Otaku muszą umrzeć
Danny Choo/ CC BY-SA 2.0

13 minut czytania

/ Obyczaje

Otaku muszą umrzeć

Michał R. Wiśniewski

Otaku – hardcorowi pożeracze popkultury, technologiczni fetyszyści, nowe plemię, które odcisnęło ślad w kulturze. Szykując się na nadejście rzeczywistości wirtualnej, warto zobaczyć, kto w niej mieszka od lat

Jeszcze 3 minuty czytania

Popkultura jest zwierciadłem swoich czasów. Nie inaczej jest w Japonii: „Godzilla” zrodziła się przecież z atomowej traumy, w filmach Hayao Miyazakiego („Ruchomy Zamek Hauru”) wciąż powraca wojna, na dziełach Mamoru Oshii („Patlabor”, „Ghost in the Shell”) odcisnęły się protesty studenckie z lat 70. Kiedy niemal dekadę temu rozmawiałem z Yoshiki Sakurai ze studia Production I.G. – głównie o serialu „Ghost in the Shell Stand Alone Complex” i sztucznej inteligencji – zadałem mu pytanie o to, co w przyszłości będzie miało największy wpływ na anime. Sakurai sądził, że będzie to subkultura otaku, a szczególnie jej negatywne przejawy, takie jak rosnąca populacja NEET (Not currently engaged in Employment, Education or Training) – młodych ludzi, którzy się nie uczą ani nie pracują, siedzą za to w domach i zbierają figurki, oglądają anime i surfują po sieci. Niektórzy spośród nich (zwani hikikomori) zupełnie wycofują się z kontaktów ze społeczeństwem, spędzając całe lata zamknięci w swoich pokojach. „Myślę, że nowe pokolenie twórców zajmie się właśnie tym zjawiskiem” – przewidywał Sakurai.

Czas pokazał, że miał rację. Japońscy twórcy chętnie sięgają po motywy, postacie czy całe fabuły związane z wycofanymi społecznie osobnikami. Robią to zarówno na poważnie, jak ironicznie, czasem bez wyraźnie postawionej granicy. Tak jak w komiksie „Witajcie w N.H.K.” (wyd. Waneko), którego bohater wpada w paranoję i uważa, że za stworzenie zjawiska hikikomori odpowiada publiczna telewizja N.H.K.

Cudowny świat siły nabywczej

Co to są otaku? To takie japońskie nerdy, ale z pewnymi różnicami. Skąd się wzięli? Jak zwykle, z potrzeby eskapizmu. Tak jak amerykańskie kujony uciekały z nieprzyjaznych liceów w świat „Star Treka” i gier RPG, tak młodzi Japończycy wyrywali się ze sztywnych ram surowego społeczeństwa, odnajdując sens życia w kompulsywnym oglądaniu anime, graniu na automatach albo śledzeniu pociągów.

Słowem otaku zaczęto określać hardcorowych fanów różnych przejawów popkultury na początku lat 80. Po pewnym czasie subkultura zyskała samoświadomość, na co miało wpływ kilka czynników: z jednej strony globalnych – jak ogólnoświatowy sukces „Gwiezdnych wojen”, z drugiej – lokalnych i ekonomicznych – otaku to dzieci kapitalizmu. Nadęta bańka japońskiej gospodarki stworzyła zupełnie nowe nisze i sposoby na wydawanie jenów. Społeczeństwo, które spędziło poprzednie dekady na wychodzeniu z powojennej biedy, zaopatrując się w lodówki, telewizory czy klimatyzatory, weszło płynnie w epokę elektroniki rozrywkowej. Rynek zalały magnetowidy, konsole do gier i komputery osobiste. Za technologią poszła kultura. W dziełach tworzonych bezpośrednio na rynek wideo (OAV) można było pozwolić sobie na więcej niż w grzecznym kinowym i telewizyjnym mainstreamie. Technologia i siła nabywcza przyniosły wolność artystyczną. Lata 80. uważa się za złoty wiek anime. Zmienił się też model odbioru popkultury. Kaseta VHS czy laserdisc pozwalały na intymne relacje z dziełem, które bez wychodzenia z pokoju można było oglądać wielokrotnie, śledząc obsesyjnie szczegóły.

W latach 90., kiedy japońska popkultura rozpoczęła tryumfalny podbój Zachodu, zjawiskiem zainteresowali się amerykańscy fani. W ich slangu otaku oznaczało po prostu fana mangianime. W takiej formie trafiło też do Polski, pozbawione pejoratywnego wydźwięku, jakie miało w Japonii, gdzie z otaku wiązał się stygmat osoby wycofanej społecznie czy psychopatycznej. Gdy w 1989 zatrzymano Tsutomu Miyazakiego, seryjnego mordercę dziewczynek, w jego mieszkaniu znaleziono tysiące kaset VHS z pornografią, horrorami i anime. Prasa nazwała go „otaku-mordercą”.

Planeta otaku

Jak z nieprzyjaznym nastawieniem społeczeństwa radzili sobie otaku? „Piosenką i humorem”. Założyciele Studia Gainax wywodzili się ze środowiska fanowskiego i zaczynali od amatorskich filmów w stylu „Godzilli” czy słynnej animacji promującej konwent Daicon IV w rytm piosenki „Time” Electric Light Orchestra. W 1991 Gainax zrealizowało „Otaku no video” („Wideo otaków”). Był to fikcyjny dokument przedstawiający wywiady z otaku (granymi przez pracowników studia) połączony z filmem animowanym opowiadającym o subkulturze w latach 80. Mieszała się tu autoironia, nostalgia i pokaz pozytywnej energii środowiska. W finałowej scenie animacji grupa otaku spotyka się po latach w zatopionych ruinach Tokio i odlatuje wielkim robotem na poszukiwania planety Otaku w ostatecznym akcie eskapizmu.


Ucieczka do innego świata stała się częstym motywem produkcji, których bohaterami są otakuhikikomori. Co ciekawe, takim innym światem dla zachodnich fanów jest sama Japonia z animowanych fantazji – kraj, w którym na białego wielbiciela kreskówek czeka kariera i powodzenie u dziewcząt (traktował o tym komiks sieciowy „Megatokyo”). Czy będzie to magiczna kraina z innego wymiaru, czy rzeczywistość wirtualna, wszystko jest lepsze od realu.

Ten ostatni jest czasem – jak w „Avalonie” Mamoru Oshii – tylko jedną z warstw gry komputerowej, levelem do zaliczenia. To przeciwieństwo mitu „Matrixa”, w którym świat wirtualny stanowi więzienie. Jedna z nowelek animowanej antologii „Animatrix”, uzupełniającej trylogię Wachowskich, opowiada o nastolatku, który popełnia samobójstwo, żeby wyjść z Matrixa. Śmierć często okazuje się bramą do innego świata, w którym na hikikomori czeka druga szansa. Motyw używany był tak często, że doczekał się parodii w serii ilustrowanych powieści i anime „KonoSuba: God's Blessing on This Wonderful World!” (dostępnej w serwisie Crunchyroll). Ich bohaterem jest Kazuma, nastoletni otaku, który ginie w wypadku, ratując szkolną koleżankę (japońskie ciężarówki, jeśli wierzyć popkulturze, to narzędzia masowej zagłady). Oto śmierć-odkupienie dla osoby, która nie wnosi nic do społeczeństwa. Tak samo umiera bohater powieści „Mushoku Tensei”, hikikomori wyrzucony przez rodzeństwo z domu po tym, jak nie pojawia się na pogrzebie własnych rodziców, i odradzający się, w nagrodę za poświęcenie, jako heros w krainie fantasy. „KonoSuba” dekonstruuje tę fantazję: okazuje się, że śmierć Kazumy była równie bezwartościowa jak jego życie, dziewczyna wcale by nie zginęła, ciężarówka była naprawdę traktorem, a chłopak umarł w wyniku szoku. Mimo to zostaje nagrodzony możliwością odrodzenia się w świecie jak z komputerowej gry RPG.


Sadfrog.jpg

Motyw śmierci jako bramy do lepszego świata pojawia się też w internetowych memach. Anonimowi użytkownicy forów obrazkowych dzielą się smutkiem z powodu niemożliwej do zrealizowania miłości do animowanej postaci, zamieszczając „smutną żabę” z podpisem: „Po co żyć?”. W odpowiedzi otrzymują obrazek przedstawiający szubienicę przerobioną na portal do innego świata. To głupie żarty, ale nie należy ich lekceważyć. Śledząc anonimowe fora, których użytkownicy pozwalają sobie na szczerość, można dostrzec plagę niskiej samooceny. „Smutne żaby”, podobnie jak otaku, są dziećmi kapitalizmu – ale tego gorszego. To ludzie, którzy nie wygrali wyścigu szczurów, ba, są przekonani, że nie mają po co startować, bo i tak nie dadzą rady.

Również na polskich forach można spotkać osoby identyfikujące się jako „przegrywy” czy „spierdoliny”. Zakładają one, że nie staną się „Sebami”, czyli spełnieniem liberalnego minimum sukcesu, na który składają się: związek z ładną dziewczyną, kredyt, etat w korporacji z ZUS-em i LUX MED-em. Wychowanie w narracji neoliberalnej każe im szukać problemu w sobie, nie w antyludzkim systemie.

W rozprawie „Exploring the psychic roots of Hikikomori in Japan” („Badanie psychologicznych korzeni hikikomori w Japonii”) dr Noriko Ohashi zawarła pięć wywiadów z osobami, które wyszły ze stanu hikikomori. W ich historiach powtarza się poczucie niskiej wartości i niemożności sprostania oczekiwaniom społecznym. Jeden z wywiadowanych opisał, że czuł się jak mnich próbujący osiągnąć przebudzenie i odrodzić się w innym świecie. Dr Ohashi dostrzegła w tych opowieściach jungowski archetyp nocnej podróży, w którym bohater trafia do ciemnego i nieprzyjaznego miejsca (np. zostaje pożarty przed morskiego potwora), doświadcza trudności, a potem odradza się, oczyszczony i wzmocniony.

Jedną z bohaterek serialu „Punchline” jest hikikomori, która przestała chodzić do szkoły w konsekwencji długotrwałego prześladowania przez inne uczennice (powracający motyw spożywania posiłków w toalecie). Fantastyczna fabuła serialu pozwala jej wrócić z „nocnego rejsu” – zamknięcia w pokoju i kompulsywnego grania w symulatory maszyn bojowych – i odrodzić się (metaforycznie) za sterami wielkiego robota. Czas spędzony w izolacji służy, jak w historiach dr Ohashi, wyleczeniu ego i wzmocnieniu sił psychicznych.

Kompletnym przeciwieństwem tej przemiany jest historia z mangi „Pun Pun” Inio Asano (w Polsce ukazały się jego „Osiedle promieniste” i „Solanin”). Tytułowy bohater, od dzieciństwa cierpiący na stany lękowe i problemy emocjonalne, przechodzi przez etap hikikimori. Po licznych i dramatycznych perypetiach osiąga coś w rodzaju liberalnego minimum sukcesu, zupełnie wbrew sobie, jakby prawdziwie szczęśliwy czuł się w izolacji. Nie ma jednak na tyle siły, aby od tego uciec.

Happy otaku

Niektórzy rozmówcy dr Ohashi wprost nazywali Japonię i kapitalistyczne społeczeństwo potworem. Komediowy serial „Osomatsu-san” jest współczesną kontynuacją klasycznego anime z lat 60., którego bohaterami są sześcioraczki o nazwisku Matsuno (tytułowy Osomatsu to najstarszy brat). W oryginale byli oni uczniami, dziś zaś, już dorośli, korzystają z radosnej beztroski życia NEET (tak zwraca się do nich matka, zrezygnowana po nieudanej próbie pozbycia się darmozjadów: „Dzień dobry, moje NEET-y” ). Bracia przypominają zachodni archetyp slackera z pokolenia X – dobrowolnego uciekiniera z wyścigu szczurów. W jednym z pierwszych odcinków podejmują próbę stania się pełnoprawnymi członkami społeczeństwa, odpowiadają na ogłoszenie i znajdują zatrudnienie w Czarnej Fabryce, potwornym i surrealistycznym symbolu kapitalistycznej Japonii. Przez jakiś czas tyrają w niej jak roboty, produkując przedziwne klony człowieka w garniturze, aż dociera do nich bezsens wykonywanych czynności i wracają do dawnego życia.


Dziś wiele popkulturowych portretów otaku jest pozytywnych. Zmieniło się bowiem nastawienie mainstreamu, być może dlatego, że współcześnie 40 procent studentów deklaruje się właśnie jako otaku. Rynek jest zadowolony, ktoś musi przecież kupować te wszystkie konsole, figurki, komiksy i blue-raye. Analityk Yohei Harada w książce „Nowa ekonomia otaku” wyróżnił cztery współczesne grupy fanów, zróżnicowane wedle dwóch czynników: czy ukrywają swoje hobby oraz czy są społecznie wycofani. Skryci i wycofani – to zwykle hikikomori. Jawni i wycofani budzą pewną odrazę społeczeństwa, poruszając się po tokijskiej Akihabarze obwieszeni fanowskimi fetyszami. Są wreszcie otaku, którzy „robią to w domu po kryjomu”, na zewnątrz prowadząc „normalne” i udane życie (taki model został sparodiowany w serii „Himouto! Umaru-chan”). Ostatnia grupa, która nie wstydzi się hobby, uważając wręcz, że służy ono umacnianiu więzi społecznych – została pokazana w anime „Nie rozumiem, co mówi mój mąż”. To komedia o perypetiach młodej kobiety, której mąż jest hardcorowym otaku, jednak doskonale sobie radzi w życiu, pacując jako bloger i twórca stron internetowych.

Doskonale sobie radzi również bohater serialu „Gate”. W cywilu otaku, w pracy – żołnierz Japońskich Sił Samoobrony. Tytułowe „wrota” to (znów!) portal do świata fantasy. Ale tym razem żaden smutny hikikomori nie musi umierać. Przez wrota wjeżdżają za to czołgi i transportery JSS, z zamiarem okupacji krainy, a główny bohater okazuje się świetnym ekspertem od elfów i smoków. Rzecz to momentami obrzydliwa i niepokojąca w kontekście powoli budzącego się w Japonii militaryzmu i nacjonalizmu.


Cóż, pochodzę z kraju, w którym nacjonalistyczne nastroje idą w parze z popkulturowymi wygłupami w rodzaju „Smoka” Tomasza Bagińskiego. Oglądając tę uwspółcześnioną wersję krakowskiej legendy, której bohaterem jest polski (dosłownie!) otaku broniący cennych słowiańskich genów przed naszymi odwiecznymi wrogami, mogę jedynie westchnąć, że nie o taką drugą Japonię chyba nam chodziło.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.