Na granicy, czyli gdzie?

9 minut czytania

/ Film

Na granicy, czyli gdzie?

Stanisław Łubieński

Reżyser „Na granicy” mówi, że to kino gatunkowe. To znaczy, że świat jest tu trochę uproszczony. Jak jednak można uwierzyć w tę historię, skoro nie można uwierzyć w tę rzeczywistość?

Jeszcze 2 minuty czytania

Po obejrzeniu „Białej wstążki” Hanekego mój tata strasznie grymasił, że film niedobry. Im bardziej świat się zachwycał, im bardziej krytycy piali, tym bardziej zażarcie on bronił swojej reduty. Początkowo nawet bez wdawania się w szczegóły: po prostu niedobry. A ja chciałem wiedzieć, dlaczego właściwie aż taki niedobry, skoro wszyscy chwalą i pieją. Okazało się, że główna linia ataku, zmasowane uderzenie kolumny pancernej brzmiało tak: wieś u Hanekego to sztuczny świat, bo nie ma tam ani jednego psa. Co to w ogóle za zarzut?

„Pies z Białej wstążki” stał się symbolem czepialstwa i małostkowości. Przypomniałem sobie o nim, oglądając „Na granicy” Wojciecha Kasperskiego. Film jest dobrze zagrany, zrobiony z dbałością o obraz. Ładny. Elegancko minimalistyczny. Piękne zdjęcia, modne monochromy, bladoniebieskie zimowe światło. Wszystko wygląda tak gustownie i zagranicznie. Może jako polski film „Na granicy” zasługuje na same pochwały, bo o polskich filmach pisze się dobrze albo wcale. Ale mnie ten film zirytował paradoksalnie dlatego, że nie jest ewidentnie zły. Dużo mu jednak brakuje do tego, aby był dobry. I to jest w nim najgorsze.

Pierwsze ujęcie obiecujące. Zaśnieżona droga i samochód. Surowo, świerkowo, bieszczadzko i odludnie. Wydawało mi się, że rozpoznaję nawet drogę przez Muczne na Tarnawę. Kolejne ujęcie. Zapada noc i to samo auto świeci reflektorem w mrok. Zaraz, zaraz. Jeżeli mnie wzrok nie myli, to na zegarze w aucie jest 9 (pm). Zima, słońce zaszło pewnie grubo przed 16. Jadą więc górską drogą, lekko licząc, już 5 godzin. Coś się nie zgadza. Co to za droga? W Bieszczadach nie ma tak długich dróg. Rozumiem, że zanurzamy się w jakąś dziką, niepolską dzikość, ale samochód jest na rzeszowskich numerach i gra Radio Maryja. Tak na wszelki wypadek: telefon wyświetla BRAK ZASIĘGU.

I nagle łup! Sarna (znajomy mówi, że daniel) przelatuje przez maskę i dach. Rozbija szybę. Czy ten samochód, chyba bez łańcuchów, pędził po oblodzonej górskiej drodze jak po A1 albo chociaż wojewódzkiej 896? Może jestem kierowcą flegmatycznym, jeżdżę jak dziadek, ale na moje oko w zimowych Bieszczadach można jechać góra czterdziestką. Przy takiej prędkości sarna co najwyżej odbiłaby się od zderzaka. Zwierz kona, bohaterowie wysiadają. Ojciec i dwóch synów. Starszy już przepoczwarza się w mężczyznę. Ojciec rozkazuje dobić, chłopiec patrzy rozbawiony. Ale stary nie żartuje: „ej, bądź facetem” i bez wahania przecina tętnicę nożem. W tej dzikiej dzikości będziemy świadkami inicjacji.

Przewińmy dalej. Ojciec z synami docierają do opuszczonej budowli na szczycie góry. To dawne więzienie: tu byli strażnicy, tam niżej osadzeni. „I nie uciekali?” – pyta młodszy syn. „Dokąd?” – odpowiada ojciec. No tak, przecież to jest jakaś niepolska pustka, lodowa pustynia, do najbliższego asfaltu trzeba pewnie jechać dwadzieścia godzin. Wchodzimy do środka. Nieogrzewany od miesięcy budynek, a głos w radiostacji ostrzega, że w nocy będzie zimno. Pełnia. Tymczasem już w następnej scenie ojciec siedzi w podkoszulku. Na dworze huczy wiatr. „Szszsz”. Nikt nawet nie włączy radia, żeby jakoś oswoić to miejsce. Siedzą w tym mrozie i milczą.

Ojciec chce się napić wódki, starszy syn się broni, jest konflikt, jest nawet trochę dramatycznie. Jakby coś się stało, to, tłumaczy stary, „nikt nas tu nie znajdzie”. Niepotrzebnie, przecież już wiemy, że są tam sami, zupełnie sami. (Wiadomo więc, że ktoś musi przyjść). Stary nie ma do chłopaków ręki, jego świat jest prostszy, oni są inni, delikatni, z miasta. Zaraz, zaraz, może tylko tak niewinnie wyglądają, bo później jeden z nich czyta w łóżku książkę, przykryty niedbale jakimś kocykiem. W tym pokoju nie ma pieca, nie ma kaloryfera, nie ma nawet elektrycznego słoneczka. Ale zuch! Jaki zahartowany! Ja bym tam siedział w kurtce z szalikiem na nosie i czapce na oczach. I chyba bym nie czytał, tylko od razu próbował zasnąć. „Szszsz”, podmuchy wściekle walą w ścianę. 

Rano. Chłopak wstaje i spokojnie paraduje po domu w kalesonach. Nie ma nawet czerwonego nosa. Może wiało w studiu dźwiękowym, bo w niemal każdej scenie słyszę już „szszsz”, nawet kiedy z nieba płatki lecą tak całkiem sennie, wirują sobie powoli, każdy w inną stronę. Wiatr z muzycznego pliku. „Szszsz” natrętnie przypomina: jesteśmy sami, jest trochę strasznie, za każdym drzewem siedzi niedźwiedź. Zresztą zwierząt tu w ogóle nie ma, przez cały film przelatuje jeden kruk. W końcu pojawia się człowiek, na którego czekamy. Czarniawy, wytatuowany Konrad. Półprzytomny z wyczerpania. W plecaku ma broń. Jest cały pokrwawiony, przyszedł z góry, a szlaki są przecież zamknięte. Coś tam się komplikuje, radiostacja nie działa. Oczywiście żeby to wszystko miało sens, twardy ojciec musi zostawić swoich miękkich synów z zamarzniętym bandziorem, który zbójecko pochrapuje pod cienkim kocem.

Nie chcę tak iść przez cały film, to trochę męczące, ale jak się jest w górach, to nie ma wyboru. Można usiąść i zamarznąć. No więc idzie ojciec przez las, po śladach Konrada, jest krew, jest lusterko samochodowe i rozbity bus w wąwozie. A w nim pogranicznik z dziurą w głowie i kotłowanina ciał o urodzie kaukaskiej. Auto się skądś stoczyło, ale skąd, przecież ojciec szedł przez las. Bus jechał przez las? Dobra, może ta droga jest, niech już wszystkiego nie pokazują. Grunt, że w tym wąwozie, w którymś ujęciu też słyszę „szszsz”.

„Na granicy”, reż. Wojciech Kasperski. Polska, 2016„Na granicy”, reż. Wojciech Kasperski. Polska, 2016Konrad się budzi i od razu jest zły, bardzo zły. Błyska wilczo oczami. Jest duży, silny i agresywny. A chłopcy są jakby z innego gatunku – delikatni i szczupli. Chłopcy mogą walczyć z chłopcami, zresztą ciągle się poszturchują jak koziołki. Z mężczyzną nie mają szans, a konfrontacja wisi w powietrzu. Nie wiem czemu, ale natrętnie przypomina mi się widziany przed laty film „Lawina”, w którym z tytułowym żywiołem wpada do jakiegoś domu złoczyńca i terroryzuje uwięzioną tam rodzinę. Złego gra David Hasselhoff, który jest wybitnie niestraszny. Ma oczy jak niebieskie guziczki. Gdzie mu do Konrada, który nawet zupę potrafi jeść strasznie. Ale niestety napięcie skacze jak pijany zając, wywoływane głównie przez „szszsz” i wrzaski.

I nagle zjawia się dowódca pograniczników Lechu. Lechu to przyjaciel ojca, Lechu nie da zrobić chłopcom krzywdy, Lechu to rubaszna opatrzność. Lechu zna Konrada i go nie lubi. Mówi do niego tak: „Ty kurwa kundlu pierdolony ty”. W ogóle wnosi nową jakość w dialogi: „Kurwa mać! Ja pierdolę. Kuuurwa”. No więc Lechu, który jest, jak każdy widzi, raczej poczciwy, nagle zmienia front. Bo okazuje się, że też ma coś za uszami. No i proponuje, po bardzo krótkiej chwili namysłu, żeby spalić busa z uchodźcami i pogranicznikiem. Zatrzeć ślady. Żeby się nie wydało, że jego człowiek pomagał w przemycie ludzi. Stop.

Reżyser mówi, że to kino gatunkowe. To znaczy, że świat jest może trochę uproszczony, schematyczny, chodzi o jakieś archetypy: Ojciec, Syn. Inicjacja. Uniwersalne prawdy. Czemu służy ta wolta Lecha? Przecież to jest jawny nonsens. Na czym tu się oprzeć, jak nie na takim Lechu? W wywiadzie dla „Dwutygodnika” reżyser mówił, że podczas realizacji filmu nawet wózkarz mógł mieć uwagi. Gdzie był wózkarz, kiedy nagrywano tę scenę? Czy Lechu nie mógł po prostu zginąć w szamotaninie? Bo przecież musi zginąć. Konrad miota się po pokoju, wrzeszczy jak sam diabeł i śpiewa. Gdzieś tam jeszcze pojawia się próba nadania mu głębi. Konrad cedzi o „narodzie zawistnych skurwieli” i że „człowiek, człowiekowi wilkiem”. Na sam koniec taki numer, że zabijają go chłopcy. Młodszy rzuca w niego lampą naftową. Magicznym zrządzeniem losu zapala się tylko Zły, a nie cała ta przedziwna chałupa.

Może „Lampa naftowa z Na granicy” to nowy „Pies z Białej wstążki”. Ale tych lamp jest tu całkiem sporo. Jak można uwierzyć w tę historię, skoro nie można uwierzyć w tę rzeczywistość? Każda z tych rzeczy uwiera jak osobny kamyk w bucie. Z jednym można iść, ale z taką masą? I to po górach? Reżyser mówił, że traktował ekipę filmową jak swoje stado. Nieuchronnie kojarzy mi się to z nieudanym bieszczadzkim serialem „Wataha”: ta sama fascynacja światem twardych bieszczadników i trochę dziecinne wilcze skojarzenia. „Ojciec zabiera synów z miasta, wywozi ich w góry, izoluje od świata i po kilku dniach sprowadza w dół odmienionymi. Udało mu się wprowadzić ich we własny świat – męski, nieczuły, pełen przemocy” – mówi reżyser. Schodzą we trójkę, zmaltretowani i zgnębieni. A ojciec uśmiecha się z satysfakcją. „Udało mu się wprowadzić ich we własny świat”. Dlaczego wózkarz nie zaprotestował?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.