Korczak, Wilczyńska i pani Lunia

Korczak, Wilczyńska i pani Lunia

Henryk Grynberg

Pani Stefa postarała się kiedyś o śniegowce dla Łucji Gold. Łucja chciała „iść w jej ślady”. Była naszą Panią Lunią w powojennym żydowskim domu dziecka w Helenówku. Widzieliśmy siny numerek na jej przedramieniu. Nauczyła nas szyfrować słowa rzymskimi cyframi

Jeszcze 3 minuty czytania

Janusz Korczak nie poradziłby sobie z prowadzeniem Domu Sierot bez Stefanii Wilczyńskiej, która była jego faktyczną kierowniczką. Takie jest założenie książki Magdaleny Kicińskiej „Pani Stefa”. „Korczak był jak matka”: czuły, wrażliwy, wychowywał przez łagodność, partnerstwo i należny dziecku szacunek. „Ojcem była Stefa”: praktyczna, pragmatyczna, twarda. „Nie była taka jak Korczak”, ale pracowała ofiarnie, niezmordowanie, nieustannie i bez wynagrodzenia jak on. Nie założyli własnych rodzin, bo – jak twierdził Korczak – „niewolnik nie ma prawa mieć dzieci”. Byli dobrowolnymi niewolnikami dzieci, które ich najbardziej potrzebowały.

Magdalena Kicińska, „Pani Stefa”. Czarne, 272 strony, w księgarniach od maja 2015Magdalena Kicińska, „Pani Stefa”. Czarne, 272 strony, w księgarniach od maja 2015W latach 30. bezrobocie w Polsce dochodziło do czterdziestu procent, a wśród żydowskich rzemieślników do osiemdziesięciu. „Na naszych oczach stacza się w otchłań nędzy jedna trzecia ludności żydowskiej Warszawy” – pisał w marcu 1935 roku „Nasz Przegląd” (cytuję za autorką książki). „[Matka] nie widziała żadnych możliwości wyżywienia nas, popełniła samobójstwo” – pisało dziecko w anonimowej ankiecie. A żydowskie dzieci były dodatkowo upośledzone: „Widziałam, jak biją żydowskiego chłopca, a on się nie bronił, bo nie wiedział, za co go biją. On bić nie chciał, bo go bolało, więc po co i innych ma boleć?”. „Czy za to, że jestem Żydem, trzeba mnie bić?”. „Dlaczego nie zrobić, żeby nie było biednych? Jeżeli już wcale nie można, to niech się przynajmniej śnią biednym ładne sny”. Korczak i Pani Stefa starali się o takie sny.



Ale dzieci podrastały, wychodziły z cieplarni i widziały, że „życie to nie dom Korczaka”. Wilczyńska zdawała sobie z tego sprawę. „Mamy sto siedmioro dzieci, które za kilka lat powiedzą o sobie: naiwniacy” – przyznała w 1930 roku, na długo przed gettem (i Treblinką). „Korczak wychował samych naiwniaków” – potwierdza jeden z nielicznych wychowanków, jacy przetrwali. Po wyjściu z Domu Sierot mieli żal do swoich wychowawców, że „świat nie jest taki jak na Krochmalnej”. Autorka książki podkreśla, że Korczak to mocno przeżywał. „Chcieliśmy zmienić małego człowieka tak, żeby zmienił świat” – usprawiedliwiała się Wilczyńska. Okazało się, że to nie takie proste. „Ja byłem w utopii” – mówi wychowanek, który wyszedł z tej utopii na tyle wcześnie, że dorósł o własnych siłach i przeżył. Ale „nigdy potem nie miałem w życiu tak dobrze” – przyznaje. Zatem nie wszystko poszło na marne.

Wilczyńska była w Palestynie w 1931, 1934, 1935, i – po raz ostatni – w 1938/39 roku. Już we wrześniu 1935 pisała, że „wobec zbliżającej się wojny nie warto wziąć powrotnego biletu”. A jednak za każdym razem wracała. Korczak też szukał dla siebie miejsca w Palestynie. Jak ona „nie wierzy[ł], że może się jeszcze na coś przydać tu, w Polsce, gdzie nastroje antysemickie coraz silniejsze”. Ale w Palestynie oboje byli jeszcze mniej przydatni. „Tam są moje dzieci” – tłumaczyła się Stefa, wracając do Polski w maju 1939 roku. Obiecała przyjaciołom, że przyjedzie do Palestyny na stałe. „Nie przyjechałam, bo nie chcę jechać bez dzieci” – usprawiedliwiała się potem w liście.

Dzieci na kolonii letniej w Gocławku, lata trzydziesteDzieci na kolonii letniej w Gocławku, lata 30.

Trzy fotografie mówiące więcej od słów. „Dzieci na kolonii letniej w Gocławku, lata trzydzieste”. Są to maluchy: bose, blade, szare. Za drobne dla dużych, ciężkich głów. Chłopcy ostrzyżeni na zero. Czterdzieści twarzy, skupionych, tylko dwie się próbują uśmiechać. Jedna się zamazała, bo chłopiec poruszył głową. Data „lata trzydzieste” nie pozwala zgadnąć, ile lat miały w roku 1942. „Tylne podwórko Domu Sierot, wiosna 1940”. Kilkanaście dziewczynek, dziesięć–dwanaście lat. Bose, ale w ładnych sukienkach z krótkim rękawem i białych lub czarnych fartuszkach. Włosy krótkie na polkę, ale zadbane, ładnie uczesane. Siedzą i obierają kartofle. Jasnowłosa na pierwszym planie nieznacznie się uśmiecha do siebie i wszystko się wydaje jak trzeba. „Aula Domu Sierot, jeszcze przed przeprowadzką do getta”. Bose dziewczynki, takie same sukienki jak na poprzednim zdjęciu. Bosi, prawie na zero ostrzyżeni chłopcy. Siedzą przy stołach na giętych krzesłach zwróconych do obiektywu i wypełniają prawie całą aulę. Dwie dziewczynki stoją na balkonie za metalową barierą. Pod ścianą dwaj młodzi wychowawcy i młoda wychowawczyni. Twarze dzieci są poważne, tylko jedna dziewczynka się lekko się uśmiecha. Jeden z najmłodszych chłopców zarzucił ramiona na barki kolegów po obu jego stronach. Byłem w tej auli dwa razy: kilkanaście i kilkadziesiąt lat później. Widziałem ten sam balkon wysoko pod sufitem, stary, przedwojenny parkiet i pustkę.

Wojna przysparzała coraz więcej sierot – w sierocińcu na Wolskiej było pięćset – a racje malały. W pierwszym półroczu 1941 dzieci Korczaka i Wilczyńskiej straciły przeciętnie ponad trzy kilo, ale nie umierały. Natomiast na Wolskiej codziennie: „Jednej nocy umarło pięćdziesiąt osiem”. Ale nieprawda, że getto nie ratowało biednych: „na czwartym piętrze wydają głodnym zupę, w całym getcie wydaje się ich ponad sto tysięcy dziennie”.

Aula Domu Sierot, jeszcze przed przeprowadzką do gettaAula Domu Sierot, jeszcze przed przeprowadzką do getta

Emanuel Ringelblum potwierdził w swojej kronice, że „poszli razem na śmierć”, podsumowując, że „wszystko, co związane jest z osobą Korczaka... jest dorobkiem obojga” (cytuję za autorką). Autorka przytacza dwa wspomnienia z ostatnich dni przed deportacją. Według jednego Wilczyńska przyszła do Centosu i powiedziała: „Dzieci nic nie wiedzą, robimy wszystko, żeby nie było paniki. Ufają nam. Cokolwiek się stanie, do końca będziemy wszyscy razem”. To się oczywiście nie udało, bo w Treblince oddzielano mężczyzn od kobiet i dorosłych od dzieci. Według drugiej relacji, przyszła z prośbą o cyjanek: „Zażyję w ostatniej chwili, gdy nie będzie ratunku” i śpieszyła się, „żeby nie zabrali ich beze mnie”.

Irit Amiel, która przeżyła na własną rękę, mając 11–14 lat, pisze mi, że Korczak (i Stefa) „powinni byli powiedzieć dzieciom całą prawdę, uwolnić je od siebie, dać im szanse ratowania się”. Matka jej znajomej z Częstochowy powiedziała trojgu swoich dzieci, które były w naszym wieku: „To jest koniec świata, musimy się rozstać i niech każdy ratuje się na własną rękę”. I przeżyli, przyjechali do Izraela i „zostawili po sobie całe plemię”. Z pewnością niektóre dziewczynki miały szanse, i starsi chłopcy.

Pani Stefa, troskliwy „ojciec”, zatroszczyła się kiedyś o zdrowie bursistki Łucji Gold i postarała się dla niej o śniegowce. Łucja chciała „iść w ślady p. Stefy”. Prowadziła sierociniec w łódzkim getcie. Przeżyła Auschwitz, Bergen-Belsen i Dachau i była naszą Panią Lunią w powojennym żydowskim domu dziecka w Helenówku koło Łodzi. Widzieliśmy siny numerek na jej przedramieniu, ale nie pytaliśmy, a ona nic o tym nie mówiła. Była poważna, ale pogodna. Postawna, mocno zbudowana – dlatego żyła. Jasnoruda, kędzierzawa, gęsto piegowata, może nieładna, ale nam się podobała. Prowadziła starszą grupę i nie mogliśmy się doczekać, żeby do niej zaawansować. Nigdy się nie gniewała ani nie niecierpliwiła, nie rozkazywała. Nie potrzebowała rozkazywać, bo chętnie wykonywaliśmy wszystkie jej polecenia. Nauczyła nas szyfrować słowa rzymskimi cyframi. Spisaliśmy nasze imiona i nazwiska tym szyfrem, wsunęliśmy rulon w butelkę i zakopali w dzikim parku koło Helenówka. Może tam jeszcze są.

Gdy wszyscy wyrośli z Helenówka, wróciła do Domu Korczaka i Wilczyńskiej na Krochmalnej, gdzie wciąż jest ta aula co na zdjęciu, i była tam Panią Lunią dla biednych dzieci przez jeszcze piętnaście lat. Jak Korczak i Wilczyńska nigdy nie założyła własnej rodziny.

Jest sporo błędów, których można było łatwo uniknąć. Wypaczone imiona: powinno być Chana, a nie „Hana”, Rywka, a nie „Ryfka”, Jochewet, a nie „Jochewed”. Sklep należał do Zysiego Landoberga, a nie do „Zysi Landoberg”, bo Zysie (lub Zysze) to imię męskie. Wilczyńska widziała „uśmiechniętego Szaję”, a nie „uśmiechniętą Szaję”, bo Szaja też jest imieniem męskim, zdrobnieniem Jeszajahu, czyli Izajasza (jedno z najważniejszych imion w Biblii). Miejscowość i znany kibuc, gdzie rozgrywa się ważna część akcji, nazywa się w polskiej transliteracji Ejn Charod (w angielskiej Ein Harod), a nie En Charod jak podano 15 razy w tekście („Ejn” znaczy źródło i powtarza się w wielu innym nazwach, a „En” nie ma żadnego sensu). Hebrajskie słowo „mora” (nauczycielka) wydrukowano hebrajskimi literami, lecz od lewej do prawej, czyli wspak. Nie podano źródła istotnej informacji, że schronisko przy Dzikiej 5 „zajmowała gromada brudnych dzieci, pod łóżkami kałuże moczu, w piecach kał, dzieci pozostawione bez opieki”. Przywilej „de non tolerandis Judaeis” nie oznaczał „żadnej tolerancji dla Żydów”, tylko zabraniał Żydom mieszkać w danym mieście czy miejscowości. Córką Jakuba Mortkowicza była Hanna Mortkowicz-Olczakowa, a nie „Hanna Mortkowiczowa”, bo „Mortkowiczowa” po polsku znaczy żona Mortkowicza. Wilczyńska uczyła się chemii organicznej u profesora Carla Gräbego, a nie „z profesorem Carlem Gräbem” i botaniki u profesora Roberta Chodata, a nie z „profesorem Robertem Chodatem” – bo „z profesorem” uczymy się po angielsku, a nie po polsku. I po polsku ma się nieogoloną głowę, a nie „nieogolone włosy”. Znana mądrość rosyjska „tisze jediesz – dalsze budiesz” znaczy „wolniej jedziesz – dalej zajedziesz”, a nie „wolniej idziesz – szybciej zajdziesz”, co brzmi raczej jak przeciwieństwo mądrości. Tak ważna książka zasługuje na więcej szacunku niż jej okazała redakcja.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.