Duńczycy nie czują kompleksów
Comrade Foot / CC BY-SA 2.0

30 minut czytania

/ Literatura

Duńczycy nie czują kompleksów

Rozmowa z Bogusławą Sochańską

Pracuję nad kilkoma książkami równocześnie, tu Andersen, tam poezja współczesna, tam znów książki dla dzieci – jeśli natknę się na taką, która mnie zachwyci. Leżą w komputerze i dojrzewają. Mam w sobie wielką zachłanność na przekładową pracę

Jeszcze 8 minut czytania

ADAM PLUSZKA: Napisałaś sporo artykułów o Hansie Christianie Andersenie. To dawna fascynacja?
BOGUSŁAWA SOCHAŃSKA
: I tak, i nie. Nie byłam zakochana w Andersenie jako dziecko ani później – do czasu, gdy na dobre zaczęłam pracować nad tłumaczeniem baśni i opowieści. Dopiero wtedy odkryłam, jaki to niezwykły pisarz, jak bardzo skrzywdzony tym, że redukuje się go do autora bajek dla dzieci. Bajki dla dzieci, jak wiadomo, mają w literaturze bardzo niepoczesne miejsce. Krótko mówiąc, zaszufladkowano go, przylepiono etykietkę. To samo spotkało zresztą Andersena-człowieka. Jaki był – zadekretowano, przypieczętowano i basta: rozchwiany emocjonalnie, neurotyczny, nieszczęśliwy, snob i salonowiec, odrzucony przez rodaków, aseksualny, homoseksualny, biseksualny i tak dalej. Nieszczęsnego tego wizerunku dopełniają wieczny ból zębów i rzekoma brzydota. I tak, powtarzając tę charakterystykę, różni z doskoku zajmujący się nim „znawcy” stworzyli jednowymiarowy, fałszywy wizerunek człowieka nieszczęsnego.

A był to człowiek niezwykły, ze świeczką takich szukać! Mam nadzieję, że pokazuje to mój wybór z jego „Dzienników”. Choć ze zdumieniem zauważam, że jeśli ktoś raz nasiąknął wspomnianym wizerunkiem Andersena, potrafi i dzienniki czytać jednowymiarowo, to znaczy znajdować w nich tylko i wyłącznie potwierdzenie wyobrażeń o nim przyswojonych wcześniej – czy to podczas lektury tekstów Jarosława Iwaszkiewicza, czy autorki wstępu do wydania „szancerowskiego” Anny Milskiej, czy biografii Jackie Wullschlager, czy też rozlicznych artykułów w prasie. To niebywałe, jak bardzo jesteśmy skłonni ulegać efektownie i dobitnie sformułowanym opiniom – osiadają w nas na amen!

Może dlatego, że te kłamliwe są bardziej atrakcyjne.
Te opinie niekoniecznie są do końca kłamliwe, to znaczy jedne są, inne nie, ale podaje się je wybiórczo i w kółko powtarza, tworząc w ten sposób jednostronny i w efekcie nieprawdziwy wizerunek Andersena. Jeśli się pisze, że był bywalcem królewskich salonów i z upodobaniem czytał tam swoje baśnie, i wyciąga się z tego wniosek, że był snobem, to dla porządku należałoby też dodać, że czytywał baśnie również robotnikom, szwaczkom, chłopom, stajennym, dojarkom i innym służącym. Jeśli tak bardzo się podkreśla, i to przeważnie z nutą kpiny, że dobijał i irytował go wciąż powracający ból zębów, to wypadałoby też zauważyć, że w tych okolicznościach aż dziw, że te wieczne problemy nie były w stanie zabić w nim zachwytu nad światem, który jak na dłoni widać wszędzie, w baśniach i w dziennikach – tylko trzeba najpierw jedne i drugie porządnie przeczytać! Słyszy się też, że był samotny i nieszczęśliwy. Zapytałabym najpierw, co rozumiemy pod tymi pojęciami. Andersen jak każdy człowiek odczuwał czasem samotność i czuł się czasem nieszczęśliwy – i tyle.

A jaki był?
Żył otoczony przyjaciółmi, powiedziałabym nawet, że w uścisku przyjaciół. Był pożądanym towarzyszem spotkań, zabiegano o niego na długo, zanim zdobył sławę, niemal każdego dnia jadał proszone obiady u licznych przyjaciół i znajomych. Lubił to, lubił brylować, żartować, bawić się. Gdy miał dwa zaproszenia na obiad tego samego dnia, martwił się, komu odmówić. Przy najlepszej woli nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że zabiegano by tak o jego towarzystwo, gdyby był człowiekiem zgorzkniałym i nieszczęśliwym, jakim się chce dzisiaj go widzieć. Z licznych źródeł wiadomo, i dowodzą tego także baśnie i opowieści, że miał poczucie humoru, choć bywał też drażliwy. Collinowie, rodzina, w którą wrósł i o której tyle złego napisano, jawi się w dziennikach właśnie jako jego rodzina – ze wszystkim, co z rodzinnymi relacjami często się łączy, a więc z mniejszymi czy większymi napięciami.

Tekst jest fragmentem wywiadu z Bogusławą Sochańską, który ukaże się wkrótce w książce Adama Pluszki, gromadzącej rozmowy z tłumaczami. Książka wyjdzie nakładem wydawnictwa słowo/obraz terytoria jako trzeci tom serii magazynu dwutygodnik.com. Współwydawcą jest Instytut Kultury Miejskiej w Gdańsku.

Co z jego seksualnością?
Chyba szkoda na to miejsca. Kto ciekaw, niech zajrzy do „Dzienników” i sam się przekona, jak Andersen reagował na kobiety, wtedy zweryfikuje wszystkie rewelacje o homoseksualizmie czy aseksualizmie. I przy okazji zobaczy, jakie męki przechodzi człowiek nadwrażliwy i głęboko etyczny, a do tego na serio traktujący zakazy wypływające z religii. To poruszające i wcale nieśmieszne – a często obśmiewane.

Czy Andersen to najwybitniejszy duński autor, czy po prostu twój ulubiony?
To zdecydowanie najwybitniejszy duński autor i jeden z najwybitniejszych pisarzy w historii literatury w ogóle. Pokaż mi drugiego takiego jak on: tłumaczonego na ponad 150 języków, potrafiącego pisać tak, że czytają go i rozumieją – choć w różnych wymiarach – dzieci i dorośli, intelektualiści i ludzie niewykształceni, i to we wszystkich kręgach kulturowych! Mimo to twórczość Andersena jest wciąż niedoceniana przez literaturoznawców na całym świecie – poza Skandynawią, rzecz jasna – i nadal klasyfikowana jako twórczość dla dzieci, choć przecież, mimo kiepskich w większości dawniejszych tłumaczeń, potrafiło ją rozpoznać tylu wielkich pisarzy, artystów, naukowców, żeby wymienić tylko pierwszych, którzy przychodzą mi na myśl: van Gogh, Strawiński, Tomasz Mann, Einstein, Andy Warhol.

Znalazłem opracowaną przez UNESCO Index Translationum pierwszą dziesiątkę najczęściej tłumaczonych autorów. Andersen jest na ósmym miejscu, za Agathą Christie, Julesem Verne’em, Shakespeare’em, Leninem czy Danielle Steel, ale przed Stephenem Kingiem i braćmi Grimm.
Rozumiem, że te dane dotyczą zsumowanej ilości tłumaczeń poszczególnych utworów danego autora, i to w ostatnich latach. Inne badanie wykazuje, że po Biblii na największą liczbę języków przetłumaczono właśnie baśnie Andersena. Jeśli mimo to wciąż pojawia się tyle nowych przekładów na te same języki, to potwierdza to tylko moją tezę. Bo nowych przekładów tych samych tytułów Steel czy Lenina pewnie nie będzie. No dobrze, co do Lenina, nie byłabym taka pewna, świat wariuje, nie wiadomo już, czego jeszcze można się spodziewać.

Bogusława Sochańska

Filolożka duńska, tłumaczka, eseistka, badaczka twórczości H.Ch. Andersena. W latach 1980–1995 wykładowczyni (m.in. historii literatury duńskiej i translatologii) w Katedrze Skandynawistyki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, 1995–1999 radczyni kulturalna Ambasady RP w Kopenhadze, od 1999 dyrektorka Duńskiego Instytutu Kultury w Polsce. Autorka pierwszego przekładu bezpośrednio z języka duńskiego wszystkich „Baśni i opowieści” Andersena (t. 1–3) oraz wyboru z dzienników pisarza (2014). Tłumaczyła ponadto Janinę Katz, Knuda Romera, Mikkela Birkegaarda, Susanne Brøgger, Astrid Saalbach, Stiga Dalagera, Yahyi Hassana i Pieta Heina. Tłumaczenia (m.in. wierszy Inger Christensen, Marianne Larsen, Petera Laugesena, Henrika Nordbrandta) i eseje jej autorstwa poświęcone literaturze duńskiej były publikowane w „Literaturze”, „Pograniczach”, „Odrze”, „Znaku”, „Gazecie Wyborczej”, „Res Publice Nowej”, „Polonistyce”, „Przekładańcu”, „Wychowaniu w Przedszkolu”, „Między nami polonistami”. Tłumaczy też chętnie literaturę dla dzieci. W 2007 roku uhonorowana duńską Nagrodą im. Hansa Christiana Andersena za przekład baśni i opowieści, w 2014 Duńską Nagrodą dla Tłumacza Literackiego. W 2015 nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia za „Dzienniki 1825–1875” Andersena.

Jaka jest ta inna twórczość Andersena?
Ta miała znacznie mniej tłumaczeń. Jest autorem sześciu powieści, z których pierwsza przyniosła mu sławę europejską, jeszcze zanim zasłynął jako autor baśni. Powodzeniem cieszyły się też opisy podróży, wydał pięć takich książek, był znakomitym reportażystą, widać to zresztą także w dziennikach. Napisał też 31 sztuk scenicznych, za jego życia niektóre cieszyły się dużym powodzeniem, notabene kilka z nich to wodewile. Liczba ta obejmuje również libretta operowe. Kilka sztuk to tłumaczenia, raczej przeróbki niż przekłady sztuk obcych. Andersen napisał też mnóstwo wierszy, większość nie jest dla dzisiejszego czytelnika szczególnie atrakcyjna, ale przesłanie, prostota i wdzięk niektórych sprawiły, że najważniejsi duńscy kompozytorzy tworzyli do nich muzykę i należą one do kanonu pieśni śpiewanych przez Duńczyków, a jest to naród śpiewający. Na przykład słynna „Ich liebe dich” Griega to też pieśń do wiersza Andersena, tyle że przeszła do historii muzyki w niemieckim przekładzie. Do niemieckich przekładów wierszy Andersena pisał też muzykę Robert Schumann.

Do czasu twoich przekładów znaliśmy Andersena głównie przez język niemiecki.
W 2005 roku ukazał się wybór dwudziestu dziewięciu najbardziej znanych baśni, ilustrowany, dla dzieci, ale wtedy kończyłam już pracę nad tłumaczeniem pozostałych baśni i opowieści, które rok później ukazały się w wydaniu trzytomowym, z komentarzem, ozdobionym wycinankami, z których także za życia słynął Andersen.

Wiele straciły jego baśnie?
Cóż, każdy przekład niebezpośredni z natury rzeczy skazany jest na deformacje, będące prostą konsekwencją tego, że rodzi się on na warunkach języka, z którego powstaje, i do tego uwarunkowany jest kompetencją autora przekładu na ten język. Tłumacz dziedziczy błędy i interpretacje pierwszego tłumacza, ale najważniejsze straty w przypadku Andersena – czyli zubożenie jego języka, zbliżenie go do standardowego języka literackiego i nieodczytanie jego specyficznego humoru i, przede wszystkim, ironii – spowodowane były także dążeniem tłumaczy, a może i redaktorów, do przykrojenia tekstów do tego, co uważano za stosowne dla dziecka.

A co jest stosowne dla dziecka?
Zaczekaj. Niektórzy tłumacze, jak Cecylia Niewiadomska, której tłumaczenia ukształtowały wyobrażenie kilku pokoleń o baśniach Andersena, ostro ingerowali w tekst i przerabiali je na bajeczki dla dzieci. Stefania Beylin, autorka tak zwanego tłumaczenia iwaszkiewiczowskiego, największa w XX wieku polska tłumaczka Andersena (Iwaszkiewicz przetłumaczył tylko sześć spośród stu pięćdziesięciu pięciu utworów, ale wziął na siebie odpowiedzialność redaktora pełnego wydania z 1956 roku), miała na początku ambicję przyswojenia polszczyźnie Andersena prawdziwego. Widać tę próbę w sześciotomowym wydaniu z 1931 roku, ale tłumaczyła z niemieckiego i nie uchronił jej przed błędami skandynawista Stanisław Sawicki, z którym współpracowała, lecz który najwyraźniej niewystarczająco dobrze znał duński.

fot. Weronika Sochańskafot. Weronika SochańskaUgrzeczniano?
„Poprawiano” dyskretnie teksty tak, by mogły pełnić funkcję, którą przypisano literaturze dla dzieci – funkcję wychowawczą, według przyjętego dawniej katalogu zasad. A więc przede wszystkim wyciszano krytykę dorosłego, zresztą adresowaną wcale nie do dzieci, tylko do dorosłych. Jej nośnikiem była ironia, trudna do odczytania przez dziecko, no i w ogóle niełatwa do odczytania, nie wykluczam, że część tych treści znikła nie z powodu manipulacji tłumaczy, tylko przez ich niekompetencję. Wyciszano też treści dotyczące erotyki (na przykład w „Śniegowym bałwanie” czy „Motylu”), choć tych nie było dużo, i nadmierną, jak zapewne oceniano, swobodę i swadę autora. Wyciszano dynamikę narracji, uładzano niesfornego, a nawet sporadycznie frywolnego Andersena, czasem nieznacznie, a czasem drastycznie korygowano jego specyficzny styl, który w zamierzeniu miał naśladować styl opowieści ustnej. A – jak sądzę – uważano, że dzieci należy uczyć posługiwania się językiem „ładnym”, literackim. Straciły na tym dialogi, w które ingerowano najbardziej, z żywych, naturalnych i psychologicznie prawdziwych stały się sztywne, płaskie, poprawne.

Straty były więc duże i dotyczą przede wszystkim adresu do czytelnika dorosłego – bo Andersen na różnych planach adresował te utwory zarazem do dzieci (zresztą nie wszystkie) i do dorosłego – na tym między innymi polega jego niezwykłość. Przekład kanoniczny w ograniczonym stopniu oddaje urodę i specyfikę języka Andersena, ironię, aluzyjność, humor, wreszcie przesłanie – to cała paleta spraw. Ale dzieci przecież też na tym tracą, a już z pewnością najwięcej na tym, że urealniano oceniane zapewne jako nazbyt odlotowe pomysły pisarza, jak w przypadku „miedzianego zamku” z „Krzesiwa”. W wydaniu poprawionym (1956) Stefania Beylin pisała o „krytym miedzią pałacu”, ale, co ciekawe, w 1931 roku pisała o „miedzianym pałacu”. Czy później zadziałała autocenzura, czy też cenzura redaktora wydania, Jarosława Iwaszkiewicza – nie wiemy. Andersen znał jednak, i wykpiwał, to myślenie: „Coś takiego wmawiać dziecku! Ta głupia fantazja!” – to słowa negatywnego (dorosłego!) bohatera baśni „Kwiaty małej Idy”. Jednak najwięcej strat poniósł niewątpliwie czytelnik dorosły – i zniknął z pola widzenia literaturoznawców jako jeden z adresatów baśni. Stało się tak zresztą nie tylko w Polsce.

Można to jakoś porównać do ugładzanych baśni braci Grimm? To, że w wersji dla młodszych siostra Kopciuszka wcale nie przycinała sobie pięty.
Nie, to nie drastycznością różnią się baśnie oryginalne Andersena – no i mój przekład – od przekładów poprzednich, choć spotkałam się z takimi opiniami a priori, niepotwierdzonymi lekturą. Mój przekład różni się od „iwaszkiewiczowskiego” przede wszystkim klimatem języka: dynamiką dialogów, narracją bliższą narracji języka mówionego, co było intencją autora, zakresem oddania humoru i ironii, niezwykle ważnych wyróżników prozy Andersena, poetyckością języka tam, gdzie jest poetycki, stopniem oddania różnych typowych dla autora środków jak rytm, aluzyjność, gry słów, zabawy z językiem (na przykład rymy, wyrazy i zwroty dźwiękonaśladowcze). Oczywiście, nie w stu procentach udało mi się znaleźć odpowiedni wyraz dla wszystkich tych rzeczy, czasem jest to po prostu niemożliwe, sporadycznie więc tworzyłam w duchu autora, żeby kompensować straty, te nieuniknione, sposobem wyrażania charakterystycznym dla Andersena, takim, jakim mógłby się posłużyć, gdyby jego język dawał mu takie możliwości; nie ma tego jednak wiele.

Większość spośród wspomnianych cech narracji Andersen wypracował z myślą o czytelniku dorosłym. Ich brak czy niedobór (poza dodatkowymi zabiegami tłumaczy) sprawił, że to, co z oryginalnego dzieła pozostało, jawiło się jako tekst adresowany do dziecka, czyli historia, anegdota. Już jednak samo to to prawdziwe skarby, dzieło więc przetrwało i ma swoje miejsce w historii literatury – tyle że nie na tej co trzeba półce.

„Baśnie i opowieści” mają jakieś 1560 stron. Jak ci się w ogóle udało namówić wydawcę na takie przedsięwzięcie?
Mój wydawca jest wydawcą niezwykłym, nie musiałam go namawiać. Poznałam go po trzech latach poszukiwań, gdy – z wyjątkiem Beaty Stasińskiej, która wyraziła gotowość wydania wyboru, co mnie jednak nie satysfakcjonowało – wszyscy, do których się zwracałam, odmawiali. Wiadomo – mieliśmy przecież „najlepszy przekład baśni Andersena na język obcy”, jak ktoś kiedyś napisał. Zaczęłam więc sporządzać analizy porównawcze wybranych baśni, zdanie po zdaniu, wykazując kilkanaście różnych typów błędów i przeinaczeń występujących w tym przekładzie. Przedstawiłam je Bronisławowi Kledzikowi, szefowi wydawnictwa Media Rodzina, który jednak od razu stwierdził, że nie musi ich studiować, bo minęło ponad pięćdziesiąt lat i najwyższy czas na nowy przekład. To jest wydawca! Zresztą za „Baśniami i opowieściami” Andersena poszły baśnie braci Grimm (Eliza Pieciul-Karmińska), „Pinokio” (Jarosław Mikołajewski), „Wyspa skarbów”, „Księga dżungli” (obie Andrzej Polkowski).

Czym dla ciebie w ogóle jest baśń? Jaką odgrywa rolę?
O, to wielkie pytanie. Bo baśnie w ogóle to jedno, a baśnie Andersena to drugie. Nie jestem ekspertką od baśni ludowych, tych występujących w przekazie ustnym wszystkich pewnie kultur. Choć mają wiele uroku niesamowitości, baśniowości i często są diagnozami w pigułce różnych problemów życiowych, to pokazują życie w sposób czarno-biały, schematyczny i uproszczony, są swoistym wyrazem tak zwanej mądrości ludowej i ich przesłania wydają mi się czasem trochę zbyt proste (na przykład macocha z definicji nienawidzi swoich pasierbów, ergo: kochaj matkę, póki ją masz). Tymczasem baśnie Andersena to utwory literackie, po pierwsze komponowane z całą świadomością dbałości o warsztat i – po drugie – niosące przesłanie autora, jego wizję świata, zniuansowaną psychologicznie prawdę o człowieku złożonym, niejednowymiarowym. Oraz – co ważne dla mnie osobiście – mądre, bo mimo wszystkich ułomności życia, tchną optymistycznym przesłaniem o życiu właśnie, tu i teraz i po śmierci.

Tylko kilka procent spośród wszystkich baśni i opowieści Andersena to przeróbki baśni ludowych – kilka procent! – i są to świadome przeróbki, a właściwie utwory na kanwie baśni ludowych, a nie tak jak u Grimmów spisane i tylko podrasowane baśnie ludowe.

Czasem zarzuca się Andersenowi nadmierny pesymizm. I natychmiast wymienia się „Dziewczynkę z zapałkami” czy „Dzielnego cynowego żołnierzyka”.
No właśnie, to kolejny efekt przyporządkowania baśni i opowieści Andersena odbiorcom dziecięcym rozumianym jako istoty, które należy chronić przed bolesną prawdą o życiu. „Dziewczynka z zapałkami” z oczywistych względów niezwykle silnie przemawia do emocji i dlatego osiada w pamięci. Wielu czytelników właśnie to opowiadanie kojarzy z Andersenem. Ale to nie jakiś wydumany pesymizm Andersena był przyczyną takiego, a nie innego zakończenia. W XIX wieku połowa dzieci w Europie nie dożywała piątego roku życia – czy to mogło pozostać poza optyką poważnego pisarza? A Andersen, powtórzę jeszcze raz, nie pisał bajeczek służących usypianiu dzieci, pisał poważną, egzystencjalną literaturę osadzoną na jasno określonym filozoficznym gruncie. „Dziewczynka z zapałkami” to nie tylko historia o nędzy jednych i obojętności innych, to także przesłanie o szczęśliwym życiu po śmierci – powiem prowokacyjnie, że dla mnie ma wymowę optymistyczną! Śmierć, wiadomo, musi nadejść, a jeśli się jej boimy, to poczytajmy baśnie i opowieści Andersena, na pewno znajdziemy w nich wsparcie. Andersen nie straszy piekłem i karą za grzechy, przeciwnie, pokazuje pełną prawdę o życiu, a ludzi i rzeczywistość takimi, jakimi są: piękne, dobre, mądre, głupie, okrutne, złe. Ja widzę w jego wizji świata przewagę piękna i dobra. Człowiek ma w niej potencjał miłości i wolną wolę do czynienia dobra, ale jest tylko człowiekiem, więc często ulega słabościom, czasem czyni zło. Mimo to nawet po śmierci ma szansę na przejście na jasną stronę, bo w Andersenowej (i luterańskiej) wizji Boga bardzo ważna jest kategoria łaski. Dlatego śmierć nie jest końcem, śmierć jawi się jako moment przejścia, przemiana, i to na lepsze.

Nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia twój przekład „Dzienników” jest wyborem. Co nie weszło?
Co najmniej połowa z tego, co nie weszło, nie musiało wejść. Dla duńskich badaczy historii społecznej, politycznej i gospodarczej, dla historyków literatury, sztuki, teatru i wszystkich innych wycinków rzeczywistości, „Dzienniki” w całości to skarb. Ale polskiemu czytelnikowi nic nie mówią rozliczne występujące w nich nazwiska skądinąd tuzów duńskiej kultury XIX wieku, wśród których obracał się Andersen. Jeśli więc pomijałam na przykład niektóre zapiski ich dotyczące, ale niewnoszące niczego nowego czy ciekawego na temat samego Andersena czy jego twórczości, to polski czytelnik nic na tym nie traci. 

Czy maleńka Dania jest pod presją kultury większych Szwecji czy Norwegii?
Nie, zdecydowanie nie. Jeśli chodzi o Norwegię, to długo było wręcz odwrotnie, ten kraj od końca XIV wieku do 1815 roku pozostawał w formalnej unii z Danią, a de facto był duńską prowincją, po czym znalazł się pod dominacją szwedzką i pełną niezależność uzyskał dopiero w 1905 roku. Ze względu na to, że przez stulecia językiem pisanym był tam język duński, a elity kształciły się w Danii, to Norwegowie byli pod presją kultury duńskiej. Zaczęli się spod niej emancypować dopiero w drugiej połowie XIX wieku. Sytuacja Norwegów miała wiele podobieństw do sytuacji Litwinów względem Polski. Norwegia liczy dziś tyle samo ludności co Dania, ponad pięć milionów. Trochę inaczej jest w przypadku Szwecji, która wyrwała się z unii z Danią, a faktycznie spod duńskiej dominacji w 1523 roku i gdy wyrosła na potęgę, rujnowała i grabiła ją podobnie jak Polskę. Duńczycy może podskórnie konkurują trochę ze Szwecją, która ma blisko dwa razy więcej ludności; nawiasem mówiąc, uważają, że w przeciwieństwie do nich samych Szwedzi są zniewoleni przez państwo, i lubią trochę z tego żartować. Ale dziś wszyscy Skandynawowie, choć w przeszłości tłukli się tak samo jak inni sąsiedzi, wyróżniają się wybitną umiejętnością współpracy. A Duńczycy nie czują kompleksów wobec nikogo, mają znakomite osiągnięcia w kulturze, nauce, gospodarce i organizacji życia społecznego, a duński film, duński design i duńska architektura to marki w skali światowej.

Jedną z wizytówek Duńczyków na świecie jest Lars von Trier. Czy kiedy w Cannes powiedział, że rozumie Hitlera i że jest nazistą, Duńczycy zareagowali?
Cała ta historia to czysta groteska. Duńczycy nie mieli żadnego problemu ze zrozumieniem, że von Trier nie mówi serio – wspominałam wcześniej o duńskim poczuciu humoru, podszytym ironią, często także autoironią. Tylko nie wiedząc nic o Larsie von Trierze, można poważnie potraktować zdanie: „Potem odkryłem, że tak naprawdę jestem nazistą, ponieważ, jak wiecie, członkowie mojej rodziny byli Niemcami”. A naprawdę było tak, że w 1995 roku na łożu śmierci matka wyznała, że biologicznym ojcem reżysera jest potomek znakomitego rodu kompozytorów i muzyków, którego założycielem był urodzony w 1805 roku w Kopenhadze Johan Peter Emilius Hartmann, jeden z największych kompozytorów duńskiego Złotego Wieku, nawiasem mówiąc, bliski przyjaciel Andersena. Był on Duńczykiem, ale wywodził się z niemieckiej rodziny, więc von Trier w charakterystyczny dla siebie, prowokacyjny sposób powiedział, że jest „nazistą” – utożsamiając Niemców z nazistami – i tylko tyle. Na swoje nieszczęście brnął dalej, mówiąc, że „trochę rozumie Hitlera” – w domyśle: rozumie go dlatego, że „jest Niemcem”. Von Trierowi zabrakło wyczucia, co wolno, a czego nie wolno mówić, żarty skończyły się międzynarodową aferą. A przez duńskie media przewinęła się debata na temat wolności słowa. To wszystko wydarzyło się w 2011 roku, ale o tym, jak było ważne, świadczy fakt, że w maju tego roku (2015) miała w Kopenhadze miejsce premiera spektaklu „Von Trier – persona non grata”, którego twórcy zadają pytania o granice wolności słowa.

Z rozmowy z Katarzyną Tubylewicz wiem, że Szwecja z jednej strony jest jednym z bardziej liberalnych i tolerancyjnych krajów, z drugiej zaś podszyta jest resentymentem i ksenofobią. Jak jest w Danii?
W Danii jest podobnie. Przede wszystkim humanistyczny stosunek do życia jest fundamentem porządku prawnego – regulacje prawne są dla człowieka, nie przeciw człowiekowi, jak to wciąż bywa u nas. Człowiek ma też prawo być inny od większości i państwo musi każdemu, również tym innym, gwarantować te same prawa, które mają pozostali. To jest bezdyskusyjne. Dania jest więc w porównaniu z Polską o niebo bardziej tolerancyjna. Jeśli się czegoś nie toleruje, to nieprzestrzegania prawa, nieodpowiedzialności, bylejakości, bałaganiarstwa, egoizmu, nepotyzmu i tym podobnych cech, które zagrażają dobru społeczeństwa jako całości – społeczeństwa, nie narodu.

W dniach 17–19 marca w Gdańsku odbędzie się organizowany przez Instytut Kultury Miejskiej Festiwal Europejski Poeta Wolności. Do Nagrody, która zostanie wręczona w sobotę wieczorem, zostało nominowanych siedmioro poetów wraz z tłumaczami: Vanni Bianconi (Joanna Wajs), Ana Blandiana (Joanna Kornaś-Warwas), Lidija Dimkovska (Danuta Cirlić-Straszyńska), Yahya Hassan (Bogusława Sochańska), Daniel Jonas (Michał Lipszyc), Anikó Polgár (Anna Górecka), Siergiej Stratanowski (Adam Pomorski).
Pięcioro nominowanych poetów będzie można także spotkać 21 marca w CSW w Warszawie.

A jak jest z imigrantami?
Im więcej jest wśród imigrantów postaw odbiegających od przyjętych zasad i im bardziej manifestują oni swoją inność i niechęć do świata, który wybrali do życia, tym bardziej narastają postawy ksenofobiczne. To zjawisko narasta chyba wszędzie w Europie, ale Dania należy do krajów, w których ksenofobia jest konsekwencją pewnych negatywnych zjawisk społecznych, a nie emanacją niechętnego nastawienia a priori wobec innego.

Istnieje takie przeświadczenie, że w Skandynawii – niezależnie od narodowości – każdy się z każdym dogada. To twierdzenie nie dotyczy Finów. Jest tak?
Norweg, Duńczyk i Szwed dogadają się z pewnością, ale Fin będzie mógł brać udział w konwersacji tylko, jeśli zna szwedzki, a często Finowie go znają. Dogadają się również dlatego, że wszyscy wyrastają z tego samego luterańskiego pnia, więc tak samo myślą o świecie, o społeczeństwie, o miejscu w nim i obowiązkach jednostki. Ale najaktywniejszy w rozmowie i najdowcipniejszy będzie Duńczyk, i chętnie będzie dawał prztyczki Szwedowi i Norwegowi. Jest też wysoce prawdopodobne, że Duńczyk starszy, zwłaszcza mężczyzna, będzie rubaszny. I wypiją razem mnóstwo piwa. Norweg będzie raczej poważny i niespecjalnie wylewny, ale dobrotliwy, podobnie Fin, choć on chyba skupi się głównie na słuchaniu i będzie się sympatycznie uśmiechał. Mówię to wszystko oczywiście żartem, wyciągasz mnie na strasznie niebezpieczne generalizowanie!

Jak patrzę na najsłynniejszych duńskich twórców, to w zasadzie oprócz Andersena szerzej znana jest dwójka – Søren Kierkegaard i Karen Blixen.
Tak właśnie jest. W Polsce znana jest ta trójka. Ale w dorobku kultury światowej do XX wieku liczą się Kierkegaard i Andersen. Tyle że ja to widzę jako coś nadzwyczajnego. Tych dwóch gigantów wydał dwumilionowy wówczas naród!

Yahya Hassan WierszeYahya Hassan, „Wiersze”.
Przeł. Bogusława Sochańska, słowo/obraz terytoria (seria Europejski Poeta Wolności),  278 stron, w księgarniach od lutego 2016
Ale nic się ciekawego teraz w duńskiej literaturze nie dzieje?
Jasne, że działy i dzieją się ciekawe rzeczy. Już niedługo usłyszymy o Duńczyku palestyńskiego pochodzenia o nazwisku Yahya Hassan. Dwa lata temu ten osiemnastoletni wówczas poeta zadebiutował sporym tomem „Yahya Hassan. Wiersze”. Podejmuje w nim, najogólniej mówiąc, temat nieudanej integracji islamskich imigrantów, poddaje ostrej krytyce zarówno stosunki panujące w islamskiej rodzinie, jak i działania opiekuńczego państwa duńskiego, bezkompromisowo ujawnia hipokryzję muzułmanów w kontekście religijnym i maluje smutny obraz życia w emigranckim getcie, którego mieszkańcy korzystają z opieki państwa, ba, cynicznie ją wykorzystują, ale nie zezwalają dzieciom na pełną integrację z duńskim społeczeństwem, co skutkuje ich marginalizacją i uwikłaniem w świat przestępczy. Sam poeta tego wszystkiego doświadczył. A, jest jeszcze i przemoc w rodzinie. Tom wywołał w Danii szok, w ciągu dwóch miesięcy sprzedano sto tysięcy egzemplarzy! Ale pobratymcy grozili Hassanowi śmiercią, wskutek czego dostał nawet ochronę policyjną. Poproszona o zgłoszenie kandydata do nagrody Europejski Poeta Wolności, zarekomendowałam Hassana i został nominowany, a nominacja oznacza wydanie tomiku przez wydawnictwo słowo/obraz terytoria.

Jak to jest być tłumaczką z duńskiego, gdy – jeśli dobrze rozumiem – nie ma za wiele do tłumaczenia?
Ja mam tyle do tłumaczenia, że gdy czasem budzę się nad ranem, to zasnąć nie mogę z przerażenia, że nie zdążę tego wszystkiego przetłumaczyć! Mam plan na wiele lat i wierzę, że większość z tego, co zaproponuję wydawcom, ujrzy światło dzienne. Takie jest moje doświadczenie: spośród książek, które tłumaczyłam, tylko kilka u mnie zamówiono, większość to moje pomysły i inicjatywy. I większość z tych, których wydanie sama wychodziłam u wydawców, odniosła mniejszy lub większy sukces, a z tych kilku, które u mnie zamówiono, dwie nie ukazały się w ogóle, a o dwóch świat nie słyszał, choć jedna z nich była wręcz wybitna! Nie boję się inwestować czasu w pracę nad czymś, co nie zostało zamówione, lubię robić to, co mnie fascynuje, co uważam za ważne. Pierwszą prozę Janiny Katz przetłumaczyłam w całości, drugą powieść w trzech czwartych, nim znalazłam wydawcę, i trwało to siedem lat! Wybór prawie stu jej wierszy z jedenastu tomików robiłam przez kilka lat i kolejnych siedem lat minęło, nim znalazłam wydawcę! Pracuję nad kilkoma książkami równocześnie, tu Andersen, tam poezja współczesna, tam znów książki dla dzieci – jeśli natknę się na taką, która mnie zachwyci albo wyda mi się ważna. Leżą w komputerze i dojrzewają. Mam w sobie wielką zachłanność na pracę i potwierdzoną doświadczeniem wiarę, że się opłaca, że miłość oddana książce wraca do tłumacza – i mam cierpliwość.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności, który odbędzie się w dniach 17–19 marca 2016.




Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.