Żoliborski model przyjaźni
Partia, fot. archiwum zespołu

25 minut czytania

/ Muzyka

Żoliborski model przyjaźni

Rozmowa z Lesławem Stryblem

Czasami zastanawiam się, co ludzie widzieli w Partii. Odświeżam sobie naszą twórczość i jestem zszokowany, jak dziwny był to twór. Teraz nie zawsze rozumiem entuzjazm publiczności, ale oryginalność i osobność w jakiś sposób przetrwała próbę czasu

Jeszcze 6 minut czytania

RYSZARD GAWROŃSKI: Rozmawiamy z okazji 20-lecia pierwszego koncertu Partii.  Wcześniej jednak też istniał zespół o nazwie Partia.
LESŁAW STRYBEL:
To była właściwie tylko nazwa. Wszystko zaczęło się od zabawy w muzyków. To nawet nie był zespół. W ogóle nie mieliśmy pojęcia o graniu na instrumentach. Miałem magnetofon, na którym można było nagrywać różne rzeczy. Nagrywaliśmy słuchowiska, z czymś, co udawało zespół w roli głównej. Wydawaliśmy różne dźwięki: kazoo udawało gitarę elektryczną, a uderzanie ołówkami w puszkę perkusję. Później weszliśmy w następny etap, odkrywając instrumenty. Nie mieliśmy wtedy wzmacniaczy, więc podłączaliśmy nasze pierwsze gitary elektryczne pod radia, a kolega perkusista grał na kartonach. I z tego dopiero wyewoluował zespół.

Tamta Partia nie miała nic wspólnego z późniejszą Partią, ale grał już wtedy w niej nasz perkusista. To też były moje pierwsze piosenki, właściwie pierwsze próby ich pisania. Graliśmy rzeczy zbliżone do pierwszych zespołów punkowych z lat 70., do Buzzcocks czy The Jam, więc w niczym to nie przypominało materiału z pierwszej płyty Partii. Została nazwa, perkusista i po wielu, wielu zmianach powstał ten zespół, który poznała ludzkość.

Czy z tej proto-Partii zostały jakieś nagrania lub zdjęcia?
Zostało parę nagrań i zdjęć w jakiejś najgorszej możliwej jakości. Myślałem o tym, żeby kiedyś uwiecznić pierwszą piosenkę, jaką kiedykolwiek napisałem. Może kiedyś to zrealizuję, bo byłoby szkoda, gdyby nie została zarejestrowana.

Obwieścisz światu, że to jest ta pierwsza piosenka, czy to będzie sekret?
Liczę na jakąś taryfę ulgową. Gdyby ktoś pomyślał, że to jest moja najnowsza piosenka, to mógłby się bardzo zdziwić. Miałem wtedy 14 lat.

O czym była twoja pierwsza piosenka?
Może inaczej: to nie była moja pierwsza piosenka, ponieważ już wcześniej miałem jakieś pomysły i fragmenty. To była pierwsza rzecz, którą potrafiliśmy wykonać z zespołem. Nosiła tytuł „Patrzę przez okno”. Natomiast parę lat wcześniej bawiliśmy się z moim bratem ciotecznym w zespół i wtedy napisałem swoją pierwszą piosenkę. Nosiła tytuł „Znowu to samo”, więc można było już wtedy znaleźć jakieś zalążki mojej dalszej twórczości gdzieś w tych tytułach i samych piosenkach.

Tytuły Znowu to samo lub Patrzę przez okno brzmią jak piosenki Partii!
No właśnie, niesamowite! Już w wieku 12 lat wkroczyłem na drogę, którą kroczę do dzisiaj.

Koncert „Komety grają Partię”

5 marca w Warszawie odbędzie się koncert z okazji 20-lecia scenicznego debiutu zespołu Partia. Tego samego dnia zostanie wydana płyta koncertowej z zapisem pożegnalnego koncertu Partii w warszawskiej Galerii Off z października 2003 roku. Zespół istniał w latach 1994–2003 i pozostawił po sobie trzy studyjne albumy: „Partia” (1998), „Dziewczyny kontra chłopcy” (1999) i „Żoliborz-Mokotów” (2001) oraz dwie kompilacje: „Szminka i krew” (2002) i „Umrzeć jak James Dean” (2010). Doczekał się też hołdu w postaci płyty „Tribute to Partia” (2005), na której znaleźli się tak różni artyści jak zespoły Mitch & Mitch, Pustki, Muchy czy pisarz Krzysztof Varga.

Ważną osobą dla Partii był jej perkusista – Arkus.
Poznaliśmy się w szkole podstawowej właśnie podczas takich zabaw. Najpierw byliśmy kosmonautami, potem żołnierzami, a później muzykami grającymi w zespole. Później w tym składzie nagraliśmy wszystkie płyty Partii oraz trzy płyty Komet, więc na pewnym etapie odcisnął piętno na tych zespołach.

Znalazłem nawet informacje, że byliście prawie braćmi krwi.
No nie „prawie”, tylko naprawdę zawiązaliśmy braterstwo krwi. Nasze drogi parokrotnie schodziły i rozchodziły się. Teraz jesteśmy na etapie rozejścia, ale kto wie, co będzie dalej. Nazywam to takim żoliborskim modelem przyjaźni. Zauważyłem, że wszyscy mieszkańcy Żoliborza tak mają: przyjaźnią się na całe życie, ale ich drogi schodzą się i rozchodzą.

Dużo jako twórcy dał ci też pobyt w USA.
Tam właściwie zetknąłem się ze wszystkimi gatunkami muzycznymi, które później mnie inspirowały. Pamiętam wręcz pierwszy, świadomy kontakt z muzyką rockową. To był film, w którym występował zespół Kiss. Bardzo dobrze zapamiętałem ten wieczór: doznałem olśnienia i zrozumiałem, że tym chcę się zajmować do końca życia.

Miałem styczność z muzyką rockową i country, które próbowałem połączyć z punk rockiem. Na pewnym etapie była to muzyka, która mnie bardzo inspirowała. Tam też miałem pierwszy kontakt z muzyką soulową, bo mieszkałem w Detroit. W Kometach i nawet na najnowszej płycie Lesława i Administratorra jest dużo elementów soulowych.

W wywiadzie dla „Lampy” zaznaczyłeś, że czułeś się w USA jak outsider.
To też było dla mnie bardzo ważne. Na razie mówiliśmy o kwestiach muzycznych, ale jeśli chodzi o stan umysłu, to też mnie bardzo ukształtowało. Nie znałem języka angielskiego, byłem zmuszony chodzić do przedszkola i w końcu szybko go się nauczyłem, ale nadal czułem się jak outsider. Pamiętam, że była tam duża społeczność polonijna i te wszystkie starsze panie przynosiły mi jakieś zabawki i komiksy sprzed wielu lat, które zalegały im na strychach. To była dla mnie pierwsza fascynacja kulturą minionej epoki. Zawsze myślałem, że to, co mnie otacza, jest nieciekawe, zbyt oczywiste i w żaden sposób nieinspirujące. Natomiast popkultura sprzed wielu lat wydawała mi się dużo bardziej fascynująca. Była podróżą do jakiegoś magicznego miejsca, nieistniejącego już świata. Miałem bardzo wiele różnych przedmiotów z lat 50., 60., które zagracały tym paniom piwnice i strychy, a mnie bardzo fascynowały.

W wieku siedmiu lat wróciłem do Polski. Znowu poczułem się outsiderem, ponieważ miałem styczność z kulturą, o której nikt nie miał pojęcia. Nikomu nie mówiłem, że byłem w Stanach, bo nikt by mi nie uwierzył. Odkryłem wtedy polską popkulturę. Coś, co dla polskich dzieci było oczywiste, dla mnie było niesamowite i magiczne. Odkryłem ją dużo później niż moi rówieśnicy, więc po raz kolejny poczułem się jak outsider. Do szczęścia potrzebowałem tylko własnego towarzystwa i jakichś inspirujących mnie bodźców. Nic się nie zmieniło.

Co cię najbardziej uderzyło, gdy wróciłeś do Polski w wieku siedmiu lat?
Szarość. Większość moich kolegów z podstawówki potem odbywała wyroki. To było ekstremalne miejsce, prawdziwa dżungla, nie było żadnej taryfy ulgowej. Trzeba było liczyć na siebie. To też miało wpływ na mnie i na moją twórczość. Poszerzyło moje horyzonty. W życiu tak się jakoś układało, że byłem w bardzo wielu różnych sytuacjach i miejscach. Poznawałem wielu różnych ludzi. Dla songwritera jest to nieocenione.

W 1994 roku powstaje ta prawdziwa Partia. Znowu przekonujesz Arkusa, żeby założyć zespół. Wtedy nie grało się w Polsce rockabilly. Wiele osób podkreśla nawet, że wszystkie wcześniejsze odmiany tego gatunku nie pojawiały się u nas. Skąd wzięła się Partia z rockabilly w Polsce?
Wzięła się ze słuchania starych płyt. To są te przyczyny, o których rozmawialiśmy przed chwilą. Zawsze fascynowała mnie muzyka z lat 50. i 60. Rodzice mieli dużo płyt. Ojciec kolegi z liceum był didżejem i w latach 70. miał gigantyczną kolekcję. Często spotykaliśmy się z kolegami i słuchaliśmy jego winyli. Penetrowaliśmy różne gatunki, ale najbardziej wtedy spodobała mi się muzyka rockabilly. Było w niej coś buntowniczego i jednocześnie tajemniczego: coś, co kompletnie nie przystawało. To był punk rock lat 50.! Ekstremalna muzyka, która kompletnie nie przystawała do ówczesnych realiów i przez to wydawała mi się bardzo bliska. Było w niej wszystko, co kocham w punku, a jednocześnie coś nieoczywistego z innej epoki. Przefiltrowaliśmy to potem przez inne nasze fascynacje: przez polskie filmy i kulturę.

Przypominało to pracę, jaką wykonały inne wybitne zespoły. Stworzyliśmy własny świat, który był mieszanką wszystkiego, co kochałem. Wiem, że brzmi to nieskromnie, ale naprawdę jestem dumny z tego, co osiągnęliśmy w Partii.  Ciekawe jest to, że Partia jest bardziej znana teraz niż była za życia. Jest niewiele grup, które były bardziej znane po śmierci. Jesteśmy w dobrym towarzystwie.

fot. archiwum zespołuLesław w środku, fot. archiwum zespołuByły wcześniejsze próby grania rockabilly w Polsce…
Te próby były zbyt dosłowne. Partia różniła się od innych zespołów tym, że granie takiej muzyki nie było celem samym w sobie. Dla nas to był jeden z elementów naszego świata, a nie całość. Potrafiliśmy przekonać swoją twórczością osoby, które w ogóle takiej muzyki nie znały. Poznałem bardzo wielu słuchaczy Partii, którzy mówili, że nie podoba im się rockabilly. Co więcej, uważali, że muzyka Partii w niczym rockabilly nie przypomina.

We wczesnych latach 90. mówiło się sporo o przemocy na koncertach rockabilly.
Oryginalna muzyka rockabilly z czasów, kiedy Johnny Cash objeżdżał Stany Zjednoczone, była grana w ekstremalnych miejscach. My też pojawialiśmy się w miejscach, do których przychodzili przedstawiciele wszystkich możliwych subkultur. Nie będę ukrywał, że muzyka Partii przyciągała ludzi lubiących przemoc.

Na temat Partii pojawiła się wręcz opinia „zespołu do bójek”. A wasza muzyka przecież nie była pełna przemocy…
Nie mam pojęcia, czemu. Zawsze lubiłem kontrasty, łączenie niepasujących elementów w całość. Partia była jednym wielkim przeciwieństwem i też taką miała publiczność. Mam wrażenie, że ci „panowie od przemocy” słuchając naszej muzyki, odkrywali w sobie swoją łagodną stronę i bardziej uduchowione oblicze.

Myślisz, że na koncercie z okazji dwudziestolecia istnienia Partii będą jakieś bójki?
Mam nadzieję, że tym ludziom, którzy to robili, już przeszło. Mają pewnie po czterdzieści lat. Obserwując obecną publiczność Komet, raczej nie wyobrażam sobie bójek. W pewnym sensie bijatyka była integralną częścią tego doświadczenia. Patrzę na ostatni koncert Partii, na którym lała się krew. To już jednak jest zamierzchła przeszłość. Trudno porównać tamte realia do czasów obecnych.

Rozmawiałem ze znajomym z Łodzi, który bywał na koncertach Partii i Komet. Wspominał, że zawsze pojawiała się na nich ekipa z Karolewa związana ze środowiskiem sharpowym, skinheadów antynazistów.
Partia w 1996 roku Partia w 1996 roku, fot. archiwum zespołu Publiczności się nie wybiera. To publiczność wybiera zespół. Czuliśmy potrzebę grania tej konkretnej muzyki, a ja czułem potrzebę pisania takich konkretnie tekstów. To, co się działo później, było poza naszą kontrolą. Z drugiej strony myślę, że to jest piękne, jak różni ludzie lewitowali w stronę Partii. Byli jajogłowi, skinheadzi i intelektualiści. Byli tacy, którzy analizowali moje wiersze, oraz ci, do których przemawiała energia i gigantyczne emocje naszych koncertów.

Tak też było z punk rockiem. On też przyciągał bardzo różnych ludzi: i intelektualistów, i szukających jakiegoś pretekstu do bójki. Często dziennikarze pytali mnie o styl Partii czy Komet. Zawsze uważałem je bardziej za zespoły punkowe, ale „punkowe inaczej”. Jak eksperymentowaliśmy z country, to zawsze był to country punk. Jak eksperymentowaliśmy z soulem, to zawsze był to soul punk. Dla mnie ten jeden element był stały, bo to jest pewien stan umysłu.

Te wszystkie środowiska, które słuchały Partii, zwłaszcza te bardziej skinheadzkie i sharpowe, były mocno ideologiczne. Czy Partia była ideologiczna?
W Partii nie było polityki. Nie to było dla nas ważne. Zawsze pisałem z punktu widzenia outsidera. W mojej twórczości było dużo psychologii. Z reguły słowa piosenek były pisane w pierwszej osobie i dlatego trafiały do tak różnych ludzi. Każdy odnajdywał w tym siebie. Nadal często spotykam się z tym, że ktoś uważa, że dana piosenka jest o nim. Dla twórcy chyba nie ma większego komplementu niż taki komentarz.

Outsiderstwo było jednym z głównym tematów twoich tekstów. Innym ważnym motywem była Warszawa. Jesteś lokalnym patriotą?
Zawsze czułem duży związek z Warszawą. Lubiłem głównie własne towarzystwo i nigdy nie czułem potrzeby przebywania z innymi ludźmi, więc stworzyłem silną relację ze swoim miastem.

W źródłach związanych z polską sceną rockabilly pada teza, że najlepiej śpiewało ci się na Żoliborzu.
Nie. Czy ja wiem? Ja coś takiego powiedziałem?

Nie, taka była opinia.
Absolutnie się z tym nie zgadzam. Graliśmy na Żoliborzu zaledwie trzy razy, w Kinie Tęcza i jakiś plener, więc trudno mówić o „graniu na Żoliborzu”. Jak wchodziłem na scenę, to przestawałem myśleć. Scena była najlepszą formą terapii. Nie mam pojęcia, kim byłbym teraz, gdybym wybrał jakąś inną drogę.

Bardzo cenię zespoły trójmiejskie za to, że często pojawiają się w ich twórczości nazwy różnych dzielnic. Nie za bardzo wiem, gdzie te miejsca się znajdują, ale zawsze intuicyjnie je wyczuwam w piosenkach. Myślę, że również w mojej twórczości geografia nie jest zbyt istotnym elementem. Ważne jest zrozumienie, czym dla podmiotu lirycznego są opisywane miejsca.


Poruszałeś też wątki gender.
Byłem chyba jednym z pierwszych twórców, może w ogóle pierwszym, który pisał teksty typu gender. Teraz to jest modne, a wtedy praktycznie się nie zdarzało. Dla mnie to był zupełnie nowy teren w polskiej piosence i czułem, że uderzę w parę czułych strun u wielu osób, jeżeli będę pisał słowa z innej perspektywy. Polska muzyka czasami ocierała się o seksizm. Te piosenki były czarno-białe, jeśli chodzi o role męskie i kobiece. Nigdy w ten sposób nie patrzyłem na ludzi. Często zadawano mi pytania: „co cenisz w kobietach?” czy „co cenisz w mężczyznach?”. Ja w ten sposób nie postrzegam ludzi, więc nie byłem w stanie na nie odpowiedzieć. Podobnie jest z pisaniem słów. Nie interesowały mnie typowo męskie czy typowo kobiece teksty. Interesowały mnie te wszystkie szarości, niejasności. Myślę, że szczególnie na wczesnych płytach to był jeden z najbardziej zaskakujących elementów naszej twórczości, ponieważ wówczas nikt czegoś takiego nie robił.

Dużo twoich tekstów było pisanych z perspektywy kobiety.
W czasach naszego debiutu nurt kobiecy był bardzo popularny. Było bardzo dużo wokalistek śpiewających po prostu kobieco. Ja przeciwko temu walczyłem, bo to wciąż była jakaś forma seksizmu. Zawsze byłem za tym, aby eliminować bariery między ludźmi, a nie je tworzyć. Wydawało mi się wtedy, że podział na szowinistyczny, seksistowski rock męski i rock kobiecy jest jakimś przekłamaniem rzeczywistości. Starałem się zawsze pisać z perspektywy, która nie była ani męska, ani typowo kobieca, i być może dzięki temu ta twórczość trafiała do tylu różnych ludzi obu płci. To też jest bardzo ważne. Pamiętam, byłem kiedyś zszokowany, że na koncercie Bielizny nie było żadnych kobiet. Były też zespoły, na które przychodziły tylko kobiety.

W wywiadzie dla „Lampy” Bartek Chmielewski zauważył, że używasz często podobnych sformułowań. Wtedy powiedziałeś, że trzeba szukać nowych słów. Szukasz ich nadal?
Podobali mi się zawsze autorzy tworzący za pomocą podobnych słów, używający fragmentów tytułów w piosenkach z następnej płyty. Czułem, że dzięki temu tworzę własny świat, w którym pewne pomysły się powtarzają. Później przestałem o tym myśleć. To jest ta różnica: za bardzo się starałem. Z perspektywy czasu uważam, że to był błąd. Zacząłem interesować się teraz innymi zjawiskami. Jestem anateistą, który przez fizykę kwantową odkrył na nowo modę. To mnie interesuje! (śmiech) Natomiast to, jakich słów używam i jakie nuty gram, interesuje mnie zdecydowanie mniej.


W czasach debiutu Partii kompletnie inaczej poszerzało się publiczność. W wywiadach z tobą pojawiają się opowieści o zdobywaniu miast lub całych subkultur.
Jeżeli zacząłeś grać w nurcie, który już jest popularny, już miałeś pięć tysięcy fanów rocka, reggae czy hip-hopu. Ci ludzie od początku czekali na kolejnego wykonawcę w danym gatunku. Być może dlatego wiele osób decyduje się na granie muzyki schematycznej, bo to bardzo, przynajmniej pozornie, ułatwia im działalność.

W naszym przypadku nie było żadnej etykietki. To była osobna twórczość, więc musiała zdobywać człowieka po człowieku i miasto po mieście. To słowo bardzo dobrze oddaje realia. Zdobywaliśmy tę publiczność bardzo powoli. Szczególnie w czasach istnienia Partii media zupełnie nie były nami zainteresowane. Myślę, że ten zespół był zbyt nieoczywisty. Poza tym byliśmy spoza układów, co oczywiście przekreślało nas, jeżeli chodzi o jakieś festiwale, firmy płytowe i tym podobne, więc byliśmy zdani tylko na siebie.


Po powstaniu Komet mówiłeś w wywiadach, że Partia była tylko prototypem zespołu.
Wyznam ci coś, co możesz uznać za rzecz kontrowersyjną: czasami zastanawiam się, co ludzie widzieli w Partii. Przygotowując się do koncertu „Komety grają Partię”, odświeżam sobie naszą twórczość i jestem zszokowany, jaki dziwny był to twór. Nie słuchałem tych piosenek od wielu lat. Teraz nie zawsze rozumiem entuzjazm publiczności w stosunku do nich, ale oryginalność i osobność Partii w jakiś sposób przetrwała próbę czasu. Schematyczne zespoły z tamtych czasów może miały łatwiejsze życie niż nasz dziwny twór, ale to o nas się pamięta. W tym też jest jakaś prawda.

fot. archiwum zespołufot. archiwum zespołu

Chyba trochę ta droga Partii cię frustrowała? Wspominasz o tych schematycznych zespołach praktycznie w każdej rozmowie.
Wyobraź sobie, że nagrywasz płytę, wysyłasz ją do stacji radiowych, a one jej nie grają. Wybierają coś, o czym dzisiaj się nie pamięta. Próbujesz grać koncerty, ale organizatorzy nie chcą cię, bo wolą coś, co jest aktualnie modne. Każdy byłby sfrustrowany. Piękny jest ten epilog, który napisało życie. Na pewno jest inspirujący dla młodych zespołów.

Gdy opisujesz swoje projekty, sprawiasz wrażenie, że jesteś bardzo mocnym liderem. W zespołach to ty odpowiadasz za wszystko?
Zawsze czułem się bardziej konceptualistą niż typowym muzykiem. Nie wyobrażam sobie zespołu, w którym grałbym tylko na jakimś instrumencie. Od samego początku bardzo ważne było dla mnie to, żeby móc tworzyć własną muzykę, a przede wszystkim pisać własne słowa. Staram się grać z takimi muzykami, którzy w danej chwili chcą tego samego co ja i są w stanie udźwignąć ten styl życia. Te dwadzieścia lat było niekończącą się trasą koncertową, wyjazdami i ciągłą pracą. Składy się rozpadały z dwóch przyczyn: albo ktoś miał inny pomysł na siebie i czuliśmy, że drogi się rozchodzą, albo ktoś nie był w stanie udźwignąć lifestyle’owo tego, co my.

A to nie było tak, że głównym elementem każdego twojego projektu byłeś tylko ty?
Trudno jest mi o tym opowiadać, bo to zawsze będzie brzmiało trochę nieskromnie, więc powiem inaczej. Muzycy, z którymi aktualnie gram, bardzo mnie inspirują. Częste rozmowy z nimi kończą się piosenkami. Nie chciałbym, żeby rola współpracowników była umniejszana. Piszę muzykę i słowa, ale to nie oznacza, że muzycy nie mają na to wpływu. Na ostatniej płycie „Paso Fino” są kompozycje basisty zespołu, co jest czymś zupełnie nowym. Jego piosenki tak bardzo do mnie trafiły, że uznałem, że sam chciałbym dopisać swoje słowa i je nagrać.


Ciężko było pozwolić komuś wejść w twoją rolę?
Nie. Od początków Partii namawiałem muzyków, żeby coś tworzyli. Niestety nikt niczego nie przynosił. Jeżeli bardzo rzadko zdarzały się takie próby, to te kompozycje do mnie nie przemawiały. Nie potrafiłem do nich czegoś napisać. Natomiast na ostatniej płycie to właściwie się stało. Gdy usłyszałem te dźwięki, to od razu pojawiły się pierwsze słowa.

Był taki moment, kiedy Partia i Komety istniały jednocześnie. Partia miała dalej grać swoje, a Komety czyste rockabilly inspirowane latami 50.
Moim głównym zespołem nadal była Partia, a Komety miały być pierwotnie projektem na jedną płytę. Miały nazywać się „Lesław i Komety” i nagrać tylko minialbum. Partia była wtedy dla mnie zespołem bez przyszłości. Media były absolutnie na nie. Organizatorzy nie chcieli koncertów Partii, często dochodziło na nich do rozlewu krwi. To było nagrywanie płyt dla siebie i bardzo wąskiego kręgu publiczności. Po debiucie Komet stałem przed bardzo poważnym dylematem: kontynuować Partię czy zacząć wszystko od nowa. Często wtedy używałem w wywiadach metafory Biblii i Arki Noego. Chciałem zapomnieć o Starym Świecie i zbudować Nowy Świat. Jedyny warunek był taki, by w Kometach nadal poszukiwać i nie odgrywać w kółko debiutanckiej płyty. Następna miała być zupełnie inna. Tak jak w „Gwiednych wojnach”, to była Nowa Nadzieja.

Stwierdziłem, że zrobimy taki eksperyment. Oczywiście wszyscy wokół mi to odradzali, bo z punktu widzenia kariery było to samobójstwo.

Trzeba było od początku zdobywać miasta jako Komety?
Tak, ale to już było trochę łatwiejsze zadanie. Partia nie była zespołem szeroko znanym, ale była już kojarzona. W kręgu muzyki alternatywnej każdy wiedział, kim byliśmy, więc nie czułem się jak debiutant. Brnęliśmy dalej i tak naprawdę wszystko się zmieniło. Dla mnie przełomem była płyta „Via Ardiente”. Trójka zaczęła grać na okrągło „Bezsenne noce”. To był moment, kiedy zostałem profesjonalnym muzykiem. Od debiutanckiego koncertu Partii minęło wtedy już 10 lat! Znam muzyków, którzy grają od 20 czy 30 lat, i nadal robią to amatorsko.


Czy kiedy Partia i Komety istniały jednocześnie, to jakoś się przenikały?
Był taki okres, ale trwał bardzo krótko. Dlaczego w ogóle postanowiłem rozwiązać Partię? Bo współistnienie tych zespołów było bardzo mylące i dezorientujące. Ja sam czułem się zdezorientowany tym wszystkim. To były zbyt podobne do siebie zespoły, żeby mogły współgrać. Miałoby to sens, gdybyśmy, zgodnie z pierwotnymi założeniami, nagrali jedną płytę jako Komety. Mieliśmy ją nawet nagrać pod pseudonimami. Pamiętam, że wymyśliłem pseudonim Arkusowi. Miał grać w Kometach jako Rocky Monczako i bardzo mu się to spodobało. Nie zdążyliśmy wymyślić innych pseudonimów, bo w międzyczasie rozwiązałem Partię.

Wspominałeś w wywiadach, że ostatni koncert Partii był dla ciebie przełomem.
Ironią losu było to, że był to nasz jedyny medialnie nagłośniony koncert. Wszyscy o tym pisali. To był też jedyny występ, na którym była gigantyczna frekwencja. Myślałem sobie, że każdy koncert Partii mógłby tak wyglądać, ale jednocześnie uświadomiłem sobie potrzebę zmian. Rozwiązanie Partii to najlepsza decyzja, jaką podjąłem na mojej ścieżce artystycznej.

fot. Iza Derlacińskafot. Iza DerlacińskaNad Partią ciążyło jakieś fatum. Gdy tylko okazywało się, że jakieś radio czy gazeta jest nami zainteresowane, to przestawało istnieć. Na przykład miał się pojawić na nasz temat duży materiał w „Machinie”, a kiedy udzieliłem im wywiadu, to pismo zamknięto.

To przekleństwo zniknęło, gdy powstały Komety. Nie byliśmy oczywiście dziećmi szczęścia i mieliśmy kilka pechowych sytuacji, ale los zaczął nam bardziej sprzyjać. W połowie lat dwutysięcznych eksplodowały zespoły typu The Strokes i Arctic Monkeys. Nagle okazało się, że my, Pustki i parę innych zespołów, które działały wcześniej i grały taką muzykę, są na czasie.

Ta otoczka, to, co robisz poza pisaniem tekstów piosenek, twoje zachowanie, wywiady, to wszystko jest autokreacją?
Po prostu jestem, kim jestem, i wszystko, co robię, jest tego konsekwencją. Często jest też największym utrudnieniem. Wielokrotnie spotykałem się z opinią menadżerów, że gdybym był kimś innym, to sprzedawalibyśmy więcej płyt. No, ale nie jestem. Lesław jest największym przekleństwem i błogosławieństwem Komet.

Jest taki zespół z Łodzi, Psychocukier, który świadomie bawi się tezą, że granie rock’n’rolla to swojego rodzaju kreacja i opowieść.
W moim przypadku było na odwrót. Wiele osób próbowało mnie namawiać, żebym udawał kogoś, kim nie jestem, ale nie udało się. Na szczęście!



Niedawno ukazała się druga część „Piosenek o Warszawie”. A od ostatniego albumu Komet minęły już dwa lata…
Pracujemy nad kolejnym. Płyta będzie nosiła tytuł „Alfa Centauri” i będzie próbą znalezienia esencji Komet. To ciekawe wyzwanie, ponieważ te ostatnie płyty, „Luminal” czy „Paso Fino”, były mocno eksperymentalne. Miały bardzo wiele smyczkowych i dętych instrumentów oraz rozbudowane aranżacje. To była ciekawa przygoda muzyczna, ale czuję, że nie chcę już iść w tę stronę. Ciekawym zrządzeniem losu jest to, że muzycy, którzy teraz grają w zespole, przez wiele lat słuchali Komet. To też jest ciekawa sytuacja, bo są w tym poszukiwaniu bardziej obiektywni niż ja. Taką mamy misję: nie eksperymentujemy, nie szukamy nowych szlaków, ale przede wszystkim szukamy esencji.

Wróci kontrabas?
Nie, nie wróci. Szukamy czegoś, co byłoby wspólnym punktem wszystkich okresów tworczósci. Można to nazwać szukaniem wspólnego mianownika, czegoś, co spaja wszystko od początku do chwili obecnej. To jest nasze wyzwanie na teraz.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.