Chętnie zamieszkałbym w studio
Wacław Zimpel

9 minut czytania

/ Muzyka

Chętnie zamieszkałbym w studio

Rozmowa z Wacławem Zimplem

Pod koniec liceum zacząłem słuchać Steve’a Reicha, którego podsunęła mi siostra. Później minimalizm stale do mnie powracał. Chciałem, żeby mój solowy album „Lines” był enklawą spokoju, bo świat jest dziś w nieprawdopodobnym chaosie

Jeszcze 2 minuty czytania

MICHAŁ PUDŁO: Płyta „Lines” to dosyć późny osobisty debiut, biorąc pod uwagę imponującą liczbę nagrań i projektów, w których zdążyłeś już wziąć udział.
WACŁAW ZIMPEL:
Gdybym był pianistą albo gitarzystą, płyta solowa powstałaby dużo wcześniej. Klarnet – jedna linia i przestrzeń melodyczna – to specyficzna sytuacja. Nie czułem potrzeby, żeby się w niej znaleźć. Zależało mi natomiast na osobistej, autonomicznej wypowiedzi, ale wielogłosowej. Naturalnym krokiem była decyzja nagrania płyty w studio, żebym mógł nakładać na siebie głosy. W moim przypadku to duża zmiana, większość moich wcześniejszych płyt to albumy koncertowe. Potrzeba nagrania solowego materiału wiązała się też z szukaniem nowego języka.

W ciągu ostatnich dwóch lat kilku muzyków polskiej sceny jazzowej i impro wydało swoje płyty solowe. Między innymi Hubert Zemler, Jacek Mazurkiewicz, Paweł Szamburski. Za ich albumami krył się przeważnie określony pomysł. A w przypadku „Lines” możemy mówić o inspiracjach amerykańskim minimalizmem.
Ta fascynacja trwa od bardzo dawna. Pod koniec liceum zacząłem słuchać Steve’a Reicha, którego podsunęła mi siostra. Później minimalizm stale do mnie wracał. Być może dlatego podążam podobną ścieżką jak Riley i La Monte Young, udając się do Indii, żeby studiować jedną z najbardziej niesamowitych znanych mi form muzyki, jaką jest hinduska muzyka klasyczna.

Minimal music ma w sobie coś bezpośredniego, co od razu zaprasza słuchacza. Nie trzeba dysponować wiedzą muzyczną, żeby dźwięki wyzwoliły w nas coś pozytywnego i kojącego. Świat jest dzisiaj w nieprawdopodobnym chaosie, którego nikt już chyba do końca nie ogarnia. Wychodzę z założenia, że muzyka, czy w ogóle sztuka, może dać ludziom bardzo dużo, jeśli stanie w kontrze do chaosu. Natomiast czysta freejazzowa ekspresja, z której wyrosłem, wyraża często emocje, z którymi mam coraz mniejszą potrzebę obcowania.

To koniec twojej przygody z free jazzem?
Znaczenie jazzu i free jazzu się zdewaluowało. Te pojęcia były używane do nazywania tak wielu zjawisk muzycznych, że nikt już nie wie do końca, czego dotyczą. Ciągle bliska jest mi idea muzycznej wolności i postawy rewolucyjnej wobec establishmentu. Natomiast coraz trudniej jest mi utożsamiać się z pewną idiomatyką, charakterystyczną dla form muzycznych utożsamianych z free jazzem. Chodzi mi o skrajny sonoryzm, odrzucanie wszelkich klasycznych ram i zasad formalnych. Może to być oczyszczające dla muzyków i dla słuchaczy, ale do mnie ten rodzaj ekspresji coraz mniej trafia, chociaż swobodne wyrażanie emocji było dla mnie w pewnym momencie kluczowe. Dzisiaj jednak najbardziej dociera do mnie muzyka posiadająca cechy uniwersalne, przekraczające emocje. Dobrym przykładem jest  twórczość Johna Cage’a czy La Monte Younga. Z moją muzyką chcę podążać w podobnym kierunku.

Album „Switchback” z zeszłego roku, na którym się udzielasz, to fenomenalny free jazz, bardzo intensywny, a teraz słyszę od ciebie, że ta estetyka to przeszłość.

Wacław Zimpel

Klarnecista i kompozytor. Wykształcenie muzyczne zdobył w poznańskiej Akademii Muzycznej, w klasie klarnetu klasycznego oraz w Hannoverze w Hochschule für Music und Theater. W 2008 roku, wraz z Mikołajem Trzaską, Michałem Górczyńskim oraz Pawłem Szamburskim założył kwartet klarnetowy Ircha. Rok później dołączył do międzynarodowego tentetu Resonance wybitnego chicagowskiego muzyka – Kena Vandermarka. Od początku tworzy autorskie projekty: Undivided, Hera, Saagara, To Tu Orkiestra, LAM (wspólnie z Krzysztofem Dysem i Hubertem Zemlerem). Współtworzy też kwartet Ziporyn-Zemler-Zimpel-Riley. Był nominowany do Paszportu Polityki za album „Nature Moves” nagrany wspólnie z To Tu Orkiestra. „Lines” to jego pierwszy solowy album. Na koncertach promujących to wydawnictwo występuje z Kubą Ziołkiem.

Nie chcę się zarzekać. Ciągle jestem improwizatorem, mimo że moje wybory estetyczne się zmieniają. A ze „Switchbackiem” uwielbiam grać i mamy w planach kolejne trasy koncertowe.

Jak twoim zdaniem „Lines” może wpływać na słuchaczy?
Pewnie na tyle sposobów, ilu jest słuchaczy. Na mnie oddziałuje uspokajająco, kontemplacyjnie, z taką intencją komponowałem i nagrywałem ten materiał. Mam wrażenie, że w wielu przypadkach w XX i XXI wieku kompozytorzy tak zwanej muzyki klasycznej i awangardowej odrzucali lub zapominali o funkcjach muzyki, które w dawniejszych epokach były bardzo czytelne. O funkcji kontemplacyjnej, rytualnej i rozrywkowej. Chorał gregoriański czy japońskie utwory honkyoku, pisane na flet shakuhachi, pełniły funkcję kontemplacyjną. Typowym przykładem muzyki rytualnej jest muzyka marokańskiej mniejszości etnicznej Gnawa. Jeśli chodzi o muzykę stricte rozrywkową, to mamy jej całą masę we wszystkich kulturach świata. Często te funkcje się przenikają, jak u Jimiego Hendrixa czy Johnny’ego Casha. Muzyka oderwana od tych funkcji, która skupia się głównie na ego kompozytora i przestrzeni intelektualnej, przestała do mnie docierać. Staram się być świadomy, do czego służy muzyka, którą gram i nagrywam.

Co ze sferą techniczną nagrywania „Lines”? Nie jestem pewien, czy zdarzyło ci się wcześniej grać na klawiszach…
Jestem klasycznie wykształconym muzykiem, więc z pianinem miałem do czynienia od najmłodszych lat równolegle ze skrzypcami. Ale zawsze traktowałem ten instrument raczej po macoszemu. Później, gdy już zawodowo zajmowałem się muzyką, pianino służyło mi tylko do komponowania. W trakcie komponowania „Lines” okazało się, że struktury, melodie, które mam w głowie, są na tyle niewymagające technicznie, że bez problemu mogę je sam wykonywać. Poza tym sprawia mi to ogromną radość. Jestem zakochany w brzmieniu starych organów Hammonda.


Słuchając „Lines”, można odnieść wrażenie, że niektóre instrumenty traktujesz priorytetowo – przede wszystkim klarnet; a inne jak narzędzia, które mają produkować minimalistyczne struktury. Mam na myśli fendera i organy Hammonda. Jak gdyby na „Lines” było dwóch Wacławów Zimplów.
Mechanizm wydobycia dźwięku z organów czy z fortepianu jest dużo prostszy niż z klarnetu. Klawiatura ma naturę dużo bardziej matematyczną, strukturalną. Dlatego nadaje się idealnie do realizowania repetytywnych motywów, które przypominają figury geometryczne. Wydobycie dźwięku z klarnetu jest dużo bardziej skomplikowane. I równocześnie dużo bardziej organiczne. Granie na instrumentach dętych ma w sobie dużo ze śpiewu.

Wacław Zimpel, „Lines”, Instant Classic 2016Wacław Zimpel, „Lines”,
Instant Classic 2016
Utwory z „Lines” są w całości skomponowane, czy pozwoliłeś sobie na momenty improwizacji?
Bardzo mało tu improwizacji. Jeśli się pojawia, to odbywa się w bardzo zorganizowany i z góry określony sposób.
Myślę o „Lines” jako nowym otwarciu mojej twórczości. Zarówno w kwestii kompozycji, jak i w sposobie pracy nad materiałem. Do niedawna miałem dużą niechęć do pracy w studio. Prawie wszystkie albumy rejestrowałem na koncertach. W warunkach studyjnych nigdy nie udawało mi się znaleźć energii z koncertu. W końcu zrozumiałem, że w studio mogę szukać zupełnie innego rodzaju skupienia, który prowadzi do innych rozwiązań konceptualnych. Dzisiaj chętnie zamieszkałbym w studio.

Jak wykonujesz utwory z „Lines” w trakcie koncertów?
Muszę się posługiwać pewnymi uproszczeniami. Inaczej musiałbym grać z półplaybacku, co brzmiałoby idiotyczne. Używam loopstacji, która pozwala mi na nagrywanie i odtwarzanie wielu ścieżek w czasie rzeczywistym, dzięki czemu mogę konstruować polifoniczne struktury. To uproszenie, bo nagrywając utwory polifoniczne w studio, gram ścieżki w całości. Na loopstacji zapętlam frazy kilkunastotaktowe. Także w nagraniach ze studia jest w pewnym sensie więcej życia, bo długie ścieżki mają w sobie więcej nieprzewidywalności niż krótkie frazy z loopera. Ostatnio wnoszę na scenę sporo dziwnego elektronicznego sprzętu – organy, pianino, syntezator Korga MS20, khaen, czyli laotańskie bambusowe organki ustne. Gdyby ktoś mi powiedział rok temu, że tak będą wyglądały moje koncerty, to pewnie bym nie uwierzył.

Doszły mnie słuchy o planowanej współpracy z eksperymentalnym producentem Rabihem Beainim.
Z Rabihem spotkaliśmy się pierwszy raz przez przypadek na Unsoundzie. Miał zagrać koncert w duecie z Charlesem Cohenem, ale ten z różnych względów nie mógł przyjechać, więc organizatorzy festiwalu poprosili mnie o zastępstwo. Planowaliśmy wspólną próbę, ale wsiadłem do złego pociągu do Krakowa i przyjechałem na ostatnią chwilę. Zrobiliśmy soundcheck w pięć minut, poszliśmy na obiad i weszliśmy na scenę. To było niesamowite doświadczenie. Udało nam się złapać intuicyjnie głębokie porozumienie, pewnie dlatego, że obaj nasłuchaliśmy się w przeszłości Terry’ego Rileya (śmiech). Planujemy w przyszłości wspólne działania, ale jeszcze trochę za wcześnie, żeby mówić o konkretach.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.