Nowożytny elegik

12 minut czytania

/ Literatura

Nowożytny elegik

Maciej Woźniak

Jeżeli warto mówić w przypadku poezji Mariusza Grzebalskiego o jakiejś wierności rzeczywistości, to tylko rzeczywistości całej, razem z językiem i literaturą, oraz żywej, a nie zasuszonej w wygodnych poglądach i ocenach

Jeszcze 3 minuty czytania

„Sztuka to ukrycie napinki sztuki” – zawsze o tym myślałem, czytając powściągliwe i dyskretne wiersze Mariusza Grzebalskiego, a odkąd autor oświadczył w wywiadzie: „bez wątpienia jestem poetą elegijnym”, uznaję skojarzenie z sentencją Owidiusza „Ars est celare artem” [Sztuka polega na ukryciu sztuki] za oficjalne. Powściągliwość i dyskrecja wydają się u Grzebalskiego kwestią nie tyle treściową, co formalną, podstawą jego poetyckiego warsztatu. Z drugiej strony, przynależą nie tylko do tonu czy stylu poety, lecz są jego – ach, zaryzykujmy – przesłaniem do czytelnika. A im bardziej jest to przesłanie niemodne i poczynione „wbrew temu czasowi” (czasowi tabloidowemu, fejsbukowo konfesyjnemu, bez żenady lansiarskiemu), tym ważniejsze i konieczniej potrzebne.

Po trzech pierwszych tomach (debiutował „Negatywem” w 1996 r.) utrwalił się wizerunek Grzebalskiego jako bystrego realisty, poety oddanego prozie życia, liryka wychylonego ku epice wielkomiejskiej codzienności i niepozornym tragediom jej mieszkańców. Piotr Kępiński zauważał, że „wartość tych wierszy tkwi w ujęciach rzeczywistości, w znakomitych «fleszowych» sekwencjach”, doceniał „szorstkie obrazowanie” i w końcu z emfazą komplementował: „Nie znam innego młodego lub średniomłodego autora, który potrafiłby budować równie prawdziwe psychologiczne wizerunki ludzi. Nie znam innego poety, który potrafiłby ze zgiełku ulicy i z chaosu wyłuskać takie szkice”. Krystyna Dąbrowska pisała, że utwory poznańskiego autora „wychodzą od pamięci szczegółu”, że „poeta mówi o sobie opisując innych” i dopiero w taki sposób „pozwala nam oglądać swoimi oczami miasto, w którym żyje”. Ładnie się to zgadza ze słowami Grzebalskiego, który wspomina, że jako dziecko godzinami przesiadywał w oknie, patrząc na ulicę: „Gdybym miał powiedzieć, skąd wzięło się moje pisanie, powiedziałbym, że właśnie z tego. Z patrzenia. Z godzin spędzonych na parapecie”.

Mariusz Grzebalski, „Dziennik pokładowy”. WBPiCAK, 148 stron, w księgarniach od stycznia 2016Mariusz Grzebalski, „Dziennik pokładowy”. WBPiCAK, 148 stron, w księgarniach od stycznia 2016Jednak szybko okazało się, że tak łatwo z Grzebalskim nie będzie. Anna Kałuża odnotowała zmiany perspektywy w kolejnych tomach poety: obserwator i komentator rzeczywistości przestawał wpatrywać się w świato-obraz i śmielej ufał intuicjom języka. Magdalena Kokoszka pisała, że jego utwory, owszem, są „nad podziw obiektywne i zagnieżdżone w konwencji realistycznej”, ale równocześnie sygnalizowała „ruch poetyckiego oka”, którego wynikiem jest „subiektywna faktura”, a także wrażenie, że „wiersze te nie tyle pisze się, ile komponuje”. W ostatnich książkach Grzebalskiego – „Niepiosenkach” z 2009 r. oraz „W innych okolicznościach” z 2013 r. – zwraca uwagę dążenie do lapidarności: obrazy stają się ledwie migawkami, zaś język mający wyznaczać granice świata, dokonuje raczej serii uchyleń niż domknięć tych granic. Aneks do takiego podwójnego wizerunku poety znajdziemy w jego biografii, wyraźnie dwutorowej. Grzebalski jest absolwentem filozofii, ale po studiach pracował m.in. w hurtowni elektrycznej i jako agent ubezpieczeniowy, natomiast w okresie kształtowania swojego „realistycznego” stylu był równocześnie redaktorem „Nowego Nurtu”, jednego z dwóch literackich pism (obok „brulionu”) najmocniej odpowiedzialnych za przewrót w młodej polskiej poezji w latach 90. i cudowne (lub, jak kto woli, zgubne) rozmnożenie jej stylów i dykcji. Jeżeli zatem warto mówić w przypadku poezji Grzebalskiego o jakiejś wierności rzeczywistości, to tylko rzeczywistości całej, razem z językiem i literaturą, oraz żywej, a nie zasuszonej w wygodnych poglądach i ocenach (na podsuniętą mu sugestię, że „współczesna poezja jest uboższa niż klasyczna” i że w związku z tym „umiera”, poeta odparł, że wręcz przeciwnie: „jest zdecydowanie mniej manieryczna” i „dużo bardziej różnorodna (...), co czyni ją wyjątkowo interesującą”).

Pozwala się nad tym wszystkim zastanowić właśnie wydany wybór poezji Grzebalskiego. Został przygotowany przez Piotra Śliwińskiego, który w posłowiu do książki snuje rozważania na temat aforystyczno-sentencjonalnych odcieni w stylu poznańskiego autora, pokazując, co też się dzieje, kiedy przenieść je w poezjowanie na wskroś nowoczesne i świadome – afirmujące przemiany w poezji, filozofii czy nauce o języku –  ale unikające epatowania metaświadomością literacką (z offu odzywa się wtedy sam poeta: „Kiedy pisałem «W innych okolicznościach» (...) starałem się, żeby sam proces pisania odbywał się w sposób naturalny i żeby moje przeświadczenia – nazwijmy je teoretycznymi – nie odcisnęły na tych wierszach zbyt mocnego piętna”). „Dziennik pokładowy” to wybór ułożony chronologicznie, tom po tomie, jakby poznański krytyk chciał być wierny metodzie swojego autora i nie przekombinować, nie narzucać odgórnej idei żywym wierszom.

Od utworów najwcześniejszych (jak „Cygańska dziewczyna”, „Początek”, „Pan Brandstaetter”) po te z ostatnich książek („Dom z widokiem na Kiekrz”, „Prawy obrońca”, „Zadania”) dominują w nich wzięte z codzienności obrazy, portrety przygodnych ludzi i obyczajowe scenki, raz chwytane z życia na gorąco, innym razem wyłuskiwane z pamięci, zawsze jednak osadzone w pękniętych ramach, by przez szczeliny w ich „realności” przedostawało się coś jeszcze. W „Cygańskiej dziewczynie” opis sądowego procesu dziewczyny (w imię zastanych norm społecznych) przerywa rzut oka za okno, gdzie „wieczór wyjmował z oka sztuczną rzęsę”. „Prawy obrońca” to elegia dla piłkarskiego mistrza podwórek, zrujnowanego po latach przez alkohol, przeniesiona jedną frazą: „Po prostu podnieś się, oprzyj o mnie – i idź” – w wymiar i herbertowski (z zastrzeżeniem: najpierw wierność ludziom, potem ideom), i miłoszowski (powiadając nam „o powinnościach poezji”). Aczkolwiek ani Herbert, ani Miłosz ku takim pospolitościom, jak znajomość futbolu, by się nie zniżyli, a tu mamy: „Karne biłeś bez rozbiegu, jak Socrates. Nieznaczny ruch stopy i piłka lądowała w siatce – leciała tam, gdzie nie patrzyłeś”.

Tego typu poetyckie strzały, skierowane tam, gdzie wiersz niby nie patrzy, nieznacznym ruchem frazy, dają przy lekturze Grzebalskiego chyba najwięcej czytelniczej przyjemności. Choćby w niepozornym „Początku” – na pierwszy rzut oka sentymentalnym wspomnieniu z chłopięcych czasów podglądania randkujących za miastem par. Mnożone z mimetyczną skrupulatnością wrażenia/wspomnienia wzrokowe raptem ustępują słuchowym, ale wyczulonym tak dalece („wiatr unosił nad drzewami obce przekleństwa (...) i szyba pękała w obrabianym kiosku”), jakbyśmy wchodzili w podświadomość „realności”, odzywającą się, nie wiadomo, czy bardziej teraz – w mechanizmach pamięci narratora, czy wtedy – w sercach podglądaczy. No, i o jaki „początek” w takim razie chodzi? Czy o kwestię inicjacji seksualnej (widziane na żywo zielone kolana pod zmiętą sukienką biją na głowę porno w internecie), czy literackiej (zetknięcie smutku, który naszedł małoletnich podglądaczy, i brzęku szyby w kiosku to dowód na specyficzną nadwrażliwość, otwarcie poetyckiej klapki w głowie), czy w ogóle ludzkiej, o ile bycie człowiekiem uznamy za proces emancypacyjny, a nie efekt produkcji przemysłowej, niechby nawet w fabryce Pana Boga.

Skoro trafiliśmy na interpretacyjne rozstaje, wróćmy do towarzyszących książce analiz Piotra Śliwińskiego. Krytyk osobny akapit poświęca głośnemu artykułowi Andrzeja Franaszka „Poezja jak bluza z kapturem” sprzed dwóch lat, w którym wiersze Grzebalskiego zostały wykorzystane (sam poeta stwierdzi później: „niecnie”) jako argument przeciwko nowej poezji polskiej zrodzonej w artystycznym fermencie pierwszej połowy lat 90. Śliwiński elegancko unika fechtunku na poezjopoglądy, nie wytyka Franaszkowi ani powierzchownej lektury (czyli wzięcia sobie z wielowarstwowej liryki tego, co akurat pasuje pod tezę), ani przyprawiania autorowi gęby poety rozpacznego, egzystencjalnie łzawego, za rozczulaniem się nad innymi kryjącego rozczulanie się nad sobą. Zamiast tego skupia się na ambiwalencjach skrytych w aforystyczno-sentencjonalnym stylu Grzebalskiego, choćby na chybotliwej elegijności, z której łatwo osunąć się czytelniczo w konsumpcję poetyckiego półproduktu do odgrzania w sentymentalnej czy żałobnej mikrofali.

Natomiast poeta odniósł się do tekstu Franaszka awansem, dwadzieścia lat przed jego publikacją w „Gazecie Wyborczej” (choć wiersz jest na tyle pojemny, że mieści i odpowiedź na Franaszkowe, niedyskretne „otwieranie drogi łzom”, i  na wylewy frustracji czy wzajemnego żalu literatów na Facebooku, i na upowszechnianie się kiepskich manier w życiu społeczno-politycznym).

Nietzsche i my
                         dla Darka Sośnickiego
Bić się najlepiej za miastem,
gdzie nikt nie widzi, gdzie ziemia
jest miękka i czarna. Nietzsche by nas
pochwalił, widząc, jak leżymy ubłoceni,
smakując jej cierpkie ciepło.

Jeszcze to, że dziś nikt nie zwraca
uwagi na innych. Wypuszczają
z siebie zwierzę byle gdzie, na oślep.
Nie patrzą na nic i biją się w dzień,
na asfalcie, przy wszystkich.

Owo „cierpkie ciepło ziemi” może być pomocne przy lekturze wielu wierszy Grzebalskiego, w których staje on z rozmaitymi przejawami marności tego padołu – śmiercią, ubóstwem, niszczącym upływem czasu – twarzą w twarz. W utworze „Zadania”, zakrawającym na mały manifest literacki, daje najpierw zwięzłą prognozę dla kierowców:

Nie tracić z oczu rowerzystów,
zwłaszcza tego, który codziennie koło siódmej,
przebija się przez to zaśnieżone zadupie.

Zaraz potem wytyczne dla poetów elegijnych:

Nie stawać przy cmentarzu, żeby notować wiersze.
To jednak przesada, kamieniarze i sprzedawcy wieńców
są tam bardziej na miejscu, w każdym razie jak dotąd.

By zakończyć wiersz dowodem wierności ziemi, właśnie tej: cierpkiej.

Nucić jak dziewczyna, którą widzę we wstecznym lusterku.
Robić swoje tak długo, jak tylko się da.
Na końcu, za żadną cenę, nie dać się wziąć żywcem.

Fraza „nie dać się wziąć żywcem” wygląda nie tylko na deklarację niepodległości od metafizycznych podpórek organizujących wszechświat na potrzeby osobistych lęków („dni toczą się przez niegasnącą ciemność twardo jak kula do kręgli”). Chodzi także o niepodległość od pokus poetyckiego mainstreamu, literackiej popularności. Poeta nie wzięty żywcem ma oczywiście mniejsze szanse na trafienie do szkolnych podręczników albo na festiwal swojego imienia w Krakowie. Lecz do zyskania też coś jest.

W „Dzienniku pokładowym” znajdziemy kilka bardziej osobistych, miłosnych elegii dla dziewczyn widzianych we wstecznym lusterku pamięci. Są to wiersze bezpośrednie i czułe, a jednocześnie stonowane, unikające zmącenia tęsknoty – żalem.  Zmysłowość i dyskrecja, namiętność i powściągliwość spotykają się tu w proporcjach poetycko zachwycających. Brak melancholizowania przywodzi na myśl starorzymską cnotę virtu, dzielności, która z wiekami chrześcijaństwa ustąpiła miejsca innym cnotom. A u Grzebalskiego ona wraca z daleka i „wbrew temu czasowi” wraca do łask.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.