to? Dostajecie unikalną szansę, by zrealizować ostateczne przeznaczenie narodu i chcecie się wycofać? To jest okazja jedna na miliard! Na całą wieczność!
– Nie potrzebuję kolejnego kazania, tylko informacji, gdzie w tym wszystkim ukryte są bezpieczniki.
– Nie ma żadnych bezpieczników. Uruchomiliście nieodwracalny proces. To jak reakcja łańcuchowa. Chyba że...
Rozchełstany łapie mnie za ramiona. Wbija palce w łopatki.
– Chyba że co?
– Jest pewien sposób – odpowiadam po chwili wahania. – Obciąża kartoteki i sumienia, ale jest.
Paznokcie rozchełstanego zaraz przebiją mi skórę.
– Na pewno chce pan wiedzieć?

***
Tutaj, pod długością i szerokością geograficzną, której nie wolno mi podać, noc spada gwałtownie i bez ociągania. Oblepia ciała ciepłym wiatrem, owiewa zapachem soli, ryb i wodorostów. Z oddali dobiega łomot fal rozbijających się o domową rafę. Zagłusza odgłos upadku na rozgrzany piach. Strzeliłoby się słitfocię z raju, wrzuciło gdzie trzeba, ale nie wolno. Mogę jednak sprawdzić, co słychać w starej ojczyźnie, choć zgodnie z przewidywaniami znów niewiele się dzieje. Udało się wszystko wyprostować, a nawet wygładzić. Życie wróciło do normy na granicy wojny domowej. O wklęśnięciu nikt nie mówi ani nie pisze. Ani o osobniku X. Jakby go wcale nie było. Może bym nawet w to uwierzył, zrzucił wszystko na sny i upał, gdyby nie stan mojego konta.
Na tym polegał układ: masz zmienić tożsamość, zlikwidować stare znajomości, wyczyścić sieć ze śladów po dotychczasowym życiu, rozpłynąć się w gorącym powietrzu. I nigdy nie wracać. W zamian damy ci spokój. To jedyny dowód wdzięczności, na jaki nas stać. Gotówka na zasiedlenie? Zostanie przelana w najbliższym czasie.

***
Wieczorami chodzę na przystań. Przyglądam się motorówkom z wielkimi silnikami, które przybijają do rozchwianego mola. Czasami wydaje mi się, że w tłumie wysiadających dostrzegam znajomą, żurawią sylwetkę. Wbiegam za nią w labirynt blaszanych baraków. Doganiam i łapię za ramiona. Za każdym razem przekonuję się, że to nie on. Wciąż jednak czekam. Chcę dokończyć naszą zbyt szybko przerwaną rozmowę. Wyjaśnić mu, dlaczego dobra nowina jest zawsze kiepskim newsem.
Na wszelki wypadek trzymam w kieszeni kilka landrynek.